poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Z innej beczki / "Kalendarz Zdzierak" (4)

Kilka Absurdów PRL zaczerpniętych z Kalendarza Zdzieraka. Ciąg dalszy.


Z 27 kwietnia:

SKARGA Z 1978 ROKU
Klient: zamiast kawy podano mi w waszym barze cienką lurę.
Inspektor nadzoru: Proponuję zorganizowanie comiesięcznych narad z bufetowymi, które legitymują się negatywnymi wynikami naparów kawowych.

(Tak, też uważam, że w tym wypadku narady były niezbędne, napary - ważna rzecz).

SKARGA Z 1983 ROKU
Klient: Biały ser kładzie się na wagę, trzymając go w dwóch palcach, którymi to palcami liczone są potem pieniądze. Proszę to zmienić.
Ekspedientka: Osobiście uważam, że nie ma innej możliwości jak podanie sera palcem.

(Fakt, w niektórych warunkach nie ma).


Z 13 czerwca:

SKARGA Z 1983 ROKU
Kolejka zaczyna się już przed sklepem, a obsługa odmawia uruchomienia drugiego stanowiska kasowego, mimo że w sklepie są cztery pracownice. Dwie siedzą sobie na zapleczu i piją herbatę. Ponadto kierowniczka ubliżała mi za wpis.
(tu książka jest nieco pomięta i naddarta, jakby ktoś ją klientowi z całej siły wyrwał)
K i e r o w n i c z k a: N i e p r a w d a,  k ł a m s t w o!  Oświadczam, że w sklepie była duża kolejka spowodowana świeżą dostawą tak atrakcyjnych towarów, jak olej, margaryna, cukier. Ekspedientki nie nadążały z noszeniem towaru. Ponadto klient ten jest wyjątkowo konfliktowym klientem, który to wiecznie ma dużo nieuzasadnionych pretensji i sam ubliża!


Z 4 listopada:


SKARGA Z 1983 ROKU
Zamiast 3 kg cukru ekspedientka sprzedała mi 3 kg mrówek faraona (podpis nieczytelny)
Dopisek kierowniczki: Klient był w stanie nietrzeźwym.

SKARGA Z 1984 ROKU

Pani ekspedientka nie obsługuje w kolejności klienta, gdyż twierdzi, że klient powinien najpierw się wyszumieć – (podpis).         

piątek, 23 sierpnia 2013

Virginia Woolf "Siedem szkiców", wstęp Doris Lessing, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

Siedem szkiców Virginii Woolf, a raczej zapisków poczynionych w latach 1897-1909, nieprzeznaczonych do druku, stanowiących coś w rodzaju wprawek pisarskich, mogło zapowiadać przyszłą, niebywałą umiejętność charakteryzowania twarzy, sytuacji, rzeczy. Z dużą precyzją potrafi Woolf przypiąć odpowiednią fiszkę danej osobie, jakby wyłącznie za pomocą obrazu twarzy i zachowania odkrywała niewidoczne dla innych śmiertelników karty przypisane konkretnej realnej postaci; a czyni to z całkowitą szczerością, nie ujmując i nie dodając niczego swojemu akurat obserwowanemu obiektowi.

David Bradshaw tak interpretuje krótkie teksty pisarki:

„Choć dziennik z 1909 roku pokazuje nam nowe migawki Woolf i nowe perspektywy patrzenia na jej życie, odkrywa także Woolf, która obraża. Jednak ta surowa, a nawet chwilami nieprzyjemna Woolf nie powinna, nie może być ocenzurowana. Bez kagańca i niezłagodzona, autorka dziennika z 1909 roku, musi zająć swoje miejsce obok mniej problematycznej, sympatyczniejszej i sławnej Wirginii Woolf ubiegłego stulecia” (Wprowadzenie, s. 31).

Cóż, Woolf „bez kagańca” nie rezygnuje z obmowy człowieka, nie rezygnuje z wymienienia jego wad, nie rezygnuje (w roku, w którym została odrzucona jej pierwsza, pisana przez dwa lata powieść) nawet z wyrażenia swojej wręcz niechęci do niego; ukazuje go jawnie, bez zahamowań, co aż nadto daje o sobie znać w Żydach, w którym to tekście dochodzi do uszu odbiorcy antysemityzm Woolf. Owo odkrycie, nasuwające się interpretatorom nie tylko po przeczytaniu wyżej wymienionego szkicu, może zrażać czytelników do Woolf, na pewno poprzez tę informację nie zyska ona w oczach zainteresowanych, ale nie zmienia to faktu, że Woolf mimo owej wady nadal jest pisarką.
Nie różnią się pozostałe szkice, jeśli wziąć pod uwagę dosadność wyrażanych przez autorkę spostrzeżeń. W Domu Carlyle’a najważniejszą zdaje się być chęć powrotu do przeszłości, pisarka odwiedza miejsce dawne, z którym zetknęła się nie po raz pierwszy. Woolf, włączając do szkicu pewne elementy, łączy je ze swoim dotychczasowym życiem, a w Domu Carlyle’a być może łączy je ze swoim niedoprowadzonym do skutku małżeństwem z Lyttonem Strachey'em.

W kolejnych szkicach Woolf poświęca uwagę pannie Reeves, Cambridge, Hampstead – gdzie mieszkały panny Case, oraz pewnemu salonowi; a więc osobom i miejscom ze swojego otoczenia. Na koniec Sądy rozwodowe, notatka poświęcona wniesionej przez pewną kobietę sprawie separacji małżeńskiej „z powodu okrucieństw” męża; i jakkolwiek nieprzyjemna to sytuacja, do interpretacji szkiców, bardzo zresztą obszernych i przydatnych, wdrożona została następująca uwaga:

„28 października sąd usłyszał, że małżonkowie mieli szczególnie gorącą kłótnię podczas gry w krokieta na plebanii i że pastor uderzył żonę młotkiem do gry (to był incydent, który zwiększył zainteresowanie prasy sprawą). <<Zajmujemy się bardzo ważnymi kwestiami>> zażartował w tym miejscu sędzia Bargrawe Deane ku rozbawieniu sądu. <<Osobiście nie znam gry tak zdolnej wyprowadzić człowieka z równowagi jak krokiet>>” (s. 91).

Cóż, widocznie sędzia również grywał w krokieta i zapewne również w nim ta gra budziła duże emocje.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Antoni Libera "Niech się panu darzy", Biblioteka "WIĘZI", Warszawa 2013

Długo, długo, a właściwie niedługo, bo jeden dzień po przeczytaniu Madame, powieści, o której się nie zapomina; szukałam kilka lat temu w internecie  innych książek Antoniego Libery, ale nie znalazłam żadnej. I nareszcie całkiem przypadkiem trafiłam na Niech się panu darzy – tryptyk autora złożony z trzech nowel. Dodam, że Antoni Libera jest też autorem książki autobiograficznej Godot i jego cień, poświęconej Samuelowi Beckettowi i „swojemu związkowi” z jego dziełami, jak informuje tekst na okładce Niech się panu darzy.
O ile jednak pierwsza książka pisarza pochłonęła mnie całkowicie,  o tyle zbiór nowel Libery nie jest już tak bardzo wyjątkowy, nie zaskoczył mnie tak mocno jak Madame, choć pobrzmiewają tu pewne jej nuty – historia wkraczającego w życie młodego człowieka. Ale nie zaprzeczę, że Antoni Libera porusza w swojej prozie ważne problemy.
W noweli pierwszej, której tytuł nadano całemu zbiorowi, mamy do czynienia z pustką doskwierającą bohaterowi z racji jego odrębności, związanej z nieobchodzeniem przez niego świąt religijnych, jak i państwowych, którą to praktykę, albo raczej jej brak, wyniósł z mlekiem matki. Młody człowiek, bo trzeba zaznaczyć, że właściwie wszystkie trzy nowele toczą się do pewnego stopnia w obrębie młodości, nie potrafi znaleźć własnego toru, drogi, jaką mógłby obejść wszystkie odświętne dni bez poczucia winy, a może właściwiej brzmiałoby – bez poczucia własnej odrębności.
Nowela druga Widok z góry i z dołu,  dedykowana Januszowi Szuberowi, istotnie, jak sugeruje tytuł, jest „górnym i dolnym” widokiem stolicy Polski, jej widokiem przedwojennym oraz powojennym, widokiem uznanym za potęgę oraz widokiem dogłębnie zruganym, wskazującym na wszelkie niedostatki, na nieumiejętność przywrócenia Warszawie jej dawnej elegancji, świetności; a doskonałym, jednym z przykładów takiej jazdy z góry w dół może być w tej krótkiej formie literackiej obraz kina Tęcza z lat trzydziestych (którego fotografię oglądamy nie tylko w środku książki – s. 62, ale też na okładce – to właśnie kino, jakie bohater chciałby mieć do dzisiaj w ukochanej Warszawie) oraz obraz tegoż obiektu z lat współczesnych bohaterowi (ponadto w książce zamieszczono też inne zdjęcia dawnego i współczesnego stanu Warszawy). Nieco sentymentalne opowiadanko niewątpliwie posiada moc przywracania wspomnień ludziom znającym dawne i dzisiejsze miasto stołeczne (do których się nie zaliczam), obytym z jego ulicami i budynkami. Ale pobrzmiewa ta proza jakąś architektoniczną lekcją na temat wyglądu stolicy w wykonaniu jej mieszkańca, kiedyś młodego, podziwiającego widoki dopiero powstającego właściwie miasta ze swym stryjem Oskarem, a dziś starszego, zwiedzającego toż samo miejsce z synem Oskara.
Na koniec Antoni Libera „proponuje” ciekawy „wykład” z techniki, jaką stosują przy nauce gry fortepianowi zapaleńcy, aby w końcowych partiach noweli naprowadzić czytelnika na niepodważalne credo, zgodnie z którym w istocie sława i bogactwo są niczym. Bezbłędne wykonanie Toccaty C-dur czy innego utworu po części stanowi klucz do sukcesu, ale nie klucz do wnętrza życia, o czym często przekonać można się zbyt późno.


Proza sentymentalna, prosta, zastanawiająca, stawiająca na pulpicie człowieka niespełnionego.  

niedziela, 18 sierpnia 2013

Z innej beczki (3)

Podobno w tym roku najwięcej osób spędza wakacje na Rodos.
(Aha, wszyscy już wiedzą, co to takiego? Czyli znów nie jestem na bieżąco).

Ale sprawdziłam, sprawdziłam, otóż Rodos jest Grecką wyspą mieszczącą się na Morzu Egejskim, i nawet już, już zaczęłam szukać informacji na temat temperatury, żeby sprawdzić, czy przewyższa  50 stopni C, które czasami pokazują termometry we Włoszech… Niestety, moje poszukiwania okazały się zbędne, ponieważ Rodos leży całkiem blisko, o czym już dawno pewnie szepcze z pół Polski albo i więcej. Otóż owo piękne miejsce (to nie ironia),  zapisane wielkimi literami, tłumaczy się następująco: Rodzinne Ogródki Działkowe Otoczone Siatką, o czym zresztą można się przekonać, wchodząc na tę oto stronę:  http://demotywatory.pl/4162388/W-tym-roku-wakacje-spedzam-na-RODOS


Jak wynika z zamieszczonych na stronie komentarzy, żart nie wszystkim przypadł do gustu. 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Eustachy Rylski "Warunek", Świat Książki, Warszawa 2005.

Nareszcie trafiłam na lekturę nietuzinkową, ponieważ oto na jej kartach powrót do lat 1812-1813, a więc swego rodzaju wyjątek, jeśli wziąć pod uwagę tematykę obecnej literatury polskiej. Główni bohaterowie Warunku  to dwaj oficerowie Wielkiej Armii, dla których na moment wojna przestała być priorytetem, a stał się nim dla obydwu walczących po tej samej stronie barykady własny honor. Zapewne nie byłoby błędem nazwanie powieści Eustachego Rylskiego historyczną, ale jednak należy podkreślić, że w zasadzie niewiele tu z samej wojny. Prym przyjmuje nie historia wojenna, a właśnie historia osobista dwójki żołnierzy, których losy, niezależnie od woli samych zainteresowanych, zostały połączone. Dwaj, mówiąc delikatnie, nieprzepadający za sobą mężczyźni, a po niedługim czasie dezerterzy na skutek okoliczności, w jakich znaleźli się z własnej winy, wkrótce stają się nierozłącznymi partnerami w ciężkiej przeprawie, która czeka ich przed powrotem do domu jednego z nich, tj. do domu Rangułta. A i akcja, mająca miejsce w posiadłości wyżej wymienionego, o której traktuje trzeci rozdział, do nudnych nie należy.
Rylski świetnie szkicuje charaktery postaci, powoli, z umiarem, by kroczek po kroczku roztoczyć  przed czytelnikiem coraz rozleglejszą ich mapę. Czytający zastanawia się, jakie karty posiadane przez Rangułta i Hoszowskiego jeszcze zostaną odkryte.
Książka pozwala na przeniesienie się do dalekiej przeszłości, a jednocześnie skłania do zadania sobie pytania, gdzie leży granica walki o ojczyznę i walki o własny honor.

W 2006 r. powieść została nominowana do nagrody NIKE, a ja jako niedoinformowana czytam, albo raczej przeczytałam ją oczywiście po czasie, ale było warto.

Sam autor w wywiadzie dla „Książek. Magazynu do czytania”[i] wyznaje: [Warunek, jak i inna jego książka  - Stankiewicz. Powrót] przyniosły mi umiarkowaną popularność, tłumaczenia i trochę pieniędzy, ale nie łączy mnie z nimi nic poza kontraktem, jaki z nimi zawarłem: ja je napiszę, a one postarają się przetrwać”. Najbardziej zaś Eustachy Rylski ceni swą książkę Po śniadaniu, zawierającą szkice na temat literatury, uznaną przez krytyków za esej.

Wracając natomiast do Warunku, zostało mi w pamięci jedno bardzo interesujące zdanie:

„Bo kto to na wojnie o wojnie gada, oprócz tych, którzy nigdy jej nie zakosztowali” (s. 18).

Ten krótki fragment przypomniał mi scenę z filmu Łowca jeleni, gdzie główny bohater Mike pyta żołnierza, który właśnie wrócił z Wietnamu, jak tam było, a ten na ponowione pytanie odpowiada mu jednym, nieeleganckim wyrazem. No i ten wyraz tłumaczy wszystko.




[i] Donata Subbotko, Eustachy Rylski, „Książki. Magazyn do czytania”, 2012, nr 3, s. 72-73.

sobota, 10 sierpnia 2013

Z innej beczki (2)

Dalszy ciąg Sportu na wesoło:

Z 20 października:

„A my widzimy raz jeszcze Yahyę Golmohammadiego. Co za nazwisko! Strzelić gola z takim nazwiskiem!”

„Jeden z zawodników Trynidadu i Tobago ma kłopoty z pachwiną albo z przeponą. Nie mogę dostrzec za co się trzyma”.

„Na trybunach trzydzieści siedem Włochów i około trzech tysięcy kibiców z Ghany”.

„To może trener Strejlau coś powie o Arabach, bo ja od nich znam tylko Bin Ladena z telewizji”.

„Do tej fazy, w której przegrywający przegrywa, mamy jeszcze trochę czasu”.


Z 4 września:

„Jadą. Cały peleton, kierowca koło kierowcy, pedał koło pedała”.


Tak, może resztę wpadek pominę, a teraz zajmę się bibliografią, a raczej dociekaniem, z jakiego źródła owe wpadki pochodzą. Mamy do wyboru:

Miesięczniki:

  1. „Twój Maluszek”, nr 1-12, 2006.
  2. „Dziecko”, nr 1-12, 2005, nr 1-12, 2006.
  3. „Mamo to ja”, nr 1-12, 2005, nr 1-12, 2006.
  4. „Rodzice”, nr 1-12, 2006.
  5. „Mam dziecko”, nr 1-12, 2006.
  6. „Twoje dziecko”, nr 1-12, 1006.


Książki:

  1. Tadeusz Barowicz, Dania na Boże Narodzenie, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.
  2. James Trefil, 1001 spotkań z nauką, Świat Książki, Warszawa 1997.
  3. Brigit Brandt-Hosting, Leksykon chorób wieku dziecięcego, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.
  4. Małgorzata Caprari, Kuchnia włosko-polska i polsko-włoska, Klub dla Ciebie, Warszawa 2002.
  5. Susie Siergfried, Kuchnia z morałem, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.


Wybór, jak widać, nie należy do najłatwiejszych, ponieważ w żadnym z wymienionych tytułów ani słowa o sporcie, nie wspominając już o tytułach czasopism. Chociaż, kto wie, może właśnie w jednym z czasopism poświęconych dzieciom, a raczej ich rozwojowi, umieszczono owe wpadki, żeby zapewnić minimum rozrywki osobom borykającym się z trudną misją rodzicielską...
Naprawdę ciężki wybór, bo gdyby na przykład w bibliografii znalazła się książka dotycząca chorób ogólnych, nie dziecięcych, to można by od niechcenia przyjąć założenie, że właśnie w owej książce umieszczono przykłady błędów, jakie popełniają w swoich wypowiedziach osoby dotknięte daną chorobą, wiążącą się ze stanem umysłu. Wniosek nieco przedobrzony? I przedobrzony, i brak owej książki, więc stawiam na Kuchnię z morałem. Niewykluczone, że obok przepisów zamieszczonych w książce znalazły się również zdania wypowiadane podczas konsumpcji owych delicji lub też przykłady skutków ubocznych w postaci wpadek komentatorskich, powstałe po zjedzeniu poszczególnych dań.

Nie lepiej sprawa ma się z zamieszczonymi w Kalendarzu zdzieraku Absurdami PRL-u: Z książki skarg i wniosków (jako że w bibliografii takiej pozycji książkowej również brak),  z których jeden brzmi:

Z 27 października:

„SKARGA Z 1979 ROKU (PISOWNIA ORYGINALNA):

Złe zachowanie kasierki. Kasierka robiła se manicure w sklepie żywności. Kiedy prosiłam o mleko nic nie odpowiedziała, manikura trwała. Drugi raz prosiłam. Sugerowałam, że to nie miejsce do manikury. Odpowiedziała niegrzecznie i znowu zaczęła z manikurą. Czekam na tłumaczenie z Urzędu Dzielnicowego. Przepraszam,  że niedokładnie piszę po polsku – Kay Withers”.

Szkoda, że Kay Withers nie przytoczyła dokładnych odpowiedzi kasjerki, bo może to zmieniałoby postać rzeczy. Chociaż nie jestem pewna, czy tę skargę można by nazwać absurdem, raczej zachowanie pani zajętej inną czynnością niż obsługa klienta była nie na miejscu, i mam nadzieję, że w tym przykładzie bardziej chodziło o zachowanie kasjerki niż o śmieszność wniesionej skargi.
A co do kasjerki… pewnie spieszyła się na randkę, a bez „manikura” to by raczej nie wypaliło.


Oprócz skarg znalazły się też pochwały, ale te innym razem.  

czwartek, 8 sierpnia 2013

Z innej beczki (1)

7.08.2013

Kalendarz zdzierak 1-dniowy to rzecz, którą można określić jako nader praktyczną. Co prawda, instrukcja obsługi zdaje się zbędna, ale gdyby komuś była obca...
Zawieszasz taki kalendarz na ścianie (jeśli nasz dobry pomysł, jak to zrobić)  i po zbudzeniu (począwszy od 1 stycznia nowego roku) nie musisz się zastanawiać, jaki nastał dzień, wystarczy wydrzeć kartkę. Skuteczność niegwarantowana, jeśli zapomni się wydrzeć którąś z kartek.  

Tymczasem przede mną pozostałości z ubiegłorocznego Kalendarza zdzieraka 1-dniowego, o tematyce rodzinnej[i], a wśród nich m.in. Sport na wesoło (wpadki komentatorów):

Z 7 lipca:

„Litwinka postanowiła utrudnić nam oglądanie meczu i rozgrzewa się przed naszym stanowiskiem, a że mierzy ponad 190 cm., nic nie widać. Ale oto robi skłony, więc jest szansa”.

„Grzybowska jest bardzo zdemoralizowana".

„Ten rok był pełen wyrzeczeń dla Renaty Mauer. W kwietniu wyszła za mąż”.

„Holenderka mimo prowadzenia jest faworytką”.


Z 3 października:

„Podziwiam jego skromne warunki fizyczne”.

„Mam nadzieję, że po zamrożeniu, piłkarz nadal będzie nadawał się do gry”.


Z 12 października:

O Otylii Jędrzejczak: „Mówię państwu, to jest naprawdę niezwykła dziewczyna. Dwie ostatnie noce spędziła poza wioską”.


Z 25 listopada:

„Dostał  żółtą kartkę, gdyż radości poza boiskiem – w myśl przepisów UEFA – okazywać nie wolno”.

„Norwegowie w czerwonych koszulkach i białych spodenkach. Polacy - w strojach odwrotnie pokolorowanych”.

„Nie mam obrazu na monitorze, nie wiem, czy mój głos dociera do państwa i jeszcze na dodatek mam przed nosem brudną szybę”.

„Gdyby ta piłka wpadła do bramki, z pewnością byłby gol”.


Z 29 grudnia:

„To nie moja wina, że jestem taki brzydki – powiedział pewnie Ronaldinho do swego trenera  i wyściskał się z nim serdecznie”.  


Jeszcze kilka kartek zostało, ale dziś je pominę, bo chyba temperatura w pokoju przekroczyła 27 stopni C i ręce kleją mi się do klawiatury. Woda paruje, w kuchni topi się masło, i nie wiem, czy plastik na laptopie też nie zacznie się topić.




[i] Kalendarz o tematyce rodzinnej, Koldruk, Kielce 2011.

piątek, 2 sierpnia 2013

Krzysztof Pieczyński, "Dom Wergiliusza", Replika, Poznań 2013.

Jak odbierać Dom Wergiliusza?
 Początkowe fragmenty pozwalają sądzić, że melancholijna atmosfera, która je charakteryzuje, towarzyszyć będzie czytelnikowi już do końca książki; że będzie mógł się w niej zagłębić i leniuchować przy niej niczym znużony upałem kot. A tymczasem nic bardziej mylnego, ponieważ kiedy już owa pewność w nas narasta, nagle ni stąd, ni zowąd nostalgiczny klimat krakowskiej kawiarni, która do pewnego momentu pojawia się w opowieści narratora,  burzą sceny metafizyczne, swego rodzaju mistyczne doznania, jakim ulega... nie wiadomo, czy sam bohater, czy rodzą się one w jego wyobraźni, czy też na scenę wdrapały się sny. Za jednym zamachem, poprzedzonym odpowiednio długim odstępem, zieleń miesza się z zupełnie do niej nieprzystającym kolorem pomarańczy. Realizm i mistyka grają ze sobą w dwa ognie, aby w końcu wygrało coś pośredniego, miłość zesłana przez Boga, bo też w ten sposób przedstawia ją autor, jako objawienie dane dwojgu szukającym się duszom, tak to przynajmniej wygląda w rozdziale pierwszym, ponieważ rozdział drugi to już nieco inna beczka miodu, choć nie pozbawiona, podobnie jak pozostałe dwa rozdziały, dużej dawki dialogów i narracji pisanych czasami językiem pod pewnym względem wyjętym z Psalmów. Już na początku książki można dojść do wniosku, że dialogi są tak wysubtelnione, jak gdyby wypowiadający się bohaterowie uczęszczali na kurs układania słów na modłę filozoficznych pieśni. Jednak w momencie, gdy ten nie najlepszy styl zaczyna narastać, nasuwa się wyjaśnienie, że to być może wcale nie nieudolność autora, lecz działanie zamierzone, że ów często nie najwyższych lotów styl jest celowy. Z jednej strony więc biblijne pieśni, z drugiej styl potoczny.
Monologi bohaterek, ale też rozważania samego Józefa stanowią w dużej mierze wypowiedzi posiadające jeden cel, mają naprowadzić bohatera, tj. pierwszoosobowego narratora, na prawidłowy szlak, kierujący ku Bogu. Józef, chcąc wyzwolić się z samotności, z gnębiącej go pustki, wkracza na drogę wiodącą do źródła, drogę trudną i wymagającą pełnego zaangażowania umysłu oraz ducha. Czy nie mamy tu przypadkiem do czynienia z motywem katabazy? Józef wchodzi w samego siebie, prowadzony przez towarzyszki płci żeńskiej, podobnie jak Dante prowadzony przez Wergiliusza wchodzi do Piekła i Czyśćca. Sam tytuł książki i motyw domu Wergiliusza zamieszkiwanego przez Józefa podpowiada, że może właśnie do Boskiej Komedii nawiązuje autor. I gdyby nie brak odpowiednich sytuacji „ziejących piekielnych ogniem”, sytuacji przerażających, to piekłem nazwałabym obecne życie Józefa, ale jeślibym tak to określiła, byłoby to jawne nadwerężenie faktów, ponieważ zbyt małe to ziemskie piekło, zbyt wątłe, od czasu do czasu przeszywane wstawkami metafizycznymi; ale niewykluczone, że odmiennie postrzegliby je inni czytelnicy, gdyż przedstawione sytuacje mogą zostać odebrane przede wszystkim jako alegoria świata grzesznego, od którego ucieka Józef. Obok realizmu i wydarzeń pozaziemskich powieść przesiąkają rozważania na temat Boga, duszy, celu w życiu człowieka; i te elementy stanowią główny punkt "wędrówki". Występujące w powieści kolejne bohaterki, niejako kandydatki do tytułu ukochanej Józefa, stają się jego (jak już wspomniałam) pomocnicami w drodze, po której stąpa, o wiele lepiej zorientowanymi w sprawach duchowych niż on sam. Aspekty doczesne i pozaziemskie, duchowe i realne mieszają się ze sobą do tego stopnia, że momentami należy nie lada nagimnastykować umysł, by dociec, o co tutaj chodzi. A gównie chodzi o to, że wypatrując Boga, Józef pragnie miłości prawdziwej i, co dziwne, w momencie kiedy już ją znajduje, zaczyna szukać na nowo, ponieważ mimo iż owa pierwsza prawdziwa w istocie miała się nią okazać, skończyła się, gdy Józef przestał na nią czekać. I znów stanął w poczekalni za kolejną, albo raczej kolejne, gdyż bohaterek idealizowanych przez Józefa jest kilka, a każda może okazać się tą jedyną na jawie lub we śnie, a w końcu nie wiadomo, która z kobiet opisywanych przez autora jest rzeczywistością, a która imaginacją. Sceny rodzą się i wypychają poprzednie tak, że gdyby narysować obraz powieści, wyglądałby on jak mapa świata, z nadmiarem różnorodnych przemieszanych barw, często niemożliwych do scharakteryzowania.
Co zastanowiło mnie najbardziej, to to, że bohater, wznosząc zachwyty nad Marią, której z taką niecierpliwością oczekuje, ani razu nie wspomina o ślubie, a zdaje się oczywistym, że skoro „miesza” do swej historii Boga, co więcej staje się w pewien sposób Jego „apostołem”, to wydaje się niemożliwym, żeby nie powiązał związku z kobietą z ceremonią zaślubin. Z jednej strony głęboka wiara, z drugiej nieznajomość, a może raczej omijanie zasad, jakimi kierują się  wyznawcy większości religii.
Gdyby opisana historia była prawdziwa i gdyby wyłączyć z niej niektóre fragmenty, można by nazwać powieść Krzysztofa Pieczyńskiego świadectwem człowieka na istnienie Boga, na Jego odnalezienie. Ale ponieważ prawdopodobnie tak nie jest, Dom Wergiliusza zdaje się być ucieczką od świata współczesnego w rejony dostępne dla głębokich wyznawców Boga lub też bardzo długą modlitwa, zakończoną wysłuchaniem prośby przez Najwyższego.
Dom Wergiliusza to lektura wymagająca dużej cierpliwości.

Rozmowę z Krzysztofem Pieczyńskim na temat jego dziewiątej książki możecie znaleźć tutaj.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Jorge Bucay "Droga do samozależności", Replika, Poznań 2013.

 Droga do samozależności to istotnie swego rodzaju psychologiczny drogowskaz (jak sugeruje „nadtytuł”), choć czytając ją, ma się wrażenie, że więcej w niej tonu filozoficznego niż psychologicznych porad. Bucay, wskazując drogę do samozależności, dzieli się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami z czytelnikiem. Odbiega od konwencji swej poprzedniej książki Pozwól, że ci opowiem... i w pewnym sensie przybiera ton dydaktyczny, a tym sposobem chce uświadomić odbiorcy fakt niezaprzeczalny, mianowicie ten, iż droga każdego człowieka zależy wyłącznie od niego samego, jednak nie można jej zacząć bez przygotowania, czyli bez tego, co już się w naszym życiu wydarzyło, bez walizki doświadczeń, jaka w pewnym momencie staje się osobliwą własnością każdego człowieka. I albo człowiek uświadomi sobie, czym jest w rzeczywistości wolność i zacznie odmieniać swoje życie, zgodnie ze wskazówkami autora, albo niczego nie zmieni w swoim postępowaniu, a zarazem w sobie samym. Książka udowadnia, że niezależność to mrzonka; a samozależność dostępna jest wtedy, gdy człowiek zauważy, że dorósł, jest wolny, i w tym momencie ponosi odpowiedzialność za własne czyny, ale pomimo tego wciąż zależy od innych.
Bucay nie pomija również takich haseł jak asertywność, emocje czy też autonomia. Dodam, że w autonomii chodzi głównie o znalezienie swoich własnych zasad, ale bez narzucania ich otoczeniu.
Omawiając „elementy” życia człowieka autor, podobnie jak w poprzedniej książce Pozwól, że ci opowiem…, często posługuje się anegdotami, mającymi zapewnić lepsze wyjaśnienie danych zagadnień. Jedną z nich, którą uznałam za najciekawszą, pozwolę sobie przytoczyć:

  „Legenda głosi, że był sobie ojciec, który miał nieco tępego syna. Zawołał do niego:
   ̶  Przyjdź proszę do mnie! Przejdź się do sklepu i sprawdź, czy mnie tam nie ma.
   ̶  Dobrze, ojcze – odparł chłopak.
   Ojciec zwrócił się do znajomego i rzekł:
   ̶  Czy Ty to widzisz? Jest tak głupi, że nawet nie wie, że jeśli jestem w jednym miejscu, to nie mogę być jednocześnie w drugim.
   Po drodze chłopak spotkał kolegę, który go zapytał:
    ̶  Dokąd idziesz?
    ̶  Idę tam, na róg ulicy. Ojciec mnie posłał, żebym sprawdził, czy go tam nie ma. Jest taki głupkowaty! Jak mogło mu przyjść do głowy wysłać mnie, żebym upewnił się, że nie ma go tam.
   Kolega powiedział:
    ̶   Jasne, mógł przecież rozmawiać przez telefon” (s. 110).

(Nie bardzo wiem, o co chodzi z tym telefonem, ale trudno).

Osoby, które wolą konkrety, zamiast układania zdań ziarnko po ziarnku, zanim dotrze się do sedna, książka może znużyć. Ale niewątpliwie przyda się tym czytelnikom, którzy mają zamiar odejść od ustalonego, codziennego schematu i nieco poprzestawiać swoje dotychczasowe życie.    

Droga do samozależności to pierwsza z czterech książek z cyklu Drogowskazy. Pozostałe trzy: Droga ku spotkaniu, Droga przez łzy oraz Droga do szczęścia ukażą się niebawem, nakładem wydawnictwa Replika. 

niedziela, 28 lipca 2013

Rozważania poniekąd nie-dzielne (2)

Przegląd prasy ("Super TV", nr 30, 2013)

Otóż dziś przegląd prasy, a mianowicie przegląd  "Super TV", które to czasopismo leży właśnie przede mną. Pomijając stronę pierwszą, drugą i trzecią, gdzie same zapowiedzi tego, co znajduje się w środku (pomijając też to, co najważniejsze, a więc program TV), czyli czyste marnotrawienie kartek, można powiedzieć, skoro w środku prawie identyczne informacje jak na trzech początkowych stronach, tyle że w zwiększonym zakresie słownym (choć niewątpliwie owe reklamy decydują w pewnym stopniu o kupnie czasopisma przez potencjalnego klienta), przejdę do strony czwartej.
A więc Monika Richardson pisze piątą książkę, kulinarną. Zaznaczam, że poprzednie kulinarne nie były, (prawdę mówiąc, nie mam pojęcia jakie były, gdyż nie miałam do tej pory pojęcia, że Monika Richardson pisze książki). No, i się obawiam. Obawiam się, ponieważ na innej stronie czasopisma, o którym mowa, zamieszczono przepisy kulinarne, a pod nimi informację, iż przesyłane przepisy, opublikowane na łamach gazety, muszą być autorstwa osoby je przesyłającej. Tak więc obawiam się, że jeśli w książce znajdą się przepisy już publikowane, autorka może zostać posądzona o plagiat, czego bynajmniej Monice Richardson nie życzę (i mam nadzieję, że wkrótce dotrę do jej czterech poprzednich książek). No, bo weźmy chociażby przepis na pyzy; setki książek kulinarnych podaje przepis na pyzy, i jeśli pojawi się kolejny, przedstawiony analogicznie do któregoś z już opublikowanych, to nie będzie ciekawie. Obstawiam, że pisząc książki kulinarne, najszybciej można otrzeć się o plagiat, najczęściej całkiem niechcący.
Dobra, teraz bez żartów.
Więc dalej: Edyta Jungowska wraca na plan filmowy, tym razem zagra kobietę, której problem zmagania się z otyłością obcy nie jest. Nie inaczej, można powiedzieć, rzecz ma się z Otylią Jędrzejczak, która również wraca… nie, nie wraca, tylko zaczyna pracę w Pierwszej miłości, nie w swojej osobistej pierwszej miłości, ale gwoli wyjaśnienia w serialu o tymże tytule. No cóż, możliwości ludzkie są nieograniczone. Aktorki zostają pisarkami, pisarki piosenkarkami, sportowcy aktorami itd., do znudzenia.
Na stronach 6-7 "Super TV"  nadmiar literek K: kolarstwo, kabaret Koń Polski, Kot Filomen i Bonifacy oraz kredyt.
Strona 8. i 9. zainteresowała mnie głównie ze względu na informację o premierze filmu, którego niestety nie obejrzę, gdyż moje kanały nie sięgają tak daleko jak Canal+, a mowa o filmie Baczyński. Niemniej, gdyby kanały kogoś z czytających tenże tekst sięgały dalej niż moje, to podaję, że zapowiadana emisja filmu odbędzie się o godz. 20 w czwartek.
Strony 10-11 pominę, jako że Rodzinki.pl, Pierwszej miłości, czy też Klanu nigdy nie zaznaczam na czerwono, jako warte obejrzenia. (Chociaż skoro Otylia Jędrzejczak?). Gdyby to było M jak miłość, to jak najbardziej, ale niestety serial zrobił sobie przerwę.
Na stronie 12. nie ciekawiej niż na poprzedniej, jeśli pominąć serial 1920. Wojna i miłość, który stawiam w równym rzędzie z serialem Nasze matki, nasi ojcowie.  Bardzo dobre.
Na 13. dieta bieżącego roku: 1 kapsułka = 4 miseczki zupy kapuścianej. Brzmi zachęcająco.
Na stronach 14-15 przewodnik po hitach, i muszę przyznać, że istotnie jeden hit znalazłam. Wczoraj, co prawda, ale się zdarzył: Szyfry wojny w reżyserii Johna Woo. Polecam. Film porusza problem żołnierza, dla którego pogląd, że najważniejsze jest wykonanie rozkazu, przestaje być tak oczywisty w momencie, kiedy w grę wchodzi życie innych osób, będących po tej samej stronie barykady. Raz powzięta decyzja, wiążąca się z tym, że główny bohater wykonanie poleconego zadania stawia ponad ochroną drugiego człowieka, niszczy życie Joe Andersa, w którego rolę wcielił się Nicolas Cage. 
Co my tu jeszcze mamy poza programem telewizyjnym? Krzyżówki, przepisy kulinarne z zamieszczonymi obok zdjęciami proponowanych dań, wyglądających bardzo dobrze na papierze, ale nie gwarantuję, że równie dobrze smakujących. Trzeba by się przekonać na własnym żołądku.
Na stronie 50. zainteresował mnie jeden artykuł, choć może nie tyle zainteresował, ile zmusił do refleksji: Na grzyby z atlasem. Ja bym raczej zamieniła ten atlas na odstraszasz kleszczy, ale jak kto woli.
Strony 52. & 53. sobie odpuszczę, (Niezbędnik plażowiczki, Zaakceptuj siebie! oraz reklama probiotyku na żołądek), ale! oto nadchodzi wieki Dzień Pszczół (na początku sierpnia), z tego względu należy chronić pszczoły – tę informację podali, ale niestety jak chronić pszczoły, nie wiadomo.
Dalej horoskop, proponujący mi i pozostałej jednej dwunastej ludzkości zatrzymanie się na chwilę, bo „co nagle, to po diable”.
Kolejna strona (ale też odnosi się to do poprzedniej w pewnym sensie), na której najważniejszym hasłem zdaje się być Ślij SMS pod numer…, a niejaka pani Sybilla odsłoni przed tobą przyszłość. Muszę przyznać, że to brzmi nie mniej zachęcająco niż reklama zupy kapuścianej w kapsułkach.
I reklama ostatnia, tj. strona ostatnia, a na niej pani z wisiorkiem i w szpilkach, reklamująca czarną koszulę nocną, chociaż może to sukienka jakaś, dzisiaj to nigdy nie wiadomo. Zastanawiam się, czy pani w koszuli nocnej pójdzie w tych szpilkach do łóżka, na co dzień w nich chodzi, od rana do rana? To musi być strasznie ciężka robota.      

piątek, 26 lipca 2013

John Boyne, "Chłopiec w pasiastej piżamie", Replika, Poznań 2013.


  „Ambicją Marka Hermana – reżysera ekranizacji [Chłopca w pasiastej piżamie] – jest, by film znalazł się na liście obowiązkowych tytułów w ramach zajęć szkolnych” – czytam na okładce książki Johna Boyne i w pełni podzielam zamysły wspomnianego reżysera; więc gdyby któraś miła pani lub pan, odpowiedzialna/y za listę polskich lektur dla klasy piątej lub czwartej szkoły podstawowej, zajął się tą sprawą, byłby to duży krok naprzód.
Historia przyjaźni dwóch chłopców; z których jeden to Bruno, syn człowieka realizującego zamierzenia Hitlera, a drugi Szmul, syn Żyda, jeden z obiektów owych nieludzkich zamierzeń; obrazuje przepaść, jaką świat dorosłych stworzył w świecie dziecięcym. Przepaść nieistniejącą dla Bruna, ale być może zauważalną dla innych, akceptujących ją dzieci. Bruno, pielęgnowany i odgrodzony od wojennej rzeczywistości niczym sam książę, nie zna jej bestialstwa. Szmul, w przeciwieństwie do syna niemieckiego oficera, znalazł się w samym jej centrum, choć i on może nie do końca zdaje siebie sprawę z tego, co tak naprawdę się wokół niego dzieje. Drogi obydwu chłopców łączą się przy kolczastej siatce i można powiedzieć, że tam też kończy się dla nich wszystko.
Książka, skierowana przede wszystkim do młodego czytelnika, ale będąca doskonałą lekturą także dla starszych, jest poniekąd lekcją historii, z pominięciem dat i szczegółów, stawiającą na pierwszym miejscu takie pojęcia jak tolerancja, przyjaźń czy granice międzyludzkie. Tekst wprowadza do tajemniczego, aczkolwiek prawdziwego i okrutnego świata w sposób bardzo delikatny, widziany oczyma dziecka. Dorosły czytelnik bez trudu powiąże motyw kominów czy Furii z odpowiednimi elementami, podczas gdy dla młodego człowieka, jeżeli nigdy nie słyszał o drugiej wojnie światowej, a nawet choćby słyszał, powieść będzie zagadką, być może nieupominającą się o rozwiązanie, być może fikcją, jeśli nie pomoże mu w jej rozwikłaniu starsza wiekiem osoba. I tutaj właśnie, w owej tajemnicy tkwi moc książki Johna Boyne, będącej jakby wprowadzeniem do faktów niewiarygodnych, ale jednocześnie autentycznych i nieodwracalnych; stanowiącej doskonały materiał, pomagający dziecku w poznawaniu nie wyłącznie historycznej przeszłości, ale, co najważniejsze, w poznawaniu granicy między dobrem a złem.
Lekcji historii w wykonaniu Johna Boyne stawiam ocenę bardzo dobrą. 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Uwaga do "Rozważań poniekąd niedzielnych"

Małe sprostowanie co do prozy Dariusza Papieża, ponieważ z mojego ostatniego zamieszczonego tu tekstu wynika, że postrzegam prozę autora bardzo negatywnie. Ale chodziło mi wyłącznie o treść książki, bo jeśli o stylu mowa na przykład, to nie uważam, że jest zły.

O ile wiem, tematyka drugiej książki autora nie ma nic wspólnego z tematyką pierwszej książki, i mam nadzieję, że kiedyś ją przeczytam. 

niedziela, 21 lipca 2013

Rozważania poniekąd nie-dzielne

Z badań przeprowadzonych przez Bibliotekę Narodową, a zamieszczonych w jednej z lokalnych gazet, która co jakiś czas trafia  do moich rąk[i], wynika, że w ciągu minionego roku tylko 40% Polaków sięgnęło po książkę. Cóż, to już jakaś, mniej więcej, dobra wiadomość. Na mniej zadowalającą natknęłam się w wypowiedzi Mariusza Szczygła, zamieszczonej w tymże artykule, zgodnie z którą, w roku 2012 najchętniej obleganymi książkami były Marzenia i tajemnice  Danuty Wałęsy oraz 50 twarzy Greya Jamesa E L. O ile, jeśli wziąć pod uwagę książkę pierwszą, wydaje się pocieszającym, że ludzie sięgają po lektury na poziomie, że się tak wyrażę; o tyle wiadomości, że sięgają po książki podobne do drugiej tu wymienionej, nie można uznać za dobrą. A to z tego względu że, mówiąc wprost, 50 twarzy Greya to powieść erotyczna.
Przypomniała mi się rozmowa zasłyszana w którejś z bibliotek. Otóż, jedna z czytelniczek obruszona tym, że już od dłuższego czasu jest druga na liście zamówień pewnej książki i nic się nie zmienia, bo ona wciąż jest druga i wciąż czeka, a przy okazji, mniej już wzburzona, dzięki cierpliwemu tłumaczeniu bibliotekarki powodu zaistniałego stanu rzeczy, zrezygnowała z innej zamówionej książki, a mianowicie z 50 twarzy… właśnie, jako że tę książkę otrzymała w prezencie i pojęcia nie miała, że to tego typu literatura.
Inna z kolei pani, co przytacza Mariusz Szczygieł, w wymienionym wyżej artykule, przeczytała trzy tomy 50 twarzy Greya w ciągu trzech dni; coś niebywałego! No  cóż, jest się pewnie czym poszczycić. Skoro zmarnowała tyle czasu na książkę, powiedziałabym dosadnie, bezwartościową. Ale taką literaturę mamy przecież dzisiaj jak najbardziej na porządku dziennym. I tak się zastanawiam, gdzie właściwie jest granica między literaturą a czystą pornografią, czyli książkami, na których okładkach powinien widnieć czerwonymi literami wykaligrafowany napis: LEKTURA DLA OSÓB POWYŻEJ LAT 18. Jeśliby spojrzeć na inne epoki literackie, które miały jakieś idee, chociażby w pozytywizmie wiadomo – praca, w romantyzmie – bunt przeciw ustalonym zasadom, a na pierwszym miejscu to, co duchowe, indywidualne; to czym jest nasza epoka? Co mamy dziś, jakieś idee? Nawet nie bardzo wiadomo, jak tę dzisiejszą polską literaturą nazwać, bo, co prawda, obecnie nazywa się ją najnowszą, lecz jak długo może być najnowszą? A jako że w największej mierze jest ona nastawiona na dostarczanie czytelnikowi rozrywki, ponieważ mało ciekawe wydaje się ludziom zagłębianie w czymś, co wymaga myślenia, wolą treści proste, a tym samym też te banalne; z tego względu podzieliłabym dzisiejszą literaturę na literaturę banalną oraz na literaturą wyzwoloną, w negatywnym tego słowa znaczeniu, bo co ona daje człowiekowi? W przeważającym stopniu żadnych wartości, nic głębokiego, płyniemy po płytkich tekstach i to niektórym się bardzo podoba. Pomijam już literaturę erotyczną (czyli tę bardziej wyzwoloną), którą nazwałabym, a właściwie już nazwałam wprost pornograficzną; literaturę, która tworzona jest tylko dla zysku. Z tego względu w książce muszą znaleźć się pikantne kawałki, a najlepiej jeśli jest ich nadmiar. To dziwne, że ludzie zadowalają się byle czym. Przypomniałam sobie pytanie, jakie w pewnej reklamie radiowej, dotyczącej produkcji filmowych, zadaje jeden facet drugiemu facetowi, chcąc się dowiedzieć, jakie są jego wrażenia po obejrzeniu ostatniego filmu. Pytanie brzmiało: „Momenty były?”. I te dwa wyrazy: "momenty były", tłumaczą wszystko; jeśli były, to facet też sobie film obejrzy, jeśli nie, to wrzuci do śmietnika. I tych momentów jest tak dużo w naszej cudownej literaturze, że w głowie się nie mieści. Już nie wspominam o książkach, nazwijmy je „na poziomie”, gdzie owe momenty, mimo że często ograniczające się do kilku słów, nie są rzadkością, wystarczy, jeśli wspomnę trzy ostatnio zrecenzowane przeze mnie książki Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, Chimeryczny lokator, czy Beltenebros. Książki oceniłam pozytywnie, miały ciekawą fabułę, dobry styl, choć idei nie zauważyłam, chyba że sama je sobie dopowiedziałam… no… może nieco głębszy od dwóch pozostałych był Beltenebros. Tylko nie o to chodzi, chodzi o to, że już tu, na podstawie tych trzech tytułów, zauważa się jak bardzo dzisiejsza literatura różni się od tej, którą tworzono dawniej. I tu właśnie, w tym miejscu, rodzi się pytanie, gdzie znajduje się granica między prawdziwą literaturą, a pornografią, która, moim zdaniem, powinna omijać księgarnie szerokim łukiem i znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Chęć zysku przesłania fakt, że tak naprawdę zapomina się, czym w rzeczywistości jest literatura prawdziwa, a wartościowsza staje się tandeta.   
  Swego czasu przeczytałam, a właściwie przeczytałam do połowy (dalej dałam sobie spokój, bo doszłam do wniosku, że to książka kompletnie nie dla mnie; po takim czymś człowiek czuje się, jakby utaplał się w błocie) pierwszą książkę Dariusza Papieża, oczywiście wiedziałam z opisu, że książka do przyzwoitych nie należy, ale wypożyczyłam, by dowiedzieć się, co Dariusz Papież pisze o mieście, które mniej więcej, acz wciąż niedostatecznie, znam. No, nie wiem, czy o interesującym mnie mieście było 5% tekstu, czy mniej. W każdym razie pewna osoba, która również czytała tę książkę, stwierdziła, że to jest niemożliwe, żeby ktokolwiek wydał coś takiego. No i ja się zgadzam, to powinno być niemożliwe, ale niestety jest, ponieważ dzisiaj w literaturze nie chodzi już o jakieś wartości, o przekazanie czegoś ważnego, ale o pieniądze. Do tego nie jest potrzebny dobry pisarz, ale znane nazwisko oraz treść „pozbawiona cenzury”. I tak wygląda nasza wielka kultura literacka, nie każda oczywiście, są książki dobre, ważne, których nie można pominąć, ale czasem mi się wydaje, że one są, ale może to już nie w tym kraju, nie dzisiaj. Chociaż… taką wartościową książką jest np. Gnój Wojciecha Kuczoka, jeden przykład, który mi się nasunął, mam nadzieję, że nie będzie to przykład osamotniony.
Jednak gdy przeglądam półki z książkami polskich pisarzy, które nie wyglądają na stare, wystarczy, że wezmę do ręki pierwszą z brzegu, często autorstwa pisarza niezwykle cenionego, to już na wstępie mam zestaw takich wulgaryzmów i opisów, że zastanawiam się, czy jestem w bibliotece (lub księgarni), czy w zupełnie innym miejscu. Jasne, można to wytłumaczyć tym, że tak dzisiaj mówią ludzie, tak wygląda świat, dlatego tak jest opisywany, ale przecież nie wszędzie tak wygląda, nie w takim natłoku.  
Chyba dlatego tak długo nie uzupełniam swojej listy „Książek doskonałych”, bo mam nadzieję, że wreszcie poszerzy się ona o jakiegoś dobrego młodego polskiego pisarza lub pisarkę, której/ego wciąż szukam, zdaje się, że z marnym skutkiem.




[i] Kinga Zydorowicz, Kolejka na Greya, „ABC”, Leszno 2013, nr. 26, s. 12-13.

wtorek, 16 lipca 2013

James Mallahan Cain "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy", Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

15 lipca 2013, mniejsza o godzinę[i]

Właśnie skończyłam czytać książkę, a dokładniej połowę książki Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, i dalej czytać nie zamierzam, ponieważ bardzo krótki kryminał o wspomnianym już tytule dobiegł końca, a zaraz za nim rozpoczyna się kolejny - Podwójne ubezpieczenie, jak informuje notka, dotyczący historii agenta ubezpieczeniowego, wciągniętego do „niebezpiecznej gry przez żonę swojego klienta […], która planuje morderstwo męża”. Morderstwa, agenci ubezpieczeniowi i tym podobne sprawy sobie odpuszczę. Wystarczy, że w poprzednim tekście Listonosz… na dwóch czy nawet więcej stronach również była mowa o ubezpieczeniach, ale skończyłam, jako że zaczęłam, więc dojechałam jakoś do końca, choć nie przeczę, że mimo iż książka była interesująca, w momencie pojawienia się wstawek o ubezpieczeniach, wykupionych przez zamordowanego, naprawdę miałam zamiar ją odłożyć. W skrócie napiszę, że ubezpieczenia i inne tego rodzaju rzeczy, pachnące poniekąd ekonomią, nie są sprawami, o których czyta się z zapartym tchem, (choć nie mogę zaprzeczyć, że przecież dla niektórych ludzi ubezpieczenia to pasjonująca rzecz, wystarczy wskazać na reklamę, w której jedna kobieta opowiada drugiej kobiecie – zdaje się, że szydełkującej albo robiącej coś na drutach – nie pamiętam – o ubezpieczeniach, zdaje się, w każdym razie na pewno o czymś z tych rzeczy, z takim zapałem, jakby to był jej ulubiony temat. Naprawdę to godne podziwu. Ciekawa jestem, czy ta pani tak na co dzień poleca swoim znajomym owo ubezpieczenie, czy co to tam było, czy tylko w TV. Zresztą, mniejsza z tym, ale bardziej uwierzyłabym jej, gdyby z takim zapałem opowiadała np. o najnowszym przepisie na ciasto, na kurczaka, o diecie lekkostrawnej czy o ostatnim odcinku telenoweli.
Dobra, nieważne. Ale dodam jeszcze, że ta druga pani była nie mniej rozentuzjazmowana od tej pierwszej. (To podejrzane).
A co do listonosza, to nie mam pojęcia, dlaczego on zawsze dwa razy dzwoni, i byłam pewna, że książka mi to wyjaśni, więc z tego względu mnie zainteresowała, lecz niestety rozczarowałam się, ponieważ o listonoszu ani jednego zdania, a już miałam nadzieję. Myślę, że może nie dzwoni więcej razy niż dwa, bo nie chce dzwonka zepsuć, a wiadomo, dzwonek - cenna rzecz. Niechby się popsuł i zażądano by od listonosza zwrotu pieniędzy. Taki listonosz z pewnością doskonale się orientuje, jak często psują się kłódki od skrzynek na listy, które wciąż trzeba wymieniać (kłódki, nie listy), i być może sądzi, że z dzwonkami to ta sama kwestia.
Wracając do listonosza, tj. do książki o listonoszu, w której listonosza brak, trzeba przyznać, że dobre dialogi, ciekawe... bardzo ciekawe, i gdyby nie te ubezpieczenia... gdyż wtedy sprawa się strasznie komplikuje. I tak się zastanawiam, co ten James M. Cain tak wciąż o tych ubezpieczeniach, bo i w pierwszym tekście, i w drugim… stawiałabym na to, że sam miał do czynienia z ubezpieczeniami na co dzień, ale nie gwarantuję, że to pewna informacja, ponieważ nie sprawdzałam, kim był autor.
Niemniej fabuła wije się tak szybko, a zwroty akcji są tak zaskakujące, że można zapomnieć o ubezpieczeniach, bo nie one są tematem wątku głównego;  gdybym natomiast miała opisać całość, to chyba musiałbym ją poukładać w punktach, tyle tych zwrotów. Podam tylko trzy pierwsze:
  1. Frank, który nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca na dłużej, nawiązuje romans z żoną właściciela baru, do którego wstąpił przypadkiem.
  2. Żona właściciela, Cora, nie kocha właściciela, i namawia... a właściwie postanawia wspólnie z Frankiem zabić właściciela.
  3. Próba zabicia właściciela dochodzi do skutku, ale właściciel zamiast przenieść się na tamten świat, jakby odżywa na nowo.

  1. c. d. n. (niestety punkt 4. musi zostać, jako że nie mogę się go pozbyć w tym zawikłanym programie, po naciśnięciu DEL nie znika.) Ale c.d.n., jeżeli przeczytacie książkę, rzecz jasna.

  1. No i proszę, nacisnęłam ENTER, a tu punkt 5., który nie miał się pojawić, ale jest. Tak, będzie trzeba się dowiedzieć, jak wyłącza się podpunkty, tak daleko z moją wiedzą jeszcze nie zaszłam. Wpisz pytanie do Pomocy – zachęca Microsoft Word, więc nie omieszkam, gdy przyjdzie czas, a to może nieco potrwać. Zaznaczam tylko, że wszystko teraz poleci bez odstępów. Tak się zastanawiałam i, moim zdaniem, listonosz powinien jednak zawsze dzwonić trzy razy, a dlaczego niby dwa? To byłby taki umówiony sygnał, nikt nie musiałby sprawdzać przez wizjer, kto tam dzwoni, to znacznie uprościłoby sprawę. Proszę, trzy dzwonki, nikt nie pyta: „Kto tam?”, wszyscy już wiedzą i jak jeden mąż lecą do drzwi. Trójka moim zdaniem to lepsza cyfra niż dwójka, chociażby w szkole, chociażby dlatego że do trzech razy sztuka, chociażby dlatego że… coś tam jeszcze. A z czym się kojarzy dwójka, no, z czym? Z piosenką Cugowskiego, …bo do tanga trzeba dwojga, a wiadomo, że nikt dzisiaj tanga nie tańczy, chyba że na kurs chodzi, a szkoda, szkoda. Chociaż dwójka to oczywiście duet, więc może jednak dwójka byłaby lepszym sygnałem, poza tym mamy radiową Dwójkę, chociaż Trójkę zdaje się też. Wracając natomiast do książki, szybkie zwroty akcji, przewaga dialogów i humor, choć nie jestem pewna, czy dla wszystkich zauważalny.  Tak więc na upalne dni jak najbardziej.                                                                                                                                                                                                                                                                                                              




[i] Mniejsza o to, ale jako że tekst pisany w późnych godzinach, może zawierać błędy logiczne i inne.

wtorek, 9 lipca 2013

Erskine Caldwell, "Blisko domu", Książka i Wiedza, Warszawa 1988.

Blisko domu to powieść nieżyjącego już pisarza Erskine’a Caldwella, podejmującego w swej twórczości problemy nierówności społecznej, a przede wszystkim piętnującego rasizm, co zresztą można wynieść nie tylko z notatki zawartej na odwrocie okładki książki, ale przede wszystkim z samej powieści, pierwszej książki tego autora, jaka wpadła mi w ręce. Główny bohater Blisko domu to Native Hunnicutt, „biały człowiek” (jak nazwano by go w czasach, gdy niewolnictwo było na porządku dziennym), który zadaje się z Mulatką, aż pewnego dnia postanawia poślubić starszą od niego o kilkanaście lat, dysponującą pokaźnym majątkiem wdowę, co prawda nie ze względu na jakiekolwiek uczucie do niej, lecz przede wszystkim ze względu na „dobre żarcie”, jako że dotąd przyszło mu jeść pożywienie z puszek. Tak więc odbywa się ślub, ale Native – urodzony szczęściarz, ani myśli spędzać czasu przy boku małżonki, ponieważ woli towarzystwo Mulatki i polowania na oposy. Jednak kiedy Meabelle przyłapuje Native’a na gorącym uczynku, sprawy przybierają dramatyczny obrót. 
Komizm zauważalny przede wszystkim w postępowaniu Native’a łączy się tu z dramatyzmem, ale ten i tak pozostaje w tyle wobec osoby głównego bohatera. Na dowód wystarczy przytoczyć jedną z jego wypowiedzi:

Powiem ci, jak to jest […] Jak byłem jeszcze małym pędrakiem, tatuś mówił mi, że najlepiej się urządzi w życiu ten, kto śmiało wyprzedza o krok innych, choćby ryzykował, że od czasu do czasu wdepnie w krowi placek. […] Nigdy nie zapomniałem, co mówił mi tatuś, i trzymam się tego przez, powiedzmy, czterdzieści lat. (s. 9-10)

Sam wyraz „tatuś” każe czytelnikowi odbierać główną postać jako człowieka ekscentrycznego, niektórzy zapewne scharakteryzowaliby go jako prostaka, dla którego życie stanowi grę w karty – jeśli się powiedzie, będzie dobrze, jeśli nie, nie będzie gorzej. Native, bowiem, to postać niesłychanie opanowana. Nawet gdy sytuacja wymyka się spod kontroli,  trzyma nerwy na wodzy, co czasem być może bardziej denerwuje, niż śmieszy. Priorytetem dla głównej postaci jest dom, i nawet odejście Josene nie skłoni go do jego opuszczenia, stąd niewątpliwie tytuł: Blisko domu.    

Książka, mimo że od napisania tekstu minęło wiele lat, nie jest lekturą, którą oddaje się do biblioteki, nie doczytawszy jej do końca.  

piątek, 5 lipca 2013

Impresja słowna


Cytat z Wielkiej księga aforyzmów, Wydawnictwo Literat, Toruń 2008. (Niestety książka mi się zatrzasnęła, zanim zdążyłam spisać numer strony).

Tak, Agata Christie miała głowę nie od parady.
No, to teraz wiecie Panie Internautki, w którą stronę skierować wzrok w poszukiwaniach kandydata na męża. Proponuję najbliższy uniwersytet archeologiczny, jeśli taki w pobliżu istnieje. A jeśli w okolicy czegoś takiego brak, udajcie się do najbliższych ruin, tam z pewnością archeologów jak grzybów po deszczu, zresztą wiadomo, co fascynowało romantyków – ruiny właśnie.

Niestety, istnieje też druga opcja, mniej zachwycająca. Zawsze możecie trafić na jakiegoś bezdomnego, który również nie stroni od zabytkowych, rozwalonych upływem czasu miejsc.

czwartek, 4 lipca 2013

Roland Topor „Chimeryczny lokator”, Replika, Poznań 2012

Miałam zamiar napisać, że Roland Topor wali słowami jak toporem, ale nie napiszę, ponieważ Topor nie zalicza się do pisarzy, których mogłabym określić w taki sposób. Jedno jest pewne, imię autora Chimerycznego lokatora niewątpliwie kojarzy się z Pieśnią o Rolandzie, nie wiadomo jednak, ile w samym Toporze ze znanego bohatera, i zapewniam, że dochodzić tego nie będę. Ale mniejsza z tym. Przejdźmy do rzeczy.
Chimerycznego lokatora czyta się jednym tchem, mniej więcej, tj. do ostatniego rozdziału, bo to, co ma miejsce w rozdziale ostatnim, wydaje się czystym absurdem. Akcja pędzi jak lokomotywa po szynach, ale właśnie w końcowym fragmencie, tj. w Epilogu, dochodzi do wykolejenia, bo właściwie nie wiadomo, co to ma być, nagle bez żadnych wyjaśnień bohater główny znajduje się (o ile się nie mylę) w szpitalu psychiatrycznym. A o pozostałych bohaterach, czy też o motywach ich postępowania ani mru-mru. Ale od początku. Oto młody człowiek wprowadza się do kamienicy i odtąd jego życie zamienia się w koszmar. Co jest powodem? Poniekąd hałasy jakie wywołuje, a wiadomo, o co najbardziej blokowi mieszkańcy drą ze sobą koty. Jednak sytuacja Trelkovsky’ego nie wygląda tak, można powiedzieć, komfortowo jak sytuacja zwykłego mieszkańca bloku, ten bowiem ściszy głos i tym samym zamknie usta sąsiadom. W omawianej tu książce hasło „Wolnoć Tomku w swoim domku” nie ma absolutnie prawa bytu. Lokator Topora nie tylko swoją oczywistą, w takiej sytuacji, taktyką nie zamyka ust sąsiadom, lecz zwiększa tylko napięcie między nimi a sobą, powiększa ich agresję; właściwie to mało powiedziane; za pretensjami innych lokatorów domu kryje się coś więcej niż zwykłe niezadowolenie, a oni sami jawią się jako powiązana ze sobą grupa, gotowa wykończyć każdego, kto wprowadzi się do ich kamienicy, i tak też wykańczają Trelkovsky’ego - za pomocą środków trudnych do wyobrażenia.  
Cała sytuacja albo raczej ta właśnie kamienica przypomina mi w pewien sposób „kamienicę”, czyli państwo, komunistów; nie wiem dlaczego z tym właśnie mi się skojarzyła, być może dlatego, że każdy, kto się wyłamuje, tutaj może nie mieć łatwego życia lub też może nie mieć go w ogóle; po prostu zostaje zaszczuty. Aby przetrwać w kamienicy, trzeba być niesłyszalnym, choć i to niewiele pomoże.  
Oto plusy.
Minus postawiłam przy fragmencie, w którym autor za pomocą myśli Trelkovsky’ego zbezczeszcza sacrum, co uważam za absolutnie zbędne. I mimo że Trelkovsky ogólnie odbierany będzie jako postać pozytywna, to owo jedno zdanie może przedstawiać go w negatywnym świetle. Druga rzecz to instrumentalne traktowanie kobiet przez bohatera, co można zauważyć już w momencie, kiedy Trelkovsky poznaje Stellę (a i kobiety nie są tu „zaprezentowane” w lepszym świetle), jednak gdy po niedługim czasie życie naszego lokatora zamienia się w koszmar,  czytelnik właściwie nie ma już szans, by poznać tytułowego lokatora „w realu”.
Niemniej historia godna uwagi, tym bardziej że swoje wyobrażenia można skonfrontować z filmem Romana Polańskiego z 1976 r. - Lokator.


  

wtorek, 2 lipca 2013

Patrick Süskind, "Kontrabasista i inne utwory", Świat Książki, Warszawa 2007.

Bohaterowie opowiadań Patricka Süskinda to w głównej mierze ekscentrycy. Ich błahe z pozoru problemy urastają do diametralnych rozmiarów, a tym samym teksty Süskinda przybliżają się niejako do  opowiadania Antoniego Czechowa Śmierć urzędnika, w którym główny bohater traktuje zwyczajne kichnięcie niczym największą zbrodnię. Opowiadania napisane prostym językiem niektórym mogą wydawać się nużące, ponieważ ten, kto liczy na emocje i gwałtowne zwroty akcji, może się zawieść. Teksty, emanujące w znacznej mierze spokojem, nie gwarantują wartkiej akcji, ale być może ich zadanie polega na wyciągnięciu przez czytelnika pewnych wniosków, na zachęceniu do zastanowienia się nad daną historią.  

W opowiadaniu Obsesji głębi problem główny stanowi niedocenienie artysty za życia, a postawienie mu „piedestału” dopiero po śmierci. Jedna recenzja zyskała tutaj moc zniszczenia twórcy dzieła. Może więc warto polecić opowiadanie recenzentom nieprzebierającym w słowach.

W Walce opisany przez narratora pojedynek, toczący się na szachowym stole, można by porównać do bitwy pod Waterloo, i można powiedzieć, że dla obserwatorów rozrywającej się partyjki jest ona nie mniej ważna niż ta właśnie wspomniana historyczna walka. Choć należy również zaznaczyć, że widzów nie tyle interesuje sama gra, ile fakt, że w końcu znalazł się ktoś, kto stosowaną przez siebie strategią dorównuje najlepszemu szachiście w mieście.

Testament mistrza Mussarda niewątpliwie zaintryguje znawców ziemskiej powłoki, pierwszoosobowy narrator ujawnia bowiem przed słuchaczami odkrycie swojego życia, zakładające bliską zagładę kuli ziemskiej, której przyczyną będą muszle.

Mole książkowe z kolei powinny zapoznać się z Amnezją << in litteris>>, z którego to opowiadania wynika, że nadmiar czytania doprowadza do amnezji natychmiastowej, obejmującej treść właśnie przeczytanej książki.

(Zdaje mi się, że zauważyłam już u siebie pierwsze objawy, a dokładniej było to podczas czytania 100 lat samotności. Lat było tak dużo, a ludzi nie mniej, że w niektórych momentach zaczynałam się zastanawiać, czy dana postać już występowała, czy nie, a jeśli występowała, to z kim lub z czym ją powiązać. No i muszę powiedzieć, tj. napisać, że po skończeniu tej „rodzinnej sagi” nie mogłam pojąć, dlaczego ta właśnie książka zrobiła taką furorę, bo samotności jest w niej może i nadmiar,  i być może właśnie z powodu tego nadmiaru w końcu doszłam do wniosku, że nie ma jej tam wcale; a po latach stwierdziłam, że o wiele więcej samotności jest w książce Anny Tyler Obiad w restauracji dla samotnych, mimo że samo słowo „samotność” chyba nie pada tam ani razu, nie licząc tytułu, ale pomimo tego jest ona aż nazbyt widoczna.
A wracając do choroby in litteris:

Więc znów to samo, stara choroba, amnesia in litteris, całkowity zanik pamięci literackiej. Zalewa mnie fala rezygnacji w obliczu daremności wszelkich wysiłków poznawczych i wszelkich wysiłków w ogóle. Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład tę książkę, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co jeszcze w ogóle coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrzeć? […]
Wzrok zawisa u końca rzędu. Cóż to tam mamy? A prawda: trzy biografie Aleksandra Wielkiego. Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic (s. 61).

To prawie tak jak ja. Przeczytałam opowiadania Czechowa (np.) i pamiętam tylko to jedno: o kichnięciu.

Kontrabasista natomiast to istny majstersztyk, w wykonaniu znawcy muzyki poważnej, w pierwszej osobie liczby pojedynczej (co już z małymi wyjątkami jest tu regułą). Nikt nie mógłby zarzucić autorowi, że nie zna się na muzyce poważnej. Cały świetnie sklecony monolog tytułowego kontrabasisty, wystawiany zresztą, jak można się dowiedzieć z opisu redakcji, niejednokrotnie, także w Polsce, przesycony został informacjami na temat muzyki poważnej, zaczynając od kompozytorów, często kontrowersyjnych ciekawostek  ich dotyczących, psychoanalizy instrumentów muzycznych, a konkretnie kontrabasu, choć nie tylko, a kończąc na wzmiance o niespełnionych i z tego względu skazanych na depresję muzykach. Jednoaktówka przesycona goryczą, gdyż punkt główny stanowi tutaj niejaka Sara – sopranistka.

Na koniec Patrick Süskind raczy nas historią o gołębiu, który zakłócił spokojne życie głównego bohatera. A właściwie odwrotnie; historią o człowieku, którego życie zostało zakłócone przez głównego gołębia, to znaczy przez głównego bohatera, którym właściwie nie jest gołąb, bo głównym bohaterem nie jest główny bohater, tj człowiek o imieniu Jonathan, zdaje się. Tak, sprawdziłam. Z całą pewnością Jonathan i to jego życie zostało zakłócone.

No i tak to jest… amnestia in litteris.

Właśnie przypomniał mi się wierszyk wpisywany czasem do pamiętników: „Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”, i za nic nie mogę pojąć, czym jest ta potęga. W każdym razie im więcej kluczy się zdobywa, tym mniej się wie (jak wynika z opowiadania Patricka Süskinda). A wiadomo, kim można zostać, jak się ma dużo kluczy. Nie… nie woźnym, recepcjonistką hotelową raczej, oczywiście przy założeniu że ma się to szczęście.



sobota, 15 czerwca 2013

"Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny." Anna Maria Goławska, Grzegorz Lindenberg, Zysk i S-ka, Poznań 2013.


Po pierwsze, Włochów cechuje „hałaśliwość, otwartość i szczerość”; po drugie, należy uważać na przedmioty plastikowe, jako że latem temperatura dochodzi do 50 stopni C; po trzecie, w godzinach południowych i popołudniowych nie ma co liczyć na otwarty sklep, czynną stację benzynową czy inne miejsce „użytku publicznego”; po czwarte, miejsc noclegowych dla turystów z pewnością nie zabraknie; po piąte, w co niektórych restauracjach panują niecodzienne zwyczaje – kelnerzy nawet nie pytani wskażą, którędy do WC, a czasem zamiast wziąć napiwek, postawią coś gratis (zob. s. 55); po szóste, nie zapomnieć o wzięciu  rozgałęźników, tj. podwójnych wtyczek (zob. s. 76); po siódme, koniecznie kupić wino i koniecznie wypić je podczas posiłku (to w zasadzie tłumaczyłoby wesołość Włochów, powstaje tylko pytanie, ilu z nich i ilu turystów jest naprawdę trzeźwych, jak tak do każdego posiłku preferują coś na osłodę), choć oczywiście można też zamówić kawę, aczkolwiek po niej wskazana jest odrobina alkoholu; po ósme, podczas podróży polecam maluchy, ponieważ uliczki bardzo wąskie, ale za to nawierzchnie jezdni w drodze do Włoch są wprost idealnie gładkie; po dziewiąte, parkować tylko w miejscach oznaczonych kolorem niebieskim; po dziesiąte, na brak kotów, traktowanych w Toskanii i Umbrii jak panowie i władcy, narzekać nie można, tak więc gdyby ktoś chciał jednego z nich zatrzymać, z pewnością byłoby to możliwe, tym bardziej że kontrole na granicach rzadkie, więc nawet kota w worku dałoby się przewieźć (zob. s. 77). No… zmieściłam się w dziesięciu wskazaniach, wyniesionych z książki Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny.

I w zasadzie byłoby to wszystko, co mam do napisania, gdyby nie fakt, że książka zawiera o wiele więcej i o wiele precyzyjniejszych informacji, jak najbardziej przydatnych turystom zamierzającym zmierzyć się z pełnymi pofalowanych uliczek miastami wyżej wspomnianych terenów lub też tym, którzy chcieliby skonfrontować swoje własne wrażenia wyniesione z Toskanii czy Umbrii z wrażeniami autorów książki (w zasadzie autorów jest dwóch, ale tekst napisany jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej rodzaju żeńskiego). Poza praktycznymi radami dotyczącymi wyboru miejsca noclegowego, sposobu dojazdu, wysokości cen, prezentacji oferowanych potraw i innych cennych rad znajdziemy tu również opisy zabytków, kościołów, dzieł sztuki czy muzeów, których w omawianych krainach jest niezmiernie dużo. Ponadto autorzy raczą nas licznymi opowieściami dotyczącymi poszczególnych miejsc czy postaci z nimi związanych, jak np. historią o świętym Galgano, historią o krucyfiksie ukazującym prawdziwą twarz Chrystusa, wzmianką o budowie katedry florenckiej, o budowie Krzywej Wieży w Pizie, czy też opinią na temat fresków Filippa Lippkego. Książka zawiera także opisy mniej i bardziej ważnych miast toskańskich oraz umbryjskich; od Florencji, w której szukający miłości powinni udać się do kościółka Santa Margherita; poprzez Lukkę zwaną „grodem Zyty”; Arezzo, gdzie powstawały sceny do filmu Życie jest piękne, Prato zamieszkiwane przez Chińczyków; do Montalcino – miejsca, w którym wino można kupić na każdym kroku.
Przyznam, że mnie najbardziej zainteresował opis Florencji, która kojarzy mi się z Dantem niemogącym wrócić do swego ukochanego miasta, dlatego pozwolę sobie więc przytoczyć niezmiernie ciekawy fragment:

Miewam wrażenie, że Wenecja jedynie udaje, że jeszcze żyje. Sztucznym podnieceniem napełniają ją turyści przy Ponte Rialto czy na Piazza San Marco, dodają jej kolorów witryny sklepów z mieniącym się szkłem, maskami, udrapowanymi tkaninami i obrazami, targi staroci i stoiska z pamiątkami. Kiedy jednak wyjeżdżają jednodniowi przybysze, uliczki pustoszeją i miasto zamiera. Z ciemnych zaułków, nad którymi pochylają się wysokie kamienice, dobiega echo pośpiesznych kroków, w świetle latarni cienie rosną i przybierają fantastyczne kształty. Zdaje się, że za chwilę jakieś bogato ubrane duchy wynurzą się z bram i podążą w sobie tylko znanych kierunkach […] (s. 85-87).

ale też rozdział poświęcony Weronie, pewnie ze względu na wiersz noszący w tytule to miasto, śpiewany przez Wandę Warską.

Dodatkowym atutem Przewodnika są zamieszczone w nim cytaty z książek innych autorów, dotyczące Toskanii i Umbrii, m.in. Johana Huizingi, Zbigniewa Herberta, Michała Lityńskiego; ale także fotografie, obok których nie sposób przejść obojętnie. Szczególnie zaciekawiło mnie zdjęcie znajdujące się na stronie 48., zatytułowane Sprzedawca lodów, Cortona; zaczęłam się bowiem zastanawiać, czy ów sprzedawca to ten pan w mundurze, czy też ten drugi gestykulujący ręką; jeśli sprzedawcą jest gestykulujący, to prawdopodobnie ten w mundurze poucza gestykulującego, że czas sjesty się skończył i pora do roboty; jeśli jest odwrotnie, to znaczyłoby, że najpewniej sprzedawca trafił na namolnego klienta lub prowadzi z nim ożywioną dyskusję (jak na Włochów przystało). Co prawda najbardziej urzekającym (jeśli chodzi o krajobrazy) wydaje mi się zdjęcie starej drogi w Gropinie (s. 174) oraz zdjęcie płaskowyżu Piano Grande w Umbrii (s. 308), ale pomimo wspaniałych widoków za najciekawszą fotografię uznałam tę zamieszczoną na stronie 240., tj. dwóch starszych panów odpoczywających na ławeczce. I to jest prawdziwa Toskania, taka od wewnątrz, pokazująca zwyczajnych ludzi przy codziennych zajęciach (choć tutaj raczej przy codziennym odpoczynku). Owszem, można opisy czy anegdoty dotyczące pewnych osób i sytuacji znaleźć w książce, ale w minimalnej dawce, a szkoda, bo takie historie są bardzo ciekawe.

Podsumowując, propozycja książkowa jak najbardziej wskazana dla chcących lepiej poznać lub odwiedzić Umbrię i Toskanię. Dodam jeszcze tylko, że sami autorzy, czyli Anna Maria Goławska i Grzegorz Lindenberg, którzy od lat odwiedzają opisywane przez siebie rejony oraz prowadzą stronę internetową owym rejonom poświęconą (www.toskania.org.pl),  od razu skojarzyli mi się z Elżbietą Dzikowską i Tonym Halikiem (oczywiście nie mam tu na myśli wyglądu zewnętrznego autorów Toskanii i Umbrii…, ponieważ nawet go nie znam) ze względu na sposób, w jaki prezentują kraj, który (jak napisał Michał Lityński) każdy choć raz w życiu powinien odwiedzić[1].




[1] Zob. M. Lityński, Cztery tygodnie we Włoszech. Przewodnik podróży, Lwów 1906. (fragmenty książki cytują autorzy).