sobota, 31 sierpnia 2013

Kurt Vonnegut, "Kocia kołyska", Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1994.

Celem Jonasza jest napisanie książki, dotyczącej współtwórcy bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę i Nagasaki, tj. Felixa Hoenikkera. By pozyskać materiały, Jonasz zwraca się do jednego z synów wynalazcy – Newtona, a następnie do innych osób znających zdobywcę Nagrody Nobla. Celem pisarza nie ma być jednak zebranie danych na temat tworzenia samej bomby, ale zebranie wiadomości odnośnie do okoliczności towarzyszących jej zrzuceniu. Powoli, od nitki do kłębka, liczba osób znających wielkiego wynalazcę rośnie, a  tym samym wzrasta zakres informacji, jakie uzyskuje Jonasz. „Wywiad” prowadzi głównego bohatera na San Lorenzo, wyspę opanowaną przez bokononizm, czyli religię, która wyparła tam chrześcijaństwo. Lawina zdarzeń, jakie mają miejsce później, staje się przyczyną nieprawdopodobnego końca, czemu zresztą winien jest kolejny wynalazek nieżyjącego już doktora, znany jedynie wtajemniczonym.

Tak pokrótce przedstawia się treść powieści i w tym miejscu moja rola mogłaby dobiec końca, wystarczyłoby pospisywać z książki leżącej przede mną ołówkowe notatki tam zamieszczone, (choć nie wiem, czy to właściwe określenie) notatki czytelnika, który przede mną, a może jeszcze wcześniej, miał powieść w swoich rękach, ponieważ owe wpisy charakteryzuje taki zachwyt, że z pewnością niewielu moli książkowych pozostałoby obojętnych na Kocią kołyskę. Zacytuję niektóre z nich; może to jednak dobre wyjście. (W pewnym momencie nawet się zastanawiałam, czy nie powymazywać wpisów, bo jeszcze ktoś mógłby pomyśleć, że to mój głęboki podziw tam został wyrażony; a o ile mnie pamięć nie myli, tylko w jednej książce zostawiłam swój ślad ołówkowy, który brzmiał następująco: „Nie wiem, czy ja dłużej męczyłam się czytaniem Odysei, czy Homer jej pisaniem”, no więc już wiadomo, o jakie dzieło chodzi, choć teraz się zastanawiam, czy to Iliada przypadkiem nie była… Tak, jednak Iliada, po Odyseję sięgnęłam chyba później. Przykro mi, Homera nie doceniłam, pewnie dlatego, że postanowiłam skończyć tekst w jeden dzień, i udało mi się, ale satysfakcji żadnej, poza tą, że nie musiałam zagłębiać się w lekturze po raz kolejny. A książka trafiła na półkę „Uwolnij książkę”, gdyż tam właśnie ją znalazłam; szkoda, bo to było takie ładne stare wydanie i może właśnie leży na stercie makulatury albo zostało spalone).

Tak więc cytaty: (w cudzysłowach słowa Vonneguta, kursywą słowa wpisane ołówkiem)  

s. 20: Przy słowach: „Na świecie jest tyle miłości, że wystarczy dla wszystkich, trzeba tylko się rozejrzeć dokoła. Ja jestem tego najlepszym dowodem.” :  Łatwo się mówi. A.

s. 27: GRUBA ŚMIECISZ! (ten raczej nie odnośnie do książki)

s. 83: Przy słowach z Księgi Bokonona, tj. księgi bokononistów:
„Płochy za młodu byłem i rozpustny:
Grałem, hulałem, ściskałem dziewczęta,
Taki za młodu był święty Augustyn.
Św. Augustyn
Został potem świętym;
Więc – jeśli ze mną zdarzy się to samo –
Nie zemdlej, Mamo! „ : PRZEŚWIETNE, IRONICZNE JAK DIABLI! (nie zachwycił mnie do tego stopnia ten wierszyk, ale gusta są różne)

s. 101: Przy kolejnym wierszyku: TE WIERSZYKI SĄ NIEMOŻLIWE… BRAWO VONNEGOT

s. 106: Przy słowach: „W rubryce <<zawód>> napisał <<Życie>>
                                   W rubryce <<obecne zajęcie>> napisał <<Umieranie>>" : Cholernie prawdziwe!


s. 196: Przy kolejnym wierszyku: Brawo pacyfizm!

s. 219: Absolutnie genialny koniec! Dokładnie!

s. 223: DORIAN LYNCHPRIESTWORM PESYMISTYCZNA, MEGAIRONICZNA I GENIALNA POWIEŚĆ! (dalej podpis nieczytelny)


Nie jestem pewna, czy wszystkich wpisów dokonała jedna osoba, te na temat „grubej” są napisane innym charakterem pisma, więc proszę nie brać ich pod uwagę.

No i w tym momencie moja rola powinna się skończyć. Powieść godna polecenia, wyposażona w fikcję, doprawiona komizmem; chociaż nieco bardziej wciągnęła mnie pierwsza część (ponieważ podzieliłam sobie książkę na części), drugi odcinek mniej mnie zainteresował, gdyż zahacza zbyt mocno o powieść przygodową, a to nie mój typ od jakiegoś czasu. Muszę jednak dodać, że pomimo iż fragmenty wymienione wyżej do mnie nie przemówiły, to znalazłam dwa inne, nad którymi warto się na moment zatrzymać:  

„Nieraz się zastanawiam, czy on nie urodził się już martwy. Nigdy nie spotkałem człowieka, który tak mało interesował się życiem. Czasem myślę, że to największe nieszczęście naszego świata: wśród ludzi zajmujących najwyższe stanowiska mamy zbyt wieku nieboszczyków” (s. 57).


„Według mnie dojrzałość polega na tym, że człowiek wie, gdzie kończą się jego możliwości” (s.152).

Drugi cytat nazbyt pesymistyczny, a trzeba zaznaczyć, że sam autor uznał się za „totalnego pesymistę”, więc być może jest to właśnie myśl zrodzona z pewnego negatywnego postrzegania świata.

Jeśli chodzi o okładkę, to nie bardzo rozumiem, jak ma się do treści książki; chyba tylko ten kot jest tu na miejscu, i lód, na którym siedzi. 

   

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Z innej beczki / "Kalendarz Zdzierak" (4)

Kilka Absurdów PRL zaczerpniętych z Kalendarza Zdzieraka. Ciąg dalszy.


Z 27 kwietnia:

SKARGA Z 1978 ROKU
Klient: zamiast kawy podano mi w waszym barze cienką lurę.
Inspektor nadzoru: Proponuję zorganizowanie comiesięcznych narad z bufetowymi, które legitymują się negatywnymi wynikami naparów kawowych.

(Tak, też uważam, że w tym wypadku narady były niezbędne, napary - ważna rzecz).

SKARGA Z 1983 ROKU
Klient: Biały ser kładzie się na wagę, trzymając go w dwóch palcach, którymi to palcami liczone są potem pieniądze. Proszę to zmienić.
Ekspedientka: Osobiście uważam, że nie ma innej możliwości jak podanie sera palcem.

(Fakt, w niektórych warunkach nie ma).


Z 13 czerwca:

SKARGA Z 1983 ROKU
Kolejka zaczyna się już przed sklepem, a obsługa odmawia uruchomienia drugiego stanowiska kasowego, mimo że w sklepie są cztery pracownice. Dwie siedzą sobie na zapleczu i piją herbatę. Ponadto kierowniczka ubliżała mi za wpis.
(tu książka jest nieco pomięta i naddarta, jakby ktoś ją klientowi z całej siły wyrwał)
K i e r o w n i c z k a: N i e p r a w d a,  k ł a m s t w o!  Oświadczam, że w sklepie była duża kolejka spowodowana świeżą dostawą tak atrakcyjnych towarów, jak olej, margaryna, cukier. Ekspedientki nie nadążały z noszeniem towaru. Ponadto klient ten jest wyjątkowo konfliktowym klientem, który to wiecznie ma dużo nieuzasadnionych pretensji i sam ubliża!


Z 4 listopada:


SKARGA Z 1983 ROKU
Zamiast 3 kg cukru ekspedientka sprzedała mi 3 kg mrówek faraona (podpis nieczytelny)
Dopisek kierowniczki: Klient był w stanie nietrzeźwym.

SKARGA Z 1984 ROKU

Pani ekspedientka nie obsługuje w kolejności klienta, gdyż twierdzi, że klient powinien najpierw się wyszumieć – (podpis).         

piątek, 23 sierpnia 2013

Virginia Woolf "Siedem szkiców", wstęp Doris Lessing, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

Siedem szkiców Virginii Woolf, a raczej zapisków poczynionych w latach 1897-1909, nieprzeznaczonych do druku, stanowiących coś w rodzaju wprawek pisarskich, mogło zapowiadać przyszłą, niebywałą umiejętność charakteryzowania twarzy, sytuacji, rzeczy. Z dużą precyzją potrafi Woolf przypiąć odpowiednią fiszkę danej osobie, jakby wyłącznie za pomocą obrazu twarzy i zachowania odkrywała niewidoczne dla innych śmiertelników karty przypisane konkretnej realnej postaci; a czyni to z całkowitą szczerością, nie ujmując i nie dodając niczego swojemu akurat obserwowanemu obiektowi.

David Bradshaw tak interpretuje krótkie teksty pisarki:

„Choć dziennik z 1909 roku pokazuje nam nowe migawki Woolf i nowe perspektywy patrzenia na jej życie, odkrywa także Woolf, która obraża. Jednak ta surowa, a nawet chwilami nieprzyjemna Woolf nie powinna, nie może być ocenzurowana. Bez kagańca i niezłagodzona, autorka dziennika z 1909 roku, musi zająć swoje miejsce obok mniej problematycznej, sympatyczniejszej i sławnej Wirginii Woolf ubiegłego stulecia” (Wprowadzenie, s. 31).

Cóż, Woolf „bez kagańca” nie rezygnuje z obmowy człowieka, nie rezygnuje z wymienienia jego wad, nie rezygnuje (w roku, w którym została odrzucona jej pierwsza, pisana przez dwa lata powieść) nawet z wyrażenia swojej wręcz niechęci do niego; ukazuje go jawnie, bez zahamowań, co aż nadto daje o sobie znać w Żydach, w którym to tekście dochodzi do uszu odbiorcy antysemityzm Woolf. Owo odkrycie, nasuwające się interpretatorom nie tylko po przeczytaniu wyżej wymienionego szkicu, może zrażać czytelników do Woolf, na pewno poprzez tę informację nie zyska ona w oczach zainteresowanych, ale nie zmienia to faktu, że Woolf mimo owej wady nadal jest pisarką.
Nie różnią się pozostałe szkice, jeśli wziąć pod uwagę dosadność wyrażanych przez autorkę spostrzeżeń. W Domu Carlyle’a najważniejszą zdaje się być chęć powrotu do przeszłości, pisarka odwiedza miejsce dawne, z którym zetknęła się nie po raz pierwszy. Woolf, włączając do szkicu pewne elementy, łączy je ze swoim dotychczasowym życiem, a w Domu Carlyle’a być może łączy je ze swoim niedoprowadzonym do skutku małżeństwem z Lyttonem Strachey'em.

W kolejnych szkicach Woolf poświęca uwagę pannie Reeves, Cambridge, Hampstead – gdzie mieszkały panny Case, oraz pewnemu salonowi; a więc osobom i miejscom ze swojego otoczenia. Na koniec Sądy rozwodowe, notatka poświęcona wniesionej przez pewną kobietę sprawie separacji małżeńskiej „z powodu okrucieństw” męża; i jakkolwiek nieprzyjemna to sytuacja, do interpretacji szkiców, bardzo zresztą obszernych i przydatnych, wdrożona została następująca uwaga:

„28 października sąd usłyszał, że małżonkowie mieli szczególnie gorącą kłótnię podczas gry w krokieta na plebanii i że pastor uderzył żonę młotkiem do gry (to był incydent, który zwiększył zainteresowanie prasy sprawą). <<Zajmujemy się bardzo ważnymi kwestiami>> zażartował w tym miejscu sędzia Bargrawe Deane ku rozbawieniu sądu. <<Osobiście nie znam gry tak zdolnej wyprowadzić człowieka z równowagi jak krokiet>>” (s. 91).

Cóż, widocznie sędzia również grywał w krokieta i zapewne również w nim ta gra budziła duże emocje.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Antoni Libera "Niech się panu darzy", Biblioteka "WIĘZI", Warszawa 2013

Długo, długo, a właściwie niedługo, bo jeden dzień po przeczytaniu Madame, powieści, o której się nie zapomina; szukałam kilka lat temu w internecie  innych książek Antoniego Libery, ale nie znalazłam żadnej. I nareszcie całkiem przypadkiem trafiłam na Niech się panu darzy – tryptyk autora złożony z trzech nowel. Dodam, że Antoni Libera jest też autorem książki autobiograficznej Godot i jego cień, poświęconej Samuelowi Beckettowi i „swojemu związkowi” z jego dziełami, jak informuje tekst na okładce Niech się panu darzy.
O ile jednak pierwsza książka pisarza pochłonęła mnie całkowicie,  o tyle zbiór nowel Libery nie jest już tak bardzo wyjątkowy, nie zaskoczył mnie tak mocno jak Madame, choć pobrzmiewają tu pewne jej nuty – historia wkraczającego w życie młodego człowieka. Ale nie zaprzeczę, że Antoni Libera porusza w swojej prozie ważne problemy.
W noweli pierwszej, której tytuł nadano całemu zbiorowi, mamy do czynienia z pustką doskwierającą bohaterowi z racji jego odrębności, związanej z nieobchodzeniem przez niego świąt religijnych, jak i państwowych, którą to praktykę, albo raczej jej brak, wyniósł z mlekiem matki. Młody człowiek, bo trzeba zaznaczyć, że właściwie wszystkie trzy nowele toczą się do pewnego stopnia w obrębie młodości, nie potrafi znaleźć własnego toru, drogi, jaką mógłby obejść wszystkie odświętne dni bez poczucia winy, a może właściwiej brzmiałoby – bez poczucia własnej odrębności.
Nowela druga Widok z góry i z dołu,  dedykowana Januszowi Szuberowi, istotnie, jak sugeruje tytuł, jest „górnym i dolnym” widokiem stolicy Polski, jej widokiem przedwojennym oraz powojennym, widokiem uznanym za potęgę oraz widokiem dogłębnie zruganym, wskazującym na wszelkie niedostatki, na nieumiejętność przywrócenia Warszawie jej dawnej elegancji, świetności; a doskonałym, jednym z przykładów takiej jazdy z góry w dół może być w tej krótkiej formie literackiej obraz kina Tęcza z lat trzydziestych (którego fotografię oglądamy nie tylko w środku książki – s. 62, ale też na okładce – to właśnie kino, jakie bohater chciałby mieć do dzisiaj w ukochanej Warszawie) oraz obraz tegoż obiektu z lat współczesnych bohaterowi (ponadto w książce zamieszczono też inne zdjęcia dawnego i współczesnego stanu Warszawy). Nieco sentymentalne opowiadanko niewątpliwie posiada moc przywracania wspomnień ludziom znającym dawne i dzisiejsze miasto stołeczne (do których się nie zaliczam), obytym z jego ulicami i budynkami. Ale pobrzmiewa ta proza jakąś architektoniczną lekcją na temat wyglądu stolicy w wykonaniu jej mieszkańca, kiedyś młodego, podziwiającego widoki dopiero powstającego właściwie miasta ze swym stryjem Oskarem, a dziś starszego, zwiedzającego toż samo miejsce z synem Oskara.
Na koniec Antoni Libera „proponuje” ciekawy „wykład” z techniki, jaką stosują przy nauce gry fortepianowi zapaleńcy, aby w końcowych partiach noweli naprowadzić czytelnika na niepodważalne credo, zgodnie z którym w istocie sława i bogactwo są niczym. Bezbłędne wykonanie Toccaty C-dur czy innego utworu po części stanowi klucz do sukcesu, ale nie klucz do wnętrza życia, o czym często przekonać można się zbyt późno.


Proza sentymentalna, prosta, zastanawiająca, stawiająca na pulpicie człowieka niespełnionego.  

niedziela, 18 sierpnia 2013

Z innej beczki (3)

Podobno w tym roku najwięcej osób spędza wakacje na Rodos.
(Aha, wszyscy już wiedzą, co to takiego? Czyli znów nie jestem na bieżąco).

Ale sprawdziłam, sprawdziłam, otóż Rodos jest Grecką wyspą mieszczącą się na Morzu Egejskim, i nawet już, już zaczęłam szukać informacji na temat temperatury, żeby sprawdzić, czy przewyższa  50 stopni C, które czasami pokazują termometry we Włoszech… Niestety, moje poszukiwania okazały się zbędne, ponieważ Rodos leży całkiem blisko, o czym już dawno pewnie szepcze z pół Polski albo i więcej. Otóż owo piękne miejsce (to nie ironia),  zapisane wielkimi literami, tłumaczy się następująco: Rodzinne Ogródki Działkowe Otoczone Siatką, o czym zresztą można się przekonać, wchodząc na tę oto stronę:  http://demotywatory.pl/4162388/W-tym-roku-wakacje-spedzam-na-RODOS


Jak wynika z zamieszczonych na stronie komentarzy, żart nie wszystkim przypadł do gustu. 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Eustachy Rylski "Warunek", Świat Książki, Warszawa 2005.

Nareszcie trafiłam na lekturę nietuzinkową, ponieważ oto na jej kartach powrót do lat 1812-1813, a więc swego rodzaju wyjątek, jeśli wziąć pod uwagę tematykę obecnej literatury polskiej. Główni bohaterowie Warunku  to dwaj oficerowie Wielkiej Armii, dla których na moment wojna przestała być priorytetem, a stał się nim dla obydwu walczących po tej samej stronie barykady własny honor. Zapewne nie byłoby błędem nazwanie powieści Eustachego Rylskiego historyczną, ale jednak należy podkreślić, że w zasadzie niewiele tu z samej wojny. Prym przyjmuje nie historia wojenna, a właśnie historia osobista dwójki żołnierzy, których losy, niezależnie od woli samych zainteresowanych, zostały połączone. Dwaj, mówiąc delikatnie, nieprzepadający za sobą mężczyźni, a po niedługim czasie dezerterzy na skutek okoliczności, w jakich znaleźli się z własnej winy, wkrótce stają się nierozłącznymi partnerami w ciężkiej przeprawie, która czeka ich przed powrotem do domu jednego z nich, tj. do domu Rangułta. A i akcja, mająca miejsce w posiadłości wyżej wymienionego, o której traktuje trzeci rozdział, do nudnych nie należy.
Rylski świetnie szkicuje charaktery postaci, powoli, z umiarem, by kroczek po kroczku roztoczyć  przed czytelnikiem coraz rozleglejszą ich mapę. Czytający zastanawia się, jakie karty posiadane przez Rangułta i Hoszowskiego jeszcze zostaną odkryte.
Książka pozwala na przeniesienie się do dalekiej przeszłości, a jednocześnie skłania do zadania sobie pytania, gdzie leży granica walki o ojczyznę i walki o własny honor.

W 2006 r. powieść została nominowana do nagrody NIKE, a ja jako niedoinformowana czytam, albo raczej przeczytałam ją oczywiście po czasie, ale było warto.

Sam autor w wywiadzie dla „Książek. Magazynu do czytania”[i] wyznaje: [Warunek, jak i inna jego książka  - Stankiewicz. Powrót] przyniosły mi umiarkowaną popularność, tłumaczenia i trochę pieniędzy, ale nie łączy mnie z nimi nic poza kontraktem, jaki z nimi zawarłem: ja je napiszę, a one postarają się przetrwać”. Najbardziej zaś Eustachy Rylski ceni swą książkę Po śniadaniu, zawierającą szkice na temat literatury, uznaną przez krytyków za esej.

Wracając natomiast do Warunku, zostało mi w pamięci jedno bardzo interesujące zdanie:

„Bo kto to na wojnie o wojnie gada, oprócz tych, którzy nigdy jej nie zakosztowali” (s. 18).

Ten krótki fragment przypomniał mi scenę z filmu Łowca jeleni, gdzie główny bohater Mike pyta żołnierza, który właśnie wrócił z Wietnamu, jak tam było, a ten na ponowione pytanie odpowiada mu jednym, nieeleganckim wyrazem. No i ten wyraz tłumaczy wszystko.




[i] Donata Subbotko, Eustachy Rylski, „Książki. Magazyn do czytania”, 2012, nr 3, s. 72-73.

sobota, 10 sierpnia 2013

Z innej beczki (2)

Dalszy ciąg Sportu na wesoło:

Z 20 października:

„A my widzimy raz jeszcze Yahyę Golmohammadiego. Co za nazwisko! Strzelić gola z takim nazwiskiem!”

„Jeden z zawodników Trynidadu i Tobago ma kłopoty z pachwiną albo z przeponą. Nie mogę dostrzec za co się trzyma”.

„Na trybunach trzydzieści siedem Włochów i około trzech tysięcy kibiców z Ghany”.

„To może trener Strejlau coś powie o Arabach, bo ja od nich znam tylko Bin Ladena z telewizji”.

„Do tej fazy, w której przegrywający przegrywa, mamy jeszcze trochę czasu”.


Z 4 września:

„Jadą. Cały peleton, kierowca koło kierowcy, pedał koło pedała”.


Tak, może resztę wpadek pominę, a teraz zajmę się bibliografią, a raczej dociekaniem, z jakiego źródła owe wpadki pochodzą. Mamy do wyboru:

Miesięczniki:

  1. „Twój Maluszek”, nr 1-12, 2006.
  2. „Dziecko”, nr 1-12, 2005, nr 1-12, 2006.
  3. „Mamo to ja”, nr 1-12, 2005, nr 1-12, 2006.
  4. „Rodzice”, nr 1-12, 2006.
  5. „Mam dziecko”, nr 1-12, 2006.
  6. „Twoje dziecko”, nr 1-12, 1006.


Książki:

  1. Tadeusz Barowicz, Dania na Boże Narodzenie, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.
  2. James Trefil, 1001 spotkań z nauką, Świat Książki, Warszawa 1997.
  3. Brigit Brandt-Hosting, Leksykon chorób wieku dziecięcego, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.
  4. Małgorzata Caprari, Kuchnia włosko-polska i polsko-włoska, Klub dla Ciebie, Warszawa 2002.
  5. Susie Siergfried, Kuchnia z morałem, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.


Wybór, jak widać, nie należy do najłatwiejszych, ponieważ w żadnym z wymienionych tytułów ani słowa o sporcie, nie wspominając już o tytułach czasopism. Chociaż, kto wie, może właśnie w jednym z czasopism poświęconych dzieciom, a raczej ich rozwojowi, umieszczono owe wpadki, żeby zapewnić minimum rozrywki osobom borykającym się z trudną misją rodzicielską...
Naprawdę ciężki wybór, bo gdyby na przykład w bibliografii znalazła się książka dotycząca chorób ogólnych, nie dziecięcych, to można by od niechcenia przyjąć założenie, że właśnie w owej książce umieszczono przykłady błędów, jakie popełniają w swoich wypowiedziach osoby dotknięte daną chorobą, wiążącą się ze stanem umysłu. Wniosek nieco przedobrzony? I przedobrzony, i brak owej książki, więc stawiam na Kuchnię z morałem. Niewykluczone, że obok przepisów zamieszczonych w książce znalazły się również zdania wypowiadane podczas konsumpcji owych delicji lub też przykłady skutków ubocznych w postaci wpadek komentatorskich, powstałe po zjedzeniu poszczególnych dań.

Nie lepiej sprawa ma się z zamieszczonymi w Kalendarzu zdzieraku Absurdami PRL-u: Z książki skarg i wniosków (jako że w bibliografii takiej pozycji książkowej również brak),  z których jeden brzmi:

Z 27 października:

„SKARGA Z 1979 ROKU (PISOWNIA ORYGINALNA):

Złe zachowanie kasierki. Kasierka robiła se manicure w sklepie żywności. Kiedy prosiłam o mleko nic nie odpowiedziała, manikura trwała. Drugi raz prosiłam. Sugerowałam, że to nie miejsce do manikury. Odpowiedziała niegrzecznie i znowu zaczęła z manikurą. Czekam na tłumaczenie z Urzędu Dzielnicowego. Przepraszam,  że niedokładnie piszę po polsku – Kay Withers”.

Szkoda, że Kay Withers nie przytoczyła dokładnych odpowiedzi kasjerki, bo może to zmieniałoby postać rzeczy. Chociaż nie jestem pewna, czy tę skargę można by nazwać absurdem, raczej zachowanie pani zajętej inną czynnością niż obsługa klienta była nie na miejscu, i mam nadzieję, że w tym przykładzie bardziej chodziło o zachowanie kasjerki niż o śmieszność wniesionej skargi.
A co do kasjerki… pewnie spieszyła się na randkę, a bez „manikura” to by raczej nie wypaliło.


Oprócz skarg znalazły się też pochwały, ale te innym razem.  

czwartek, 8 sierpnia 2013

Z innej beczki (1)

7.08.2013

Kalendarz zdzierak 1-dniowy to rzecz, którą można określić jako nader praktyczną. Co prawda, instrukcja obsługi zdaje się zbędna, ale gdyby komuś była obca...
Zawieszasz taki kalendarz na ścianie (jeśli nasz dobry pomysł, jak to zrobić)  i po zbudzeniu (począwszy od 1 stycznia nowego roku) nie musisz się zastanawiać, jaki nastał dzień, wystarczy wydrzeć kartkę. Skuteczność niegwarantowana, jeśli zapomni się wydrzeć którąś z kartek.  

Tymczasem przede mną pozostałości z ubiegłorocznego Kalendarza zdzieraka 1-dniowego, o tematyce rodzinnej[i], a wśród nich m.in. Sport na wesoło (wpadki komentatorów):

Z 7 lipca:

„Litwinka postanowiła utrudnić nam oglądanie meczu i rozgrzewa się przed naszym stanowiskiem, a że mierzy ponad 190 cm., nic nie widać. Ale oto robi skłony, więc jest szansa”.

„Grzybowska jest bardzo zdemoralizowana".

„Ten rok był pełen wyrzeczeń dla Renaty Mauer. W kwietniu wyszła za mąż”.

„Holenderka mimo prowadzenia jest faworytką”.


Z 3 października:

„Podziwiam jego skromne warunki fizyczne”.

„Mam nadzieję, że po zamrożeniu, piłkarz nadal będzie nadawał się do gry”.


Z 12 października:

O Otylii Jędrzejczak: „Mówię państwu, to jest naprawdę niezwykła dziewczyna. Dwie ostatnie noce spędziła poza wioską”.


Z 25 listopada:

„Dostał  żółtą kartkę, gdyż radości poza boiskiem – w myśl przepisów UEFA – okazywać nie wolno”.

„Norwegowie w czerwonych koszulkach i białych spodenkach. Polacy - w strojach odwrotnie pokolorowanych”.

„Nie mam obrazu na monitorze, nie wiem, czy mój głos dociera do państwa i jeszcze na dodatek mam przed nosem brudną szybę”.

„Gdyby ta piłka wpadła do bramki, z pewnością byłby gol”.


Z 29 grudnia:

„To nie moja wina, że jestem taki brzydki – powiedział pewnie Ronaldinho do swego trenera  i wyściskał się z nim serdecznie”.  


Jeszcze kilka kartek zostało, ale dziś je pominę, bo chyba temperatura w pokoju przekroczyła 27 stopni C i ręce kleją mi się do klawiatury. Woda paruje, w kuchni topi się masło, i nie wiem, czy plastik na laptopie też nie zacznie się topić.




[i] Kalendarz o tematyce rodzinnej, Koldruk, Kielce 2011.

piątek, 2 sierpnia 2013

Krzysztof Pieczyński, "Dom Wergiliusza", Replika, Poznań 2013.

Jak odbierać Dom Wergiliusza?
 Początkowe fragmenty pozwalają sądzić, że melancholijna atmosfera, która je charakteryzuje, towarzyszyć będzie czytelnikowi już do końca książki; że będzie mógł się w niej zagłębić i leniuchować przy niej niczym znużony upałem kot. A tymczasem nic bardziej mylnego, ponieważ kiedy już owa pewność w nas narasta, nagle ni stąd, ni zowąd nostalgiczny klimat krakowskiej kawiarni, która do pewnego momentu pojawia się w opowieści narratora,  burzą sceny metafizyczne, swego rodzaju mistyczne doznania, jakim ulega... nie wiadomo, czy sam bohater, czy rodzą się one w jego wyobraźni, czy też na scenę wdrapały się sny. Za jednym zamachem, poprzedzonym odpowiednio długim odstępem, zieleń miesza się z zupełnie do niej nieprzystającym kolorem pomarańczy. Realizm i mistyka grają ze sobą w dwa ognie, aby w końcu wygrało coś pośredniego, miłość zesłana przez Boga, bo też w ten sposób przedstawia ją autor, jako objawienie dane dwojgu szukającym się duszom, tak to przynajmniej wygląda w rozdziale pierwszym, ponieważ rozdział drugi to już nieco inna beczka miodu, choć nie pozbawiona, podobnie jak pozostałe dwa rozdziały, dużej dawki dialogów i narracji pisanych czasami językiem pod pewnym względem wyjętym z Psalmów. Już na początku książki można dojść do wniosku, że dialogi są tak wysubtelnione, jak gdyby wypowiadający się bohaterowie uczęszczali na kurs układania słów na modłę filozoficznych pieśni. Jednak w momencie, gdy ten nie najlepszy styl zaczyna narastać, nasuwa się wyjaśnienie, że to być może wcale nie nieudolność autora, lecz działanie zamierzone, że ów często nie najwyższych lotów styl jest celowy. Z jednej strony więc biblijne pieśni, z drugiej styl potoczny.
Monologi bohaterek, ale też rozważania samego Józefa stanowią w dużej mierze wypowiedzi posiadające jeden cel, mają naprowadzić bohatera, tj. pierwszoosobowego narratora, na prawidłowy szlak, kierujący ku Bogu. Józef, chcąc wyzwolić się z samotności, z gnębiącej go pustki, wkracza na drogę wiodącą do źródła, drogę trudną i wymagającą pełnego zaangażowania umysłu oraz ducha. Czy nie mamy tu przypadkiem do czynienia z motywem katabazy? Józef wchodzi w samego siebie, prowadzony przez towarzyszki płci żeńskiej, podobnie jak Dante prowadzony przez Wergiliusza wchodzi do Piekła i Czyśćca. Sam tytuł książki i motyw domu Wergiliusza zamieszkiwanego przez Józefa podpowiada, że może właśnie do Boskiej Komedii nawiązuje autor. I gdyby nie brak odpowiednich sytuacji „ziejących piekielnych ogniem”, sytuacji przerażających, to piekłem nazwałabym obecne życie Józefa, ale jeślibym tak to określiła, byłoby to jawne nadwerężenie faktów, ponieważ zbyt małe to ziemskie piekło, zbyt wątłe, od czasu do czasu przeszywane wstawkami metafizycznymi; ale niewykluczone, że odmiennie postrzegliby je inni czytelnicy, gdyż przedstawione sytuacje mogą zostać odebrane przede wszystkim jako alegoria świata grzesznego, od którego ucieka Józef. Obok realizmu i wydarzeń pozaziemskich powieść przesiąkają rozważania na temat Boga, duszy, celu w życiu człowieka; i te elementy stanowią główny punkt "wędrówki". Występujące w powieści kolejne bohaterki, niejako kandydatki do tytułu ukochanej Józefa, stają się jego (jak już wspomniałam) pomocnicami w drodze, po której stąpa, o wiele lepiej zorientowanymi w sprawach duchowych niż on sam. Aspekty doczesne i pozaziemskie, duchowe i realne mieszają się ze sobą do tego stopnia, że momentami należy nie lada nagimnastykować umysł, by dociec, o co tutaj chodzi. A gównie chodzi o to, że wypatrując Boga, Józef pragnie miłości prawdziwej i, co dziwne, w momencie kiedy już ją znajduje, zaczyna szukać na nowo, ponieważ mimo iż owa pierwsza prawdziwa w istocie miała się nią okazać, skończyła się, gdy Józef przestał na nią czekać. I znów stanął w poczekalni za kolejną, albo raczej kolejne, gdyż bohaterek idealizowanych przez Józefa jest kilka, a każda może okazać się tą jedyną na jawie lub we śnie, a w końcu nie wiadomo, która z kobiet opisywanych przez autora jest rzeczywistością, a która imaginacją. Sceny rodzą się i wypychają poprzednie tak, że gdyby narysować obraz powieści, wyglądałby on jak mapa świata, z nadmiarem różnorodnych przemieszanych barw, często niemożliwych do scharakteryzowania.
Co zastanowiło mnie najbardziej, to to, że bohater, wznosząc zachwyty nad Marią, której z taką niecierpliwością oczekuje, ani razu nie wspomina o ślubie, a zdaje się oczywistym, że skoro „miesza” do swej historii Boga, co więcej staje się w pewien sposób Jego „apostołem”, to wydaje się niemożliwym, żeby nie powiązał związku z kobietą z ceremonią zaślubin. Z jednej strony głęboka wiara, z drugiej nieznajomość, a może raczej omijanie zasad, jakimi kierują się  wyznawcy większości religii.
Gdyby opisana historia była prawdziwa i gdyby wyłączyć z niej niektóre fragmenty, można by nazwać powieść Krzysztofa Pieczyńskiego świadectwem człowieka na istnienie Boga, na Jego odnalezienie. Ale ponieważ prawdopodobnie tak nie jest, Dom Wergiliusza zdaje się być ucieczką od świata współczesnego w rejony dostępne dla głębokich wyznawców Boga lub też bardzo długą modlitwa, zakończoną wysłuchaniem prośby przez Najwyższego.
Dom Wergiliusza to lektura wymagająca dużej cierpliwości.

Rozmowę z Krzysztofem Pieczyńskim na temat jego dziewiątej książki możecie znaleźć tutaj.