środa, 27 grudnia 2017

Henry James "Zaufanie", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017


Kiedy Gordon Wright donosi w liście swojemu przyjacielowi Bernardowi Longueville’owi, że poznał pannę, wobec której ma poważne zamiary, i prosi go, żeby przybył mu na ratunek i metodą wnikliwych obserwacji ocenił kandydatkę na żonę, oddany kompan natychmiast spieszy z pomocą do Baden-Baden. Ale gdy dociera na miejsce, sprawa wydaje się godna uwagi bardziej, niż przypuszczał, bo wybranką Gordona okazuje się Angela Vivian, którą Bernard poznał dwa lata wcześniej  w Sienie. W tym momencie, jak zapewniał Gordona, Bernard zaczyna uważnie przypatrywać się Angeli, ale  w zasadzie przez pryzmat wydarzeń, które miały miejsce we włoskim mieście, i choć  w jego mniemaniu dawne spotkanie na pewno nie powinno wpłynąć na ukształtowanie oceny, nie jest to do końca tak oczywiste.

Bernard nie tyle rozwiązuje dylemat przyjaciela, ale doprowadza do jeszcze większego zawikłania spraw. Tytułowe zaufanie, jakim darzą się dwaj Amerykanie, wkrótce zostaje wystawione na próbę, a na odpowiedź na pytanie, czy  przyjaźń dwóch młodych obieżyświatów przetrwa, trzeba cierpliwie poczekać.

Prawo dżungli jest aktualne i na terenach niezalesionych, jak powiedział albo napisał Mieczysław Michał Szargan, ale nie w tym wypadku. Henry James stawia na pierwszym miejscu dialog; w jego powieści nikt nie posunie się do rozróby czy do walki na śmierć i życie. To nie te klimaty. James przenosi na papier opis stosunków międzyludzkich, do którego przed nim w pisarstwie uciekały się kobiety. 

W zasadzie niepewność i niejasność dominuje (co natychmiast skojarzyło mi się z filmem "Pokój z widokiem" Jamesa Ivory - podobne czasy, podobne sytuacje). Niepewne i niejasne są uczucia niemal wszystkich najważniejszych postaci. Począwszy od Bernarda. Trudno dociec, co naprawdę sądzi o  Angeli ten ironista, co świat traktuje jak przyjęcie, na którym można się nieźle zabawić, obserwując tego i owego:
„Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią”. 
I właśnie nad tą towarzyską bestią trzeba pochylić się najbardziej, żeby w końcu uznać, że uczucie, które odkryła mniej więcej na powieściowym finiszu, otrzymało swój początek już w pierwszym rozdziale, aż mniej cierpliwi mieliby prawo krzyknąć: „No i nie można było tak od razu? Zamiast ciągnąć wątek i uzupełniać go dodatkowymi?!”.
Można było, ale gdyby wszyscy natychmiast wszystko rozumieli, życie ziałoby nudą, a co dopiero powieści...

Nie mniej zawikłaną postacią niż Bernard jest Gordon. Żaden z niego romantyk; na pierwszym miejscu stawia rozum, a i tak w którymś momencie uznaje, że dokonał niewłaściwego wyboru. Najważniejsze stało się dla niego rozpracowanie kandydatek do przybrania jego nazwiska i wybranie takiej, która wzbudzi podziw nie tylko jego, nie tylko Bernarda, ale całej otaczającej społeczności. Chce się żenić, ale broń Boże zakochać. W życiu na ogół bywa odwrotnie. Tymczasem Gordonem rządzą specyficzne poglądy, chociaż nie tak bezpodstawne, jak mogłoby się wydawać:
„Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę. Nie sposób kogoś poznać, gdy jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na oczach”.
No właśnie, a Gordon ma podwójne, albo i potrójne klapki, co łatwo zauważyć w końcowej fazie powieści. 
Za to na pewno nie ma klapek na oczach Angela, i choć skomplikowana, rozgryza sytuację jak królik marchewkę, na kawałeczki i bezbłędnie. To postać robi za rozważną, a nawet wszechwiedzącą.

Pozostaje nieco przewrotna Blanche, ponoć bezużyteczna. Jest tym, „co Francuzi zwą bibelotem”. Potrafi mówić 24 godziny na dobę i zabawiać towarzystwo, ale i przy niej pojawiają się znaki zapytania.

Tak więc komplikacja goni komplikację. Henry James pozawieszał na ścianach psychologiczne portrety i uwikłał z nich powieść, która, choć liczy właściwą – jak na powieść – ilość stron, wydaje się jakby opowiadaniem. Bohaterowie są w niej podróżnikami, podobnie jak James był nim przez całe życie. Mężczyźni i kobiety bywają (na salonach), składają zapowiedziane i niezapowiedziane wizyty i rozmawiają. Ci pierwsi szukają wrażeń albo żon, bo majątek oczywiście odziedziczyli, a te drugie mężów, najlepiej z majątkiem, najlepiej z dużym majątkiem - może być odziedziczony.

Fani prozy Jamesa powinni obowiązkowo zajrzeć do „Zaufania”, bo to rzecz wciągająca i warta poświęcenia jej czasu, ale nie gwarantuję, że ta po raz pierwszy przetłumaczona na język polski powieść wywoła u nich to samo wrażenie, co niezapomniany „Portret damy”.



poniedziałek, 20 listopada 2017

Margaret Atwood, "Grace i Grace", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Grace Marks od ośmiu lat przebywa w więzieniu w Kingston za współudział w zamordowaniu swojego pracodawcy Thomasa Kinneara i jego służącej Nancy Montgomery. Mimo skazania na dożywocie prawdziwe wydarzenia, jakie miały miejsce w 1843 roku, owiewa tajemnica, ponieważ, czy to na skutek szoku, czy wskutek zaburzeń umysłowych, niektóre chwile z tamtego okresu zostały wymazane z pamięci Grace. Gdy w Kingston pojawia się dr Simon Jordan, który ma zamiar odkryć, jakie sekrety drzemią w umyśle kobiety, życie powiązanych z nią osób i jej samej zaczyna bić szybszym rytmem. Jordan nie tylko staje się osobą, której Grace wyjawia zawikłane dzieje swojego życia, ale także wprowadza zamieszanie wśród płci przeciwnej, którą żywo interesują badania doktora i on sam. Nie bez powodu – uczony posiada dostęp do spraw będących poza zasięgiem kobiet żyjących w czasach, w których wciąż nie przysługują im prawa dane mężczyznom, tj. dostęp do wglądu we wnętrze człowieka: „kobiety te pożądały wiedzy, choć nie mogły się do tego przyznać, gdyż była to wiedza zakazana – wiedza o posmaku sensacji, wiedza, jaką się zdobywa, zstępując na samo dno. Był tam, dokąd one nigdy nie mogły dotrzeć, wiedział to, czego one nie mogły zobaczyć […]”. Ale bardziej niż ludzkie wnętrzności interesują go choroby psychiczne, dlatego jako lekarz Grace Jordan pragnie dociec, czy „objętość jej wspomnień może być czymś w rodzaju szaleństwa, sposobem odwrócenia uwagi od jakiegoś ukrytego, lecz zasadniczego faktu”, a przede wszystkim może wydać opinię, która przyczyni się do uwolnienia skazanej na dożywocie. Jednak to nie tak banalnie proste, jak mogłoby się wydawać, w czasach, gdy niektórzy sądzą, że „fanatyzm religijny jest źródłem szaleństwa równie płodnym, co pijaństwo”, lecz nie mogą być szalonymi ci, którzy ubierają się modnie, „zwłaszcza jeśli mają zegarek ze złotą dewizką” – jak zauważa główna bohaterka. Poza tym szaleństwo powinno przeważać u kobiet - jeśli posłużyć się zdaniem któregoś z bohaterów, że generalnie to one „mają słabszą kondycję nerwową”. Ale jakich poglądów można się spodziewać w początkowej fazie prac nad ludzkim umysłem, które powinny być tym dla XIX wieku, czym studia nad materią były dla wieku XVIII. W każdym razie to nie Jordan, otoczony przez kobiety chętne do zeswatania go lub do przyjęcia jego nazwiska i czujący się przez to tak, jakby ktoś dusił go materacem, znajduje się na pierwszym planie. Na pierwszy plan wysuwa się skryta w więziennej celi lub w domu żony komendanta Grace – ta osóbka, lat 24, której nie należy podawać nożyczek, bo mogłaby w razie ataku kogoś nimi zranić, a która jest zwinna, zręczna, ładna i doskonale radzi sobie z wszystkimi pracami, zaś w innych okolicznościach mogłaby nawet starać się o posadę pomocnicy modystki…

Powieść Margaret Atwood wydana po raz pierwszy w 1996 roku została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Kanadyjska powieściopisarka włożyła do czarno-białej historii tyle dynamiki, obrazowości, szczegółów, a przede wszystkim tyle fikcji, tak umiejętnie skonstruowała fabułę i postaci, że czytelnik nie może się oderwać. Nie zaszkodzi wprost stwierdzić, że główną wadą Grace i Grace jest to, iż, jako wabik zagrażający wypełnianiu innych obowiązków,  staje się niebezpiecznym, tymczasowym nałogiem w ręku czytelnika. A w cięższych przypadkach, podatnych na uzależnienia, mógłby doprowadzić do sytuacji podobnej tej:
„Opowiadała mi o tym pewna stara nauczycielka. W pierwszych latach naszego wieku objęła ona posadę na zapadłej wsi w zachodniej Serbii. Prowadziła również wiejską bibliotekę i wypożyczała chłopom książki do czytania. Pewnego dnia przybiegła do niej zrozpaczona chłopka z pretensją: <<Na miłość boską, nauczycielko, cóż to za książki dałaś mojemu mężowi? Zupełnie zwariował! Czas brać się do pracy, a on wstaje wczesnym rankiem, książkę pod pachę i – pod gruszkę. O wszystkim zapomniał, o domu, o bydle, o pracy. Zupełnie mi chłop zwariował!>> Nauczycielka nie wiedziała, co począć, ale chłop nie rozstał się z książkami, dopóki ich nie przeczytał. Były to dwa tomy Ogniem i mieczem.[1].

Cały problem w tym, że Grace i Grace jest jak serial, ale z pewnością nie polski - długi, wciągający, wielopostaciowy, wielowątkowy, z dozą namiętności (w zasadzie tu przesadnie obrazowanej), a przede wszystkim kryje tajemnicę, którą widz jak najszybciej chce poznać.
Początkowo wydaje się, że kolejne przedstawione w powieści postaci są przedmiotem ośmieszania: oto mamy m.in. wielebnego Verringera „o cienkiej i wyblakłej skórze i włosach, niefortunnie małych i wydętych ustach – zupełnie jak u kijanki”, nie lepiej wygląda jego gospodyni – „o twarzy jak sosnowa deska”; z kolei głowa pani Quennell przypomina „srebrnego miniaturowego pudelka” – jakby autorka  umyśliła sobie, by koniecznie ośmieszyć każdą kolejną, na pewno drugoplanową postać. Z  tłumu wyłamuje się m.in. Lydia i pani Humphrey – ale obydwie osoby określa coś zgoła innego, z czym im nie do twarzy, więc pominiemy to milczeniem. I wśród osób bezwadliwych znajdzie się podziwiana, prawie nieskazitelna Grace i uczony. Tymczasem autorka miesza szyki tym, którzy byli już pewni prawidłowego  zakończenia, a wszelkie ubarwienia postaci zdają się bardziej niż o przyjęciu konwencji bajki, świadczyć o niewątpliwym talencie Atwood do tworzenia wielkich literackich malowideł uzupełnianych wszelkimi możliwymi szczegółami. Jednak Atwood przede wszystkim zdaje się wskazywać na problem społeczny kobiet żyjących w XIX wieku – często traktowanych gorzej niż płeć przeciwna, instrumentalnie, z jedną albo żadną drogą wyboru. I raczej trudno uznać ten wniosek za bezpodstawny, ponieważ autorkę uważa się feministyczną i, jak sama stwierdziła, sympatyzuje z feminizmem.






[1] Djordje  Żivanović, Sienkiewicz w literaturach serbskiej i chorwackiej,  w: Henryk Sienkiewicz. Twórczość i recepcja światowa, red. A. Piorunowa, K  Wyka, Kraków 1968, s. 377-378.
,

wtorek, 14 listopada 2017

Julian Barnes "Zgiełk czasu", 2017

W opowiadaniu Śmierć urzędnika Antoniego Czechowa główny bohater Iwan Dmitrycz Czerwiakow podczas oglądania operetki kichnął, parskając przy tym na siedzącego tuż przed nim dyrektora departamentu komunikacji. Dmitrycz tak się przejął tym, że swoim nietaktownym postępkiem mógł zrazić do siebie urzędnika, że przepraszał go dwa razy, ale mimo przyjęcia przeprosin przez urzędnika i natychmiastowego puszczenia w niepamięć całej sprawy, „winowajca” wciąż obawia się najgorszego, dlatego następnego dnia ponownie spieszy przeprosić poszkodowanego, po czym jeszcze bardziej strwożony, że popełnił większy od poprzedniego występek, kolejnego dnia znów pędzi z przeprosinami, aż zirytowany jego najściami dyrektor wypędza go, a zdruzgotany Dmitrycz umiera.


Ta groteskowa sytuacja poniekąd przypomina wydarzenia ze Zgiełku czasu, choć nie tak tragiczne w skutkach, a może jednak jeszcze tragiczniejsze - dotyczą przecież niemal równie absurdalnego, ale cięższego przewinienia niż kichnięcie, przewinienia wpisanego do zawieszonego na rosyjskim nieboskłonie „zeszytu wykroczeń nieprzyjaciół komunizmu” towarzysza Stalina, za panowania którego ponoć „nawet jabłonie rosły odważniej” – przyjąwszy, że owe jabłonie to nie rosyjski lud. Mianowicie towarzysze Stalin, Mołotow, Mikojan i Żdanow z loży rządowej oglądają Lady Makbet mceńskiego powiatu, do której muzykę skomponował Dmitrij Dmitrijewicz Szostakowicz, ale orkiestra zajmująca  miejsce w loży reżyserskiej – tuż pod rządową, ze zdenerwowania gra coraz głośniej i niezgodnie z pierwotnym zamierzeniem, aż rządzący, którym pewnie od hałasu puchną uszy, jeden po drugim, opuszczają teatr. Niezaprzeczalnym staje się fakt, że muzyka Szostakowicza rozdrażniła władzę; wkrótce też zostaje uznana za niepodążającą ścieżką sztuki radzieckiej, a dodatkowo w „Prawdzie” pojawia się krytykujący ją artykuł Chaos zamiast muzyki, w którym chaosem, a dalej kwakaniem, wzdychaniem i sapaniem określono kompozycje Szostakowicza i dodano przestrogę, że cała jego zabawa „może się źle skończyć”. Z repertuaru zostają usunięte opery i balety tego „bezpartyjnego bolszewika”, któremu dodatkowo odbiera się źródło utrzymania i któremu wmawia się, że był świadkiem rozmowy o zamachu na życie Stalina. Dotychczasowi piewcy talentu Szostakowicza raptem odwracają się od niego i z przymusu przyklaskują, a jeśli nie przyklaskują, to na pewno zgadzają się z państwową krytyką, bo nie wypada inaczej w kraju, gdzie, jak może wszędzie, „najstarszym marzeniem artysty jest pomóc rozkwitnąć duszom”, ale gdzie też inżynierowie owych rosyjskich i uległych w tamtym okresie dusz czynią sztukę jałową, czemu trzeba się poddać ze względu na bezpieczeństwo własne i bliskich. 
Wszystko to staje się dla kompozytora podstawą do podjęcia radykalnych środków. Groźba, która nad nim zawisła, czyli przeczucie, że NKWD lada dzień pojawi się w jego domu, każe mu przyjąć stan gotowości, dlatego żeby nie dopuścić do spotkania mundurowych ze swoją żoną i z córką, każdej nocy przez kilka kolejnych dni, ze spakowaną walizką przy boku, czeka przed windą na ich przybycie. Przedsięwzięte środki zapobiegawcze, nie bezpodstawne jak w Śmierci urzędnika, okazują się jednak na razie niepotrzebne. Ale to nie koniec historii twórcy muzyki do filmu Turbina 50 000.
Nieprzychylność górnodowodzących nieco blaknie, gdy pewien dziennikarz określa kolejny utwór kompozytora – V Symfonię, „twórczą odpowiedzią radzieckiego artysty na słuszną krytykę”, ale dopiero VII Symfonia, której „antyfaszystowskie przesłanie [ponoć] rozbrzmiało na całym świecie”, rzeczywiście pozwala mu wrócić do łask, a przynajmniej kontynuować proces twórczy, choć pod czujnym okiem „partyjnych biurokratów i potulnych muzykologów”, a w konsekwencji stawia przed nim większe cele – wierne, mało stanowczo odrzucane przez Szostakowicza, służenie komunistycznej władzy z pierwszego z „uprzywilejowanych” rzędów, a niechby i niezgodnie z samym sobą, a niechby i niezgodnie z prawdą – byle, zgodnie z zarządzeniem, uczynić kraj matką wszystkich odkryć i wynalazków – „po pierwsze dlatego, że to Rosja, gdzie urojenia są na porządku dziennym”, a przy okazji oczyścić potężny naród z wad, chociaż, mimo usilnych zabiegów, nie dało się nigdy wyeliminować z Rosjan prawdziwego rosyjskiego smutku, a tej właśnie starej rosyjskości nienawidzi władza i na jej miejsce wmusza nową optymistyczną radzieckość, dlatego również Szostakowicza należało uczynić radosnym, dlatego jego muzyka musiała też dawać radość, choćby i przymusową, i musiała charakteryzować się prostotą i realizmem. Zapobiegliwa władza uświadamia światu, że obywatele, z Szostakowiczem  na czele, są absolutnie zgodni z jej ideami. Bohater podpisuje swoim nazwiskiem podkładane mu pod nos artykuły, czyta napisane za niego teksty, zdradza siebie, własną muzykę, ideały i w tym wszystkim nie jest w stanie nawet wyskoczyć na terenie wolnej Ameryki – jedynego ratunku – z okna w przygotowaną przez Amerykanów sieć, by zyskać amerykańską wolność. To ciągłe poddawanie się naciskom, uleganie, wybieranie między mniejszym złem, wyrzucanie sobie nieumiejętności sprzeciwienia się wykańcza kompozytora; wloką  się za nim samobójcze myśli, ale nigdy nie zdobędzie się na ten krańcowy krok. „Odwaga siedzi na krześle podszytym strachem” – jak pisał Hłasko, tymczasem w komunistycznej Rosji „tchórzostwo to kariera na całe życie […] wymaga nieustępliwości, wytrwałości, niechęci do zmiany – co w pewien sposób czyni z niego rodzaj odwagi”. Szostakowicz całkowicie zatraca własne sumienie, kiedy Stalina zastępuje kolejny władca. Uświadamia sobie, że śmierć, którą gwarantowałoby mówienie prawdy, byłaby lepsza niż życie, które zaczyna mu zagrażać, bo „żywych da się jeszcze upodlić”. Ucieka w rodzinę, miłość, muzykę, broni się ironią.
Czasem zastanawia się tylko: „Czy naprawdę koniecznie trzeba było zabijać tych wszystkich inżynierów, generałów, naukowców, muzykologów? Czy koniecznie trzeba było w imię rewolucji zsyłać miliony do obozów, robić z ludzi niewolników i zmuszać ich, by zapracowali się na śmierć, stosować terror, wymuszać fałszywe zeznania […]”

Julian Barnes, który twierdzi, że „żeby pisać, musisz przekonać samego siebie, że jest to nowa droga nie tylko dla ciebie, ale i dla całej historii[i], zgodnie z własnym wskazaniem dał historii powieści nową drogę – historię opartą na biografii znanego rosyjskiego kompozytora, uznawanego za największego symfonika XX wieku. Brytyjski powieściopisarz stworzył wirtuozerski pokaz odwagi życia w warunkach przekraczających możliwości ludzkiej psychiki.

Lektura absolutnie wyjątkowa.






[i] Za J. Barnes, w: 501 wielkich pisarzy, red. Julian Patrick, Warszawa 2009, s. 592.

wtorek, 7 listopada 2017

Claire Fuller "Lekcje pływania", 2017

Kiedy Ingrid Coleman zaczyna brać udział w warsztatach  pisarskich Gila – wziętego pisarza – mimo że zajęcia z nauką pływania mają niewiele wspólnego, wypływa na głęboką wodę. Przystojny nauczyciel, o którym krążą plotki, że miał romans z żoną zastępcy rektora uczelni, z jego sekretarką, a nawet że jest homoseksualistą albo że szuka ofiar wśród swoich studentek, burzy plany, które  Ingrid snuła wspólnie z przyjaciółką Louise (spokojnie, to nie duet Thelma i Louise w reż. Ridleya Scotta). A jest ich wiele: wyzwolone studentki postanawiają odrzucić wszystko, co mogłoby je krępować,  a więc mężczyzn, dzieci i domy, nie mieć żadnych zobowiązań i natychmiast po ukończeniu studiów wyruszyć w podróż, żeby zerknąć, co zaoferuje świat. Skandal (romans studentki z nauczycielem) nie tyle wisi w powietrzu, co materializuje się w zastraszającym tempie, kiedy Ingrid zamiast poznawać życie u boku przyjaciółki, poznaje je dzięki skutecznym zabiegom Gila. Kilkanaście lat później Gil odkrywa w gromadzonych przez siebie książkach listy od zaginionej Ingrid, adresowane do niego. A te obnażają przed czytelnikiem gorzką prawdę o związku młodej dziewczyny i niemłodego nauczyciela akademickiego.


Lekcje pływania, jak to z pływaniem bywa, mają swój dobrze wyrobiony rytm – wydarzenia teraźniejsze przeplatają się z przeszłymi – autorka ilustruje niewidoczne dla świata sekrety bycia żoną znanego pisarza. Składać hołdy jakiemuś artyście tylko dlatego, że jest sławą, to nieco żenujące. Ale oto przed nami ów wielki wspaniały,  przed którym na wieczorach autorskich ustawiają się kolejki miłośniczek jego książek, a głównie miłośniczek jego najbardziej znanego dzieła (na wspomnienie treści którego płoną ze wstydu policzki dzieci pisarza), by tylko superartysta XXI wieku wyrył swoim niewiecznym piórem ślad w ich dopiero co nabytym egzemplarzu książki, a najlepiej (jak wynika z wyznań niektórych oczekujących) poczynił dalsze podchody, prowadzące do zacieśnienia więzów damsko-męskich. A tuż przy nim albo nieco w oddali jego żona – szara myszka – ta, którą uwiódł w jej czasach studenckich i jednym namiętnym latem zamknął całą resztę jej studenckich lat, a raczej lat niedokończonych.

Zwykle byłam zbyt zajęta przy dziewczynkach, żeby chodzić z Tobą na większość Twoich spotkań z czytelnikami. „Nie będzie ci się podobało”, mówiłeś zwykle. I dodawałeś: „Pełno na nich nudnych, zapatrzonych w książki ludzi, sterczących wokół i gadających zbyt długo o sobie samych”. Udało mi się kiedyś wyrwać na jeden z Twoich wywiadów w telewizji: dziesięć minut z Tobą, zasiadającym wygodnie w fotelu, i z gośćmi na widowni w telewizyjnym studiu na żywo. Przed Tobą na stoliku szklaneczka whiskey.
[…] Oczarowałeś wszystkich: pracowników studia, publiczność, rektora prowadzącego wywiad (i mnie); wszyscy śmiali się lub cichli na zmianę, przysłuchując się każdemu wypowiedzianemu przez Ciebie słowu. Byłam taka z Ciebie dumna! Zachwycali się Tobą, Twoją książką, Twoimi historyjkami i Twoim wyglądem.

Trzeba przyznać, że Claire Fuller nieźle opisała tę właśnie sytuację, która przypomina scenę z filmu Sylvia – gdy kobiety obecne na odczycie Teda Hughesa, bo żeńska część przeważa, z zachwytu składają ręce, słuchając w skupieniu wygłaszanego przez poetę wiersza, a z tyłu przy drzwiach stoi Sylvia Plath i obserwuje „ceremonię” uwielbienia. Poza tym Lekcje pływania motywem żony pisarza trochę przyrastają do znakomitej książki Philipa Rotha Cień pisarza, choć obydwa teksty znacznie się od siebie różnią, ale problem ten sam.

Fuller w zasadzie daje lekcję przedmałżeńską. Wymienia wszystkie pułapki, jakie czyhają na żonę pisarza –w wypadku, gdy pisarz, albo inna znakomitość, okazuje się kobieciarzem – pułapki, jakie czyhają na kobietę, a właściwie jedną pułapkę. Znalezienie się w niej, poprzedzone uroczymi scenkami, nie zawsze gwarantuje kontynuację idylli w przyszłości. Zabawa się kończy, a zdobycz musi spojrzeć prawdzie w oczy i w napięciu wyczekiwać kolejnej nieoczekiwanej niespodzianki. Zdobywczyni nagrody Desmonda Elliota umiejętnie, choć może płynąc po trochę płytkiej wodzie, przedstawia zagubienie Ingrid, przemawiając głosem samej bohaterki, która wprost, bez owijania w bawełnę kolejno przypomina wszystkie przekroczone przez Gila granice, a z drugiej strony autorka zmusza do zastanowienia, czy ten niegodziwiec Gil istotnie zasłużył na karę, jaka go poniekąd spotkała.

wtorek, 31 października 2017

Gilly Macmillan "Perfekcyjna dziewczyna" (2017)


24 sierpnia 2014 roku w kościele w Bristolu rozpoczyna się koncert muzyki poważnej. Goście zasiedli, by wysłuchać utworów Brahmsa, Debussy’ego, Liszta, Scarlattiego i oczywiście Chopina – w wykonaniu siedemnastoletniej Zoe Maisey i syna jej ojczyma – Lucasa Kennedy’ego. Gwiazdy wieczoru w skupieniu przyciskają palce do klawiszy fortepianu, wygrywając pierwsze nuty; publiczność, już przekonana, że czeka ją nie lada gratka, zaległa w ciszy; Tessa – ciotka Zoe, poduczona wcześniej przez Lukasa, czuwa nad kamerą, za pomocą której uwieczni występ, by później dało się wychwycić błędy popełnione w trakcie gry i pracować nad unikaniem ich; Maria – matka Zoe, oraz Chris – ojczym Zoe, czuwają nad całością. Wszystko przebiega zgodnie z planem do czasu, gdy muzykę zagłusza mężczyzna, który wpadłszy do kościoła, patrząc wprost na Zoe, wykrzykuje, że to hańba i wstyd. Maria natychmiast próbuje opanować sytuację i uspokajająco przemawia do człowieka, którego najwyraźniej zna; Zoe, widząc go, ucieka z podium w stronę drzwi za ołtarzem; Chris i Lucas raczej nie mają pojęcia, kim jest zakłócający spokój awanturnik.

Z następnych kart książki dowiadujemy się, że przeszłość tytułowej perfekcyjnej Zoe nie jest tak świetlana, jak można by się spodziewać. Główna bohaterka nosi na sumieniu trzy życia, za których zniszczenie już odpokutowała, a tymczasem, za sześć godzin od chwili rozpoczęcia koncertu, ma zostać zniszczone kolejne. Tym razem życie jej matki. Kto przyczyni się do śmierci? Mężczyzna, który zakłócił koncert? Tessa, Chris, a może sama Zoe? To pytanie główne, dla którego podstawa ulokowała się w przeszłych wydarzeniach. Czytelnik musi jednak uzbroić się w cierpliwość, bo kiedy już, już wydaje się, że prawda rysuje się jasno, a odpowiedź jest oczywista, okazuje się, że nic bardziej mylnego.

Gilly Macmillan w zasadzie stworzyła thriller kryminalno-psychologiczny (choć trochę naciągane to stwierdzenie), bo druga część zdecydowanie bardziej przypomina kryminał. Początkowo tekst rzeczywiście robi wrażenie, później dreszcz emocji gdzieś się gubi, a i strona psychologiczna pozostawia nieco do życzenia.

Podczas pisania Perfekcyjnej dziewczyny Gilly Macmillan postanowiła nadać jej trzy cechy. Po pierwsze akcja miała rozgrywać się w krótkim czasie – co się zgadza. Po drugie: powinien pojawić się nastolatek / nastolatka o silnej psychice. I owszem, przed nami siedemnastolatka, która, identycznie jak osoby w jej wieku, ma swoje marzenia, pasje, plany, gorsze i lepsze dni, ale wyróżnia ją ponadprzeciętny iloraz inteligencji i umiejętność gry na fortepianie. A poradzenie sobie z wyrzutami sumienia, po niecelowym doprowadzeniu do śmierci dwóch koleżanek i  kolegi, można uznać za wynik silnej psychiki. Choć przy tym punkcie nie zaszkodzi się zastanowić, czy na pewno Zoe ma silną psychikę. Jeśli tak, to ta silna psychika każe jej „codziennie dostosowywać się do życzeń innych”. Największe zastrzeżenia mam do punktu trzeciego, tj. do założenia, według którego powieść powinno opowiadać wielu narratorów. Zamierzenie wypełniono – każdy z kilku narratorów – bohaterów, przedstawia wydarzenia ze swojego punktu widzenia, ale gdyby zebrać je w jedno, pominąć imiona wstawione przed każdym kolejną częścią opowieści, prawdopodobnie trudno byłoby połapać się, która wypowiedź do kogo należy. Ich podobieństwo stylistyczne wydaje się tak widoczne, jakby jeden monolog lepił się do drugiego; za wyjątek można co najwyżej uznać narrację Zoe, o pewnych znakach szczególnych.

A trzeba dodać, że autorka nieźle się napracowała, bo za wzór wzięła aż dziesięć powieści, które spełniają trzy wyżej wspomniane cechy, a między nimi najbardziej znany tytuł – Buszujący w zbożu Salingera. I aż kusi, żeby zajrzeć do wymienionych dzieł i dowiedzieć się, jak tam wdrożono wskazane cechy.

Siłą powieści Macmillan, chwilami nużącej – ale na pewno nie w pierwszej połowie, jest poruszenie kilku aktualnych problemów społecznych, a przede wszystkim problemu człowieka, który nie z własnej winy zadziera z prawem, co zaważa na jego późniejszym życiu, ale też na życiu osób z nim powiązanych.

Książka znakomita zwłaszcza dla dyskusyjnych klubów książki i innych dyskutujących, których na pewno zainteresują zawarte na końcu książki „Pytania ułatwiające analizę powieści w grupach dyskusyjnych”. Tak więc, Członkowie Grup, dyskutujcie! Oby bez rękoczynów. 

A swoją drogą, nie mam pojęcia, kto to jest perfekcyjna dziewczyna, podobnie jak nie mam pojęcia, kto to jest perfekcyjny człowiek. Jeśli ktoś takiego zna, proszę o informację.



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Jacek Pałkiewicz, "Menu świata", Warszawa 2017, Świat Książki

„Kto nie jadł z patelni sąsiada, niewiele o nim wie” – hipoteza ciekawa, ale nie do końca mogę się z nią zgodzić. I gdyby chociaż nie ta patelnia – narzędzie w rękach niektórych, podobno w szczególności kobiet, niekoniecznie bezpieczne, bo poza smażeniem potraw ponoć wykorzystywane do załatwiana damsko-męskich porachunków. A że ciężar do najniższych nie należy (zważyłam – 1,25 kg masy brutto, czyli z uchwytem; podczas mojego ostatniego kontaktu z patelnią myślałam, że dojdzie do skręcenia nadgarstka), radziłabym mieć się na baczności.

Tymczasem, jak widać, Jackowi Pałkiewiczowi patelnie niegroźne, podobnie jak 60-stopniowy syberyjski mróz, 50-stopniowy upał na pustyni Kara-Kum w Azji, krokodyle, jadowite węże, pająki i inne niebezpieczne dla człowieka stworzenia w Papui Zachodniej czy burza pisakowa na pustyni Gobi, ponieważ wyznaje zasadę: „Jeśli inni dali radę, to ja też dam”. No i daje radę, i dociera do najbardziej niebezpiecznych miejsc, w których przeżycie dla większości ludzi nieobeznanych z danym terenem graniczyłoby z cudem. Każde z odwiedzonych zakątków ma w sobie coś strasznego, ale i coś interesującego, a często sama historia terenu czy wpleciona ciekawostka stanowi osobliwość, którą zamiast kolejnego dania serwuje czytelnikowi autor.
Najwięcej takich ciekawostek dostarczył w rozdziale o Jangcy.
Otóż język chiński to, jak wiadomo, rzecz skomplikowana. Chińczycy posługują się tak różnymi dialektami regionalnymi i gwarami środowiskowymi, że niekiedy trudno im porozumieć się ze sobą nawzajem, dlatego doskonałe wyjście stanowi kontakt pisemny.
Niestety tym, którym zniszczono domy w imię postawienia Tamy Trzech Przełomów, nie pomógł ani jeden, ani drugi sposób komunikacji:
„Na potrzeby tej największej na świecie elektrowni wodnej Chińczycy poświęcili nie tylko cud natury, ale przesiedlili niemal półtora miliona osób, pozwalając, by woda zalała 17 dużych miast, 140 miasteczek i ponad trzy tysiące wsi! Konsekwencją powstania zapory stało się zatopienie ponad 1600 dotychczas istniejących fabryk i kopalń oraz 1300 stanowisk archeologicznych”.
Może jeszcze coś z Wietnamu: „[słonie] wykonują bardzo różne czynności, począwszy od transportu drewna i turystów w parkach narodowych, a skończywszy na udziale w procesjach religijnych […] W starożytnych czasach zwierząt tych używano także w operacjach wojennych i jak podają kroniki, do wykonywania wyroków śmierci. Występowały w roli katów jeszcze w ubiegłym stuleciu”.
Nieźle, najpierw zabijali człowieka, a potem brali udział w procesji. I wszystko odpokutowane. Albo w odwrotnej kolejności…
W zasadzie w Menu świata około 20% informacji poświęcono samym potrawom, więc tytuł czy idea książki nie całkiem adekwatna do treści. Czytelnika bardziej zajmują fascynujące przygody autora, niż opisywane przez niego delicje. A na te mało kto dałby się skusić. Ale tym, którzy wyznają zasadę: co nas nie zabije, to nas wzmocni, polecam: larwy (dostarczają tyle samo protein, co wołowina), pieczoną małpę, anakondę, martwy ugotowany kaczy płód, świnie przed upieczeniem zakopane w ziemi, tarantule smażone na oliwie, smażone insekty, pająki, skorpiony, psy czy myszy – dla niektórych niebo w ustach.

A skoro o myszach mowa… Pewien misjonarz (nie pamiętam z jakiego kraju) opowiadał o starszej kobiecie, której dach domu wymagał naprawy. Pojechał na miejsce. Kobieta, żyjąca w skrajnym ubóstwie, siedziała przy małym ognisku i czekała na kota, którego kiedyś uratowała. Od tamtego czasu kot codziennie przynosi dwie myszy – jedną dla siebie, drugą dla niej. Oczywiście misjonarz był pewien, że kobieta coś sobie ubzdurała, ale po jakimś czasie idzie kot, a w zębach trzyma dwie myszy – jedną kładzie przy swojej pani, a drugą zjada. Historia autentyczna i w dodatku współczesna.  Nie jestem pewna, czy kobieta miała do zjedzenia coś jeszcze poza myszą.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Wiersze - prześladowcy

Nikt i nic mnie nie prześladuje oprócz wierszy. Ostatnio po ulicy chodzi za mną Na ulicy Julii Hartwig:

Wariatka Jak to się łatwo mówi
jak to się łatwo myśli
Nie o takiej którą zamyka się na klucz
ale o takiej którą spotkać można na ulicy
zdawałoby się podobnej do reszty przechodniów
Jakże wówczas oko twoje jest bystre
jak błyskawicznie pojawia się w tobie
to drgnienie ten sygnał czuły na każdą odmienność
- mam cię ptaszku
Wystarczy zalotny kwiat na zmiętym kapeluszu
albo kiedy w letni dzień zobaczysz na niej obwisłe stare futro
lub kiedy gada do siebie i wygraża -
najłatwiejsza do rozpoznania
Ale ja myślę o takiej która ma spojrzenie jak nóż
i wciska w kieszenie zaciśnięte pięści
Myślę o takiej która ma w oczach własną śmierć
a ciemność którą w sobie nosi jest jej przepaścią
Ale myślę o takiej która idzie ze zwieszoną głową
jakby nic przed sobą nie widziała
potyka się i wciąż idzie


A przedostatnio:

List 40

Boli mnie twa kpina.
Boli mnie twe rozdrażnienie.
Boli mnie twa złość.
Ale najbardziej boli mnie twe milczenie [...]

(Jorge Bucay, Listy do Klaudii)

poniedziałek, 24 lipca 2017

Gilles Paris, "Nazywam się Cukinia", Świat Książki 2017


Nazywam się Cukinia to druga książka Gilles'a Parisa – specjalisty ds. PR i organizatora imprez. W Polsce powieść po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku pod nazwą To ja, Matołek. Nie do końca Matołek i nie do końca Cukinia, ponieważ główny bohater nosi imię Ikar, ale życzy sobie, żeby wołano na niego Cukinia – to przezwisko woli o wiele bardziej.
Historia napisana prostym stylem, opowiedziana w pierwszej osobie, przez tytułowego Cukinię, pozwala spojrzeć na świat oczyma małego chłopca i jego rówieśników, którzy, podobnie jak Ikar doświadczeni traumatycznymi przeżyciami, trafili do domu dziecka, gdzie rozgrywa się akcja. Ludzie uznawani za ich prawowitych opiekunów zafundowali im taki los. Zastępczy dom nie zapewni im miłości rodziców i nie wpłynie na wymazanie z pamięci gorzkiej przeszłości, ale przynajmniej do pewnego stopnia zagwarantuje bezpieczeństwo i godne warunki życia.
Może niesłusznie, jako że nie jestem psychologiem, ale nieco dziwi mnie zachowanie czy odczucia Cukini względem wcześniejszego tragicznego przeżycia – straty własnej matki – do którego, oczywiście mimowolnie, ale jednak w jakiś sposób się przyczynił. Jakby przechodzi nad tym do porządku dziennego i pisze swoją historię właściwie tak, jak gdyby zupełnie zapomniał, że trzymał w ręce pistolet. Dlatego nie bardzo mnie przekonuje konstrukcja postaci, tym bardziej że Cukinia jest inteligentnym i sympatycznym chłopcem, takim, co to muchy by nie skrzywdził. Jego stosunek do tego, co się stało, wydaje się zbyt płaski. Owszem, bronił się przed własną matką i nie można nikomu nakazać, żeby wzbudził w sobie jakiś choćby żal, bo pewnie często bywa odwrotnie (ofiary zasypiają z ulgą dopiero wtedy, gdy ich prześladowcy przeniosą się na tamten świat), ale trudno sobie wyobrazić, że tuż po tak tragicznym, zapadającym w psychikę wydarzeniu ktokolwiek mógłby, tak jak Ikar, martwić się tym, że policjant nie nazywa go Cukinią, tylko jego prawdziwym imieniem. A podczas rozmowy całkiem świadomie, takie przynajmniej można odnieść wrażenie, śmieje się z tego, jak policjant wysuwa język, chociaż zaraz potem czytelnik otrzymuje informację, że chłopiec „próbuje połykać łzy, które łaskoczą go w gardle” – czyli płacze. Szczerze mówiąc, nie tylko w tym miejscu, ale w całej historii dostatecznie dobrze widać pewne naciąganie – żeby w końcu wszystko ułożyło się pomyślnie - jakby autor otrzymał zadanie podniesienia wizerunku instytucji zwanej domem dziecka, gdzie to dzieci świetnie się ze sobą dogadują i przeżywają mnóstwo ciekawych przygód – niejeden maluch po zapoznaniu się z lekturą może zechciałby też znaleźć się w takim miejscu, skoro przyjaciół nie brakuje, można się wygłupiać i ogólnie jest super. Trochę za proste rozwiązanie – dlatego zastanawiam się, czy autor rzeczywiście adresował książkę do dorosłych, czy może jednak do dzieci. Dorośli nie potrzebują happy endów – to domena bajek, które zawsze kończą się wspaniale. Dorośli potrzebują prawdy – naturalnie widać ją w zachowaniu pokrzywdzonych dzieci, ale nie do końca w całej książce.
Niemniej to powieść wartościowa, która z pewnością przydałaby się na półkach starszych czytelników, ponieważ nie wydaje mi się, żeby pewne zawarte w niej fragmenty powinny czytać dzieci.

Przy okazji przypomniał mi się cytat z filmu G. I. Jane: „Nie ma złych żołnierzy, są tylko źli dowódcy” – daje do myślenia, ale nie zaszkodzi słowa „żołnierze” zamienić na słowo „dzieci”, a na miejsce „dowódcy” wkleić „rodziców, opiekunów, nauczycieli” – bo w tym tkwi, nie do końca cały, ale problem.

Na podstawie książki powstał film animowany, którego polska premiera miała miejsce 2 czerwca. 

czwartek, 13 kwietnia 2017

Anna Hope, "Sala balowa", Świat Książki, Warszawa 2017


Władze zakładu dla obłąkanych Sharston mylnie pojmują swoją misję. Zamiast leczyć wyłącznie chorych psychicznie, zagarniają dla swojego więzienia również tych, którym przydarzyło się małe wykroczenie lub nieplanowany, nieszkodliwy dla otoczenia incydent. Uspokajają niepokornych, przetrzymywanych w dusznych pomieszczeniach, raz, a dobrze, przy pomocy krzyków i bicia. Zdrowi stają się tutaj chorymi i jak ci drudzy wegetują od dnia do dnia, przez jednakową codzienność. Nagrodą za niewychylanie się jest uczestnictwo w piątkowych tańcach na olbrzymiej sali balowej wypełnionej brzmieniem muzyki klasycznej, i właśnie tam, w miejscu, gdzie życie człowieka zdusza się jak kawałek papieru, John spotyka Ellę.
Historia ich miłości, rozgrywająca się w 1911 roku, stanowi główny wątek powieści, to jej finału wypatruje najbardziej czytelnik. Melodramat na papierze, od czasu do czasu trącany nieosiągalnym na dobre powiewem wiatru z wrzosowisk.
Jednak o wiele bardziej fascynuje historia doktora Charlesa i podjęty w niej temat eugeniki, szkoda że nie rozwinięty szerzej. Oddany muzyce klasycznej Charles, dla którego zakład stał się prawdziwym rajem, ma większe ambicje: przyczynić się do rozwoju nauki i rozsławić szpital, negując poglądy, jakoby chorych należało poddawać sterylizacji celem zapobieżenia katastrofie narodowej, czyli ich rozmnażaniu się, i udowodnić, że muzyka to element korzystnie wpływający na podopiecznych, pomocny w ich powrocie do normalnego życia, a następnie, w nagrodę za dobre wykonanie zadania, uścisnąć rękę Churchilla – zwolennika sterylizacji Brytyjczyków.
Ruch eugeniczny przyciągał też inne osoby z politycznej półki.   

Brak inicjatywy, brak kontroli i całkowita nieobecność właściwego postrzegania są przyczynami skrajnej nędzy o wiele istotniejszymi niż te rzekome natury ekonomicznej. Jak proponują Państwo rozwiązać ten problem? - czytamy zacytowany przez autorkę fragment.

Zaproponowałabym jego twórcy skupienie się na własnej całkowitej nieobecności właściwego postrzegania. Takim komentarzem należałoby poczęstować też autorów kolejnych absurdalnych poglądów: najlepsi sędziowie i adwokaci byliby bez wątpienia także najlepszymi sportowcami, członkowie źle opłacanej klasy [społecznej] są przeciętnie z natury mniej zdolni niż ci lepiej opłacani, a czytanie zdaje się niebezpieczne dla kobiecego umysłu (rozumiemy, że w przypadku męskich umysłów takie niebezpieczeństwo absolutnie nie istnieje, i nie przyjmujemy tego do wiadomości).   
To nie jest sala balowa Titanica, ale sala balowa samowystarczalnego statku Sharston, na którym kobiety zajmują się praniem, a mężczyźni pocą się na polach – choć może to jedyna odrobina wolności, i przy kopaniu grobów dla przyszłych odeszłych. Gdy praca cichnie, biedakom dostarcza się odrobinę muzyki klasycznej, jedzenia, spania, okien bez widoków, czekania na kolejny piątkowy wieczór. Zatonięcie łajby dla niektórych oznaczałoby wyzwolenie.

Gdy ludzi z dołów opuszczają dusze, kończą tutaj [w szpitalu psychiatrycznym]. Ale gdy z ludźmi z góry dzieje się to samo, robią się niebezpieczni.

Momentami ma się ochotę na podrasowanie stylu, ale mimo to Anna Hope wykonała niezłą robotę, połączyła historię z fikcją, a gdy przyszła pora, może podobnie jak Virginia Woolf (w filmie Godziny), zastanawiała się, kogo uśmiercić, w wyniku czego osiągnęła należyty efekt – zdeptanie człowieka w całej pełni. Nawet nie tego jednego. Niektórzy czytelnicy pewnie oczekiwaliby bajkowego zakończenia, ale widać nie tym razem… Efekt nie byłby tak mocny.
Rzeczywisty West Riding of Yorkshire funkcjonował od 1888 do 2003 roku. Autorka wyjaśnia, że nie odtworzyła wiernie warunków w nim panujących, a do napisania książki skłonił ją fakt, że w zakładzie od 1909 roku do 1918 przebywał jej prapradziadek. Wymysłem nie jest też wspaniała sala balowa, cmentarz ze zbiorowymi mogiłami i niestety, nie są nim propozycje selekcji ludzi.    

niedziela, 26 lutego 2017

Andy Jones, "Dwoje do pary", Świat Książki, Warszawa 2017


Dwoje do pary, czyli Ivy i Fisher, natrafiają na siebie w pracy, chociaż właściwie to bardziej skomplikowane:

Prawda o naszym związku jest zbyt skomplikowana, żeby dzielić się z nią z nieznajomą w podmiejskim zajeździe, kiedy masz ochotę dopić drinka i iść na górę do pokoju. Poza tym kwestia tego, jak się poznaliśmy, jest czysto akademicka. Nie pytasz przecież, skąd wziął się deszcz, po prostu zachwycasz się tęczą.

Tak więc pierwszy etap akcji mamy odfajkowany. Gdy bohaterowie poznają się bliżej, a właściwie gdy poznają się bardzo blisko, w ciągu zaledwie dziewiętnastu dni - czytelnicy otrzymują odpowiedź na pytanie, skąd się biorą dzieci. (To zdecydowanie edukująca lektura, szczególnie dla przyszłych matek). Raptem okazuje się, że nawet stan zakochania nie uwalnia od problemów, bo nadal trzeba mierzyć się z prawdziwym życiem i jego problemami. Wyrazy współczucia, Fisher – tak entuzjastyczne podsumowanie mogłoby paść z ust siostry zadurzonego po uszy, która przez tę radość egzystencji już przeszła o własnych siłach i swoimi wspomnieniami nierzadko nęka brata. Cóż, co dwoje dzieci, to nie jedno.  

Styl książki i cała atmosfera, w jakiej utrzymana jest historia naszych znajomych, początkowo przypominał mi opowiadania Anny Gavaldy zawarte w Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał, potem świetną komedię Notting Hill, a następnie… jakby to sformułować? Następnie stwierdziłam, że powinnam omijać z daleka pozycje z balonikami i innymi miłosnymi fotografiami czy emblematami na okładkach i wziąć się za coś cięższego kalibru. Delikatne błony wypełnione powietrzem już dawno stały się za lekkie.
Niewykluczone, że gdyby autor nie zrywał się nieludzko wcześnie rano z tym swoim pisaniem, tylko postawił na wieczory, wyszłoby coś bardziej annokareninowego, ale z pewnością nie o stworzenie dzieła w stylu Tołstoja mu chodziło. 
Romantyczna powieść Andy’ego Jonesa jest łatwa w odbiorze, prosta,  zabawna i kraulem płynie do przodu – szybko wzruszającym się radzę zaopatrzyć się w chusteczki do nosa. Niejedna czytelniczka znudzona codziennością będzie pewnie z nosem przyklejonym do książki przemycać po kryjomu myśl: „Ach, co to była za miłość! Nie to, co z moim starym. Pierwszego roku jeszcze mnie doceniał, uwielbiał i obiecywał góry złote, jasne! Zimą, jak śnieg spadnie, to nawet srebrne mam za darmo, a teraz?!”. Itd.

Warunki przypisane współczesnym powieściom romantycznym, pożeranym namiętnie przede wszystkim przez kobiety, zostały spełnione w stu procentach. Odrobinę zawadza bezbarwność, a właściwie niedobór głównej bohaterki. W zasadzie w miarę dobrze poznajemy tylko Fishera, jego punkt widzenia, uczucia, obawy, myśli. Jaka tak naprawdę jest Ivy, trudno orzec. Nie ułatwia nam tego Fisher występujący w pierwszej osobie. Cóż, jak to zakochany – zapomniał przedstawić miłość swojego życia, podczas gdy z zaprezentowaniem siebie samego poszło mu całkiem, całkiem. Pamiętał natomiast o lakonicznych, niestety – ale jednak – momentach refleksji:

Nikt nie ma ambicji, żeby utrzymywać się z reżyserowania filmów reklamowych. Nikt w dzieciństwie nie marzy o tym, żeby kręcić reklamy papieru toaletowego, tak jak nikt nie marzy o pisaniu prasowych nagłówków, komponowaniu dżingli reklamowych, fotografowaniu  hamburgerów czy byciu twarzą tanich ubezpieczeń samochodowych. Każdy chciałby pisać powieści lub hymny, fotografować modelki, grać Hamleta, kręcić filmy, zarobić milion i poślubić gwiazdę filmową.

„Każdy” to nieco przereklamowane słowo w tym akapicie, zanadto uogólniające, aczkolwiek odpowiednie – jak na pracownika agencji reklamowej – czyli Fishera, a zarazem autora – przystało. Jednak z tym pisaniem hymnów, fotografowaniem modelek i całą resztą ociupinę przeholowane. Już nie wspomnę o graniu Hamleta.

Dwoje do pary z pewnością będzie idealnie pasować na półkę „Lekkie, słodkie i romantyczne” na stronie lubimyczytać.pl. Chociaż… to nawet nadaje się na scenariusz filmowy. Ale może najlepiej zapoznajcie się z opinią cioci ebi, na którą trafiłam całkiem przypadkiem i która mnie wprost zahipnotyzowała. Opowiadać z takim zapałem o książkach – to jest coś! 
Ciociu Ebi, jak nic nadajesz się do stworzenia nowego programu dla moli książkowych. 



sobota, 11 lutego 2017

William Makepeace Thackeray, "Targowisko próżności"

William Makepeace Thackeray swoim Targowiskiem próżności – powieścią o angielskiej arystokracji XIX wieku, musiał podbić serce niejednej współczesnej mu czytelniczki, bo nie inna, ale właśnie ta powieść przyniosła powieściopisarzowi największą sławę, a w późniejszych czasach doczekała się wielu ekranizacji.
Thackeray głównymi bohaterkami Targowiska uczynił dwie z gruntu odmienne młode osóbki, które właśnie opuściły pensję panny Pinkerton, a za progiem już czeka je życie, gdzie punkt główny wytycza obracanie się w odpowiednim towarzystwie celem nawiązania właściwych kontaktów, zaś w dalszej kolejności znalezienie kandydata na męża. I już człapią konwenanse. Na tym targowisku, o którym autor przypomina zanadto często, a nawet objaśnia jego znaczenie, jakby uznał, że otępiali czytelnicy nie będą w stanie właściwie zinterpretować tytułu, jasnego przecież do wyjaśnienia po lekturze książki, ludzie z dostatecznie wysokim rodowodem, chlubiący się należycie dużym do "bywania" poziomem materialnym dumnie podnoszą głowy, jak gdyby chcieli dać do zrozumienia ciżbie, kto ma tu władzę. Na salonach, gdzie odbywają się towarzyskie spotkania naszych bohaterów, aż duszno od próżności tych, którzy nie dopuszczają do siebie niegodnego ich wysokiego pochodzenia i sporego majątku (niekiedy znanego wyłącznie z opowieści) plebsu, żeby nie wspominać o odwracaniu się od dawnych, znajdujących się aktualnie w finansowych tarapatach towarzyszy.
Liczy się majątek, nieskażona opinia, bywanie wśród innych pochłoniętych wkręcaniem się do właściwego kręgu, żeby zapewnić nieskalaną przyszłość własnym córkom i synom. Nieudacznikom pochodzącym z mniej zasobnych domów, o których plotkuje się aż nadto, już dziękujemy!
Na takich wielcy patrzą z pogardą, jak na inną rasę lub jak na trędowatych.
To punkt główny dzieła, które momentami może nużyć, ale jest beletrystycznym upamiętnieniem dawnych społecznych obyczajów, i dlatego zainteresowanych tym, jak wyglądały XIX-wieczne koligacje możnych, powinno zaciekawić.

Nie znalazłam podpowiedzi na pytanie, czy powieść ukazywała się w odcinkach, ale zważywszy na dygresje powieściopisarza, łatwo dojść do takiego wniosku, chociażby gdy przywołać fragment poświęcony jednej z głównych bohaterek – Amelii:

„Nic nas ona nie obchodzi, jest mdła i bezbarwna” – pisze do mnie jakaś nieznana korespondentka, która ma dobrze wyrobiony, prawdziwie kobiecy charakter pisma i list zakleja piękną różową pieczątką. Dalej następują inne uwagi na podobną modłę, lecz mógłbym je powtórzyć tylko w przypadku, gdyby były naprawdę pochlebne dla młodej damy, o której mowa.

Natomiast po scenie pożegnania dwóch uczennic, opuszczających mury pensji panny Pinkerton, autor dodaje inną już, ale nie mniej ciekawą dygresję:

Jestem przekonany, że Jones, który otworzy tę książkę w swoim klubie, uzna wyżej przytoczone szczegóły za idiotyczne, dziecięco naiwne i okrutnie sentymentalne. Widzę nawet, jak ów Jones (nieco zaczerwieniony po zjedzeniu łopatki baraniej i wypiciu pół butelki wina) wydobywa ołówek, podkreśla wyrazy „idiotyczne, trywialne” […].

W rzeczy samej, można i tak. Chociaż nie to mnie intryguje, ale powieści w odcinkach, które ukazywały się w dawnych czasopismach. Nawet obmyśliłam plan na wyłonienie najbardziej poczytnej współczesnej książki, powiedzmy, polskiej. Otóż w kilku tygodnikach, dzienniki to lekka przesada, trudnością byłoby już samo wyrobienie się na czas z tekstem, powinny ukazywać się powieści w odcinkach. Taka praktyka szybko wskazałaby najbardziej rozchwytywane teksty, bez konieczności urządzania niezliczonej ilości konkursów. Widzę jeden problem, nie wszyscy czytelnicy są fachowcami od literatury, a często wolą lektury, przy których inni zasypiają już po przeczytaniu kilku stron. Hmm… 40 zł na miesiąc…
No, nieważne.
Zajmijmy się czymś ciekawszym, otóż kobiety z powieści z zapałem podziwiają kształtne męskie łydki, a poza tym stosują deskę do prasowania… STOP!, deskę do prostowania pleców. Hmm… 

[…] ponadto zaś pozwalam sobie zalecić na najbliższe trzy lata regularne stosowanie (przez cztery godziny każdego dnia) deski do prostowania pleców, bez której użycia nikt nie zdoła opanować tej wdzięcznej godności ruchów i postawy, tak nieodzownej każdej wykwintnej damie.

Naprawdę nie rozumiem, dlaczego dziś nie stosuje się desek do prostowania, tyle desek w okolicy.

Na koniec wspomnę, że powieść znalazła się na liście 100 książek (według BBC), które każdy człowiek powinien przeczytać:

1. Duma i uprzedzenie – Jane Austen 
2. Władca Pierścieni – John Ronald Reuel Tolkien 
     * Drużyna Pierścienia 
     * Dwie Wieże 
     * Powrót Króla 
3. Jane Eyre – Charlotte Brontë  
4. Harry Potter – Joanne Kathleen Rowling
     * Kamień Filozoficzny
     * Komnata Tajemnic
     * Więzień Azkabanu
     * Czara Ognia
     * Zakon Feniksa
     * Książę Półkrwi
     * Insygnia Śmierci
5. Zabić drozda – Harper Lee 
6. Biblia 
7. Wichrowe Wzgórza – Emily Brontë 
8. Rok 1984 – George Orwell 
9. Mroczne materie (seria) – Philip Pullman
    * Zorza północna
    * Magiczny nóż
    * Bursztynowa luneta
10. Wielkie nadzieje – Charles Dickens
11. Małe kobietki – Louisa May Alcott
12. Tessa D’Urberville – Thomas Hardy
13. Paragraf 22 – Joseph Heller
14. Dzieła zebrane Szekspira
15. Rebeka – Daphne du Maurier 
16. Hobbit – John Ronald Reuel Tolkien 
17. Birdsong – Sebastian Faulks 
18. Buszujący w zbożu – Jerome David Salinger 
19. Żona podróżnika w czasie (Zaklęci w czasie) – Audrey Niffenegger
20. Miasteczko Middlemarch – George Eliot
21. Przeminęło z wiatrem – Margaret Mitchell
22. Wielki Gatsby – Francis Scott Fitzgerald
23. Samotnia (Pustkowie) – Charles Dickens
24. Wojna i pokój – Lew Tołstoj
25. Autostopem przez Galaktykę – Douglas Adams
26. Znowu w Brideshead – Evelyn Waugh 
27. Zbrodnia i kara – Fiodor Dostojewski 
28. Grona gniewu – John Steinbeck 
29. Alicja w Krainie Czarów – Lewis Carroll 
30. O czym szumią wierzby – Kenneth Grahame
31. Anna Karenina – Lew Tołstoj
32. David Copperfield – Charles Dickens
33. Opowieści z Narnii – Clive Staples Lewis
       * Lew, czarownica i stara szafa
       * Książę Kaspian
       * Podróż Wędrowca do Świtu
       * Srebrne krzesło
       * Koń i jego chłopiec
       * Siostrzeniec czarodzieja
       * Ostatnia bitwa 
34. Emma- Jane Austen
35. Perswazje – Jane Austen 
36. Lew, Czarownica i Stara Szafa – CS Lewis
37. Chłopiec z latawcem – Khaled Hosseini
38. Kapitan Corelli (Mandolina kapitana Corellego) – Louis De Bernieres
39. Wyznania Gejszy – Arthur Golden 
40. Kubuś Puchatek – Alan Alexander Milne
41. Folwark zwierzęcy – George Orwell
42. Kod Da Vinci – Dan Brown 
43. Sto lat samotności – Gabriel Garcia Marquez
44. Modlitwa za Owena – John Irving
45. Kobieta w bieli – Wilkie Collins 
46. Ania z Zielonego Wzgórza – Lucy Maud Montgomery 
47. Z dala od zgiełku – Thomas Hardy
48. Opowieść podręcznej – Margaret Atwood
49. Władca much – William Golding
50. Pokuta – Ian McEwan
51. Życie Pi – Yann Martel
52. Diuna – Frank Herbert
53. Cold Comfort Farm – Stella Gibbons 
54. Rozważna i romantyczna – Jane Austen 
55. Pretendent do ręki – Vikram Seth
56. Cień wiatru – Carlos Ruiz Zafon
57. Opowieść o dwóch miastach – Charles Dickens
58. Nowy wspaniały świat – Aldous Huxley
59. Dziwny przypadek psa nocną porą (Dziwny przypadek z psem nocną porą) – Mark Haddon
60. Miłość w czasach zarazy – Gabriel Garcia Marquez
61. Myszy i ludzie (O myszach i ludziach) – John Steinbeck
62. Lolita – Vladimir Nabokov
63. Tajemna historia – Donna Tartt
64. Nostalgia anioła – Alice Sebold
65. Hrabia Monte Christo – Alexandre Dumas
66. W drodze – Jack Kerouac
67. Juda nieznany – Thomas Hardy 
68. Dziennik Bridget Jones – Helen Fielding 
69. Dzieci północy – Salman Rushdie
70. Moby Dick – Herman Melville
71. Oliver Twist – Charles Dickens
72. Dracula – Bram Stoker
73. Tajemniczy ogród – Frances Hodgson Burnett
74. Zapiski z małej wyspy – Bill Bryson
75. Ulisses – James Joyce
76. Szklany kosz – Sylvia Plath
77. Jaskółki i Amazonki – Arthur Ransome
78. Germinal – Emile Zola
79. Targowisko próżności – William Makepeace Thackeray
80. Opętanie – AS Byatt 
81. Opowieść wigilijna – Charles Dickens 
82. Atlas chmur – David Mitchell
83. Kolor purpury – Alice Walker
84. Okruchy dnia – Kazuo Ishiguro 
85. Pani Bovary – Gustave Flaubert 
86. A Fine Balance – Rohinton Mistry
87. Pajęczyna Szarloty – EB White
88. Pięć osób, które spotykamy w niebie – Mitch Albom 
89. Przygody Sherlocka Holmesa – Sir Arthur Conan Doyle 
90. The Faraway Tree Collection – Enid Blyton 
91. Jądro ciemności – Joseph Conrad
92. Mały Książę – Antoine De Saint-Exupery 
93. Fabryka os – Iain Banks
94. Wodnikowe Wzgórze – Richard Adams
95. Sprzysiężenie głupców (Sprzysiężenie osłów) – John Kennedy Toole
96. Miasteczko jak Alece Springs – Nevil Shute 
97. Trzej muszkieterowie – Alexandre Dumas
98. Hamlet – William Shakespeare 
99. Charlie i fabryka czekolady – Roald Dahl
100. Nędznicy – Victor Hugo

Niewiarygodne, ani jednego polskiego pisarza. Cóż, nie docenia BBC Polaków, a przecież mamy chociażby kilka świetnych książek. Poza tym nie zastosowano podziału na kategorie (dzieci, młodzież, dorośli), więc mam duże zastrzeżenia co do listy. I nie tylko z powyższych powodów, bo choć nie czytałam wszystkich z ww., znalazłam jedną, albo nawet dwie powieści, których raczej bym nie polecała, a co dopiero wmawiać komuś, że musi je koniecznie przeczytać. Zamiast tej lepsza jest, moim zdaniem, lista 100 książek, które trzeba przeczytać według polskich dziennikarzy i pisarzy.
Jest o wiele ciekawsza i widzę kilka lektur do nadrobienia:

1. Aiken Joan „Pokój pełen liści”
2. Andersen H.CH. „Baśnie”
3. Appelfeld Aharon „Kolej żelazna”
4. Beckett Samuel „No właśnie co. Dramaty i proza w przekładzie Antoniego Libery”
5. Bell Daniel „Kulturowe sprzeczności kapitalizmu”
6. Bernhardt Thomas „Zaburzenie”
7. Białoszewski Miron „Szumy, zlepy, ciągi”
8. Bolecka Anna „Uwiedzeni”
9. Böll Heinrich „Utracona cześć Katarzyny Blum”
10. Borges J.L. „Fikcje”
11. Bowles Paul „Pod osłoną nieba”
12. Bryson Bill „Krótka historia prawie wszystkiego”
13. Bułhakow Michaił „Mistrz i Małgorzata”
14. Capote Truman „Śniadanie u Tiffany’ego”
15. Chandler Raymond „Żegnaj, laleczko”
16. Coetzee J.M. „Hańba”
17. Dasko Henryk „Odlot malowanego ptaka”
18. Dąbrowska Maria „Noce i dnie”
19. De Beauvoir Simone „Druga płeć”
20. Dostojewski Fiodor „Biesy”
21. Dostojewski Fiodor „Idiota”
22. Dygat Stanisław „Pożegnania”
23. Eliot T.S. „Wiersze”
24. Epiktet „Encheiridion”
25. Fitzgerald Francis Scott „Wielki Gatsby”
26. Flaubert Gustav „Pani Bovary”
27. Foucault Michel „Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu”
28. Fowles John „Mag”
29. Gary Romain (Émile Ajar) „Życie przed sobą”
30. Ginsberg Allen „Skowyt i inne wiersze”
31. Gogol Mikołaj „Martwe dusze”
32. Gombrowicz Witold „Dziennik”
33. Gombrowicz Witold „Transatlantyk”
34. Gross Jan Tomasz „Sąsiedzi”
35. Heller Joseph „Paragraf 22”
36. Hemingway Ernest „Opowiadania”
37. Hornby Nick „Wierność w stereo”
38. Irving John „Świat według Garpa”
39. Iwaszkiewicz Jarosław „Sława i chwała”
40. Janosch „Cholonek, czyli dobry pan Bóg z gliny”
41. Janowska Anita Halina „Mój diabeł stróż”
42. Jansson Tove „Kometa nad Doliną Muminków”
43. Junger Ernst „Na marmurowych skałach”
44. Kafka Franz „Zamek”
45. Kapuściński Ryszard „Szachinszach”
46. Kąkolewski Krzysztof „Jak umierają nieśmiertelni”
47. Kenzaburō Ōe „Sprawa osobista”
48. Kesey Ken „Lot nad kukułczym gniazdem”
49. Konwicki Tadeusz „Kalendarz i klepsydra”
50. Korczak Janusz „Pamiętnik i inne pisma z getta”
51. Kundera Milan „Nieznośna lekkość bytu”
52. Lem Stanisław „Solaris”
53. Lessing Doris „Piąte dziecko”
54. Littell Jonathan „Łaskawe”
55. Lovecraft Howard Phillips „Zew Cthulhu”
56. Mann Klaus „Mefisto”
57. Mann Thomas „Czarodziejska góra”
58. Márquez Gabriel García „Sto lat samotności”
59. Mickiewicz Adam „Ballady i Romanse”
60. Milne A.A. „Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka”
61. Miłosz Czesław „Wypisy z ksiąg użytecznych”
62. Müller Herta „Dziś wolałabym siebie nie spotkać”
63. Myśliwski Wiesław „Nagi sad”
64. Myśliwski Wiesław „Traktat o łuskaniu fasoli”
65. Nabokov Vladimir „Tamte brzegi”
66. Nałkowska Zofia „Medaliony”
67. Orwell George „Folwark zwierzęcy”
68. Oryszyn Zyta „Madame Frankenstein”
69. Plath Sylvia „Szklany klosz”
70. Proust Marcel „W poszukiwaniu straconego czasu”
71. Prus Bolesław „Lalka”
72. Puzo Mario „Ojciec chrzestny”
73. Remarque Erich Maria „Na Zachodzie bez zmian”
74. Roth Philip „Kompleks Portnoya”
75. Różewicz Tadeusz „Wiersze”
76. Rymkiewicz Jarosław Marek „Kinderszenen”
77. Salinger Jerome David „Buszujący w zbożu”
78. Sartre Jean Paul „Mdłości”
79. Schulz Bruno „Sklepy cynamonowe”/ „Sanatorium pod Klepsydrą”
80. Shaw Irwin „Pogoda dla bogaczy”
81. Smith Zadie „Białe zęby”
82. Steinbeck John „Grona gniewu”
83. Steinbeck John „Na wschód od Edenu”
84. Styron William „Wybór Zofii”
85. Szekspir William „Romeo i Julia”
86. Szymborska Wisława „Wiersze wybrane”
87. Świetlicki Marcin „Zimne kraje”
88. Tokarczuk Olga „Dom dzienny, dom nocny”
89. Tolkien  J.R.R. „Władca pierścieni”
90. Tołstoj Lew „Anna Karenina”
91. Torańska Teresa „Oni”
92. Tuszyńska Agata „Rodzinna historia lęku”
93. Tuwim Julian „Groch z kapustą”
94. Tyrmand Leopold „Zły”
95. Undset Sigrid „Krystyna córka Lavransa”
96. Vargas Llosa Mario „Rozmowa w „Katedrze”
97. Vargas Llosa Mario „Pantaleon i wizytantki”
98. Vonnegut Kurt „Rzeźnia numer pięć”
99. Woolf Virginia „Pani Dalloway”
100. Woolf Virginia „Własny pokój”
  

środa, 11 stycznia 2017

Roland Topor, "Czarne krowy", Replika 2014

François Rollin przez kilka tygodni głowił się, męczył, ślęczał nad stworzeniem, upiększeniem, poprawieniem wstępu do Czarnych krów Rolanda Topora. Geniusz urodzonego w 1938 roku pisarza tak go powalił, że wszelkie zdania, twierdzenia, objaśnienia nie oddawały w pełni istoty rzeczy. Tak czytam i rozumiem go, i zastanawiam się, czy trudzenie się nad ułożeniem wstępu mogło doprowadzać Rollina do nieprzespanych nocy, wyżywania się na innych, człapania z kąta w kąt; czy szukał dostatecznie mocnych, oddających sens rzeczy określeń nawet przy ladzie w sklepie spożywczym. 

Nie, żebym wyśmiewała męczarnie, może to za wiele powiedziane, Rollina, broń Boże, zastanawiam się tylko (bardzo poważnie się zastanawiam), ile czasu zajęłoby pisarzowi doprowadzenie do ładu swojej, powiedzmy, trzystustronicowej książki, gdyby działał na takiej zasadzie, gdyby aż tak przykładał się do swojej pracy. Co począć, sama przy pisaniu tekstu na blog często posuwam się w rytmie pracy Rollina. Poprawki nakładają się poprawki, i to jeszcze nie to, a i w nich znalazłoby się coś do poprawki. 
Ech, Panie Rollin, to właściwie nie do Pana się zwracam, tylko tak sobie, w przestrzeń, czasem dla odmiany wybieram pierwsze imię lub nazwisko z brzegu; coś trzeba robić z tymi literkami, żeby zapełnić stronę. Przeczytałam książkę Topora kilka miesięcy temu i dopiero teraz wystukałam parę zdań na klawiaturze (z której już dawno poznikała część literek), i nawet nie dlatego, że pustka w głowie doskwierała aż nadto. Ale gdyby Roland Topor (No i masz, pieśń o Rolandzie już się wlecze) umiał, jak Pan napisał, „jednym pociągnięciem ołówka rozjaśnić całą naszą bolesną rzeczywistość”, może nastąpiłoby rozjaśnienie, proste i jasne wytłumaczenie, postawienie faktów, a tymczasem stoję przed piramidą egipską i piaskowa lawina wyjaśnień nie nadciąga. Teksty Topora nie działają na mnie uskrzydlająco ani nie dają podstaw do zatrzymania się przy nich na dłużej. Może w zasadzie nie istnieją teksty uskrzydlające, może nie znalazłam dotąd, może jakiś był, wybył i nie pamiętam, albo wyblakł. Owszem, prostota, brak figur stylistycznych rzuca się dosadnie w oczy. Kropka.
Nagle przypadł mi w udziale kolejny dylemat, czy istnieje etyka recenzencka. Powinna. Musi. Więc jako niby-recenzentka, czyli żadna recenzentka, bo jak w dodatku można pisać recenzję o książce już dawno poznanej przez świat i ocenionej... Więc inaczej. Podporządkowując się etyce, nie jestem w stanie napisać, że Roland Topor jest geniuszem, jeśli wziąć pod uwagę Czarne krowy. To nie jest odpowiedź na wstęp, to nie jest odpowiedź na Pana wstęp ani na żaden inny. To po prostu jedno z tryliona zdań. Może znalazłoby się kilku geniuszy, może cała masa, ale nie dostrzegam wielkości twórczości Topora. Przypomina mi filmy Woody’ego Allena, których humoru nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem. Owszem, są… interesujące w jakiś sposób. Praktycznie wszystko może być w jakiś sposób interesujące, w zależności od odbiorcy.

A tymczasem u Topora czarne krowy i czarne myszy występują w zastępstwie czarnych kotów. Bohater, jadąc pociągami, zamyka oczy, oby przypadkiem na przestrzeniach łąk nie natknąć się na przyczynę swych ewentualnych przyszłych nieszczęść.

Cierpienie i umieranie są przeznaczeniem ludzkości. Niemniej jednak, gdyby było mniej czarnych krów, krowie placki przeznaczone byłyby dla innych, a ja uniknąłbym kupy nieszczęść.

Nie tylko z pierwszego opowiadania wyłania się symbol. Jazda z zepsutym hamulcem to kolejny – symbol podróży przez życie pełne zakazów i obowiązków, do których należy się stosować z powodów niezależnych od nas samych. Na każdym miejscu czają się pułapki, za nami przewrażliwienie na punkcie schodów, a wybujała wyobraźnia już szykuje następny podstęp, jak np. klaustrofobia, choć „w dziurach też można znaleźć światło”. Szczególnie gdy się ma na głowie hełm górniczy z lampą. Rzeczy nabierają cech ludzkich. Topor nawet w błahostkach znajduje powód do kilku uwag, spostrzeżeń odpowiednich do sporządzenia  krótkiego opowiadania czy rozważania.        

Narrator i bohater zlewają się w jedną osobę, a opowiadanie o swoich przeżyciach i rozterkach z pewnością jest jej bardzo potrzebne. Świat to zbiór przedmiotów, dziwnych, niewiele znaczących zdarzeń, absurdalnych kawałów, choć momentami wydaje się, że dla bohatera to wydarzenia stulecia.

Tyle Topor.