niedziela, 18 października 2020

Martin Šmaus, "Dziewczynko, roznieć ogieniek", tłum. Dorota Dobrew, Czeskie Klimaty, Wrocław 2013

Dawne czasy, spokojnie pędzone przez Cyganów w wiosce Wyżna Polana  na wschodzie Słowacji to już przeszłość, z którą więzy trzeba było z całą bezwzględnością rozerwać między innymi dlatego, że zapotrzebowanie na handel końmi i kowalskie prace zostało zredukowane do minimum w początkach zataczającej coraz rozleglejsze kręgi mechanizacji gospodarstw rolnych. Romowie wraz ze swoimi pełnymi żałości pieśniami zmuszeni zostali szukać innego sposobu zarobku i owym wybawieniem stawało się miasto, które dawało niemałe szanse na pracę i w którym można było liczyć na przyznanie mieszkania oraz pomoc finansową, choć prędko zorientowano się, że takie rozwiązanie raczej ciężko określić najlepszym wyjściem. Lecz mimo to miasto stanowiło ratunek. Jednak z drugiej strony to samo miasto ze wszystkich sił i ze wszystkich stron skutecznie odpychało Romów. Ich obecność w tym wysoce cywilizowanym świecie kojarzona była bardzo negatywnie i z marszu uznawano ich za naród, któremu ufać nie sposób, o którym sądy już dawno wydane, nad którym użalać się nie ma co. Ta grupa wciąż potykała się w rozumieniu innych o margines i jednocześnie sama się w stronę marginesu (lecz w innym rozumieniu) kierowała poprzez swój styl bycia. Brak zarobkowego zajęcia niejednokrotnie wiązał z koniecznością poszukiwania innych źródeł dochodu, co często ograniczało się do mniejszych i większych przestępstw – w ten sposób działało poczucie konieczności przetrwania, do czego asumptem stawała się właśnie owa niemożność życia na wsi czy życia wędrownego – później już całkowicie zabronionego:

To było dawno, teraz nie ma Cyganów, są Romowie. Już nie tańczą, nie śpiewają „jajajaj” pod gwiazdami, ale dalej żyją po swojemu. Przed południem chodzą po urzędach, a wieczorem roją się na rynku. Rano trzeba po nich sprzątać potłuczone butelki, a na spowiedzi ciągle jakaś babcia płacze, że wczoraj te cygańskie łobuzy, niech im Pan Bóg przebaczy, ukradły jej portmonetkę z całą emeryturą. (s. 319)

Na taką rzeczywistość nie zgadza się Andrejek, który już od dziecka robił za maszynkę do pieniędzy. Wykorzystywany i zaniedbywany przez krewnych, wciąż jednak widzi wśród nich bezpieczeństwo, bo dostaje go o wiele mniej w miejscach,  w których nakazem gadziów, czyli nie-Romów, bywa osadzony. Osamotniony, opuszczony i sponiewierany nieustannie jest jeszcze w stanie poszukiwać lepszego życia, ale ono albo daje mu marną chwilę odpoczynku, swoistego szczęścia, albo przyciska z zaskoczenia, po raz kolejny dopomina się jak gdyby o spłatę za to, co dobre. Cierpienie podąża za Andrejkiem bez najmniejszych skrupułów, jakby ktoś drogę przed nim wyścielił samymi nieszczęściami. Jest ich tak wiele, że po kolejnym i jeszcze jednym ma się wielką ochotę zamknąć rozdział pod tytułem „Dziewczynko, roznieć ogieniek” i nie słyszeć dłużej tej fali udręki, która nawet gdy opada, to za moment staje się jeszcze silniejsza. Złożona z bólu psychicznego i fizycznego egzystencja młodego człowieka mogłaby mieć swój kres właśnie tam – w spokojnej Wyżej Polanie, w miejscu zdolnym położyć szlaban gwarowi, wiecznemu tłokowi miasta i jego ślepym, prowadzącym w jeszcze ciemniejsze zakątki uliczkom, jego brutalności i wyuczonym na pamięć schematom, a także dyskryminacji czy uprzedzeniom. Tymczasem nawet w tej wolnej krainie zawsze znajdzie się ktoś, przez kogo Andrejek zostanie uznany za nie swojego.

Gdyby tak dało się cofnąć czas, stanąć na początku drogi, znowu poczuć ziemię pod stopami… […] Odemknąłby książkę, której teraz nie ma już siły czytać, a drzwi, o które tyle razy rozbił sobie głowę, stałyby otworem. Żeby tak zapalić lampę naftową, wziąć światło w dłonie i oświetlić sobie drogę… (321)

Ale nie można. A gdyby nawet… nawet tam, "gdzie do władzy daleko, a do Boga wysoko” nic już nie zmieni faktu, że życie głównego bohatera po jakimś czasie przestaje układać się w ciągłość zdarzeń, jasnych i prostych do pojęcia, i zaczyna być przerywane przez ciągi zamyśleń, stanów otępienia, niemożności pojęcia. Bo może i człowiek wszystko zniesie, ale nigdy nie będzie już taki jak dawniej. 

Ta trochę naciągana niedola Andrejka staje się czymś, w co aż uwierzyć się nie da, bo nieszczęścia latają za bohaterem jak głodny komar letnią nocą.

A jednak mimo to Dziewczynko, roznieć ogieniek to powieść tragiczna. To w pewnym sensie doskonała, ale trudna do przejścia lekcja tolerancji i szacunku nie tylko wobec Romów, ale wobec wszystkich, którzy odstają od tłumu tylko z powodu innej narodowości, koloru skóry czy specyficznych cech. Oby tylko została dobrze odrobiona przez tych wszystkich niby tolerancyjnych i tych, którzy owej tolerancji oczekują od innych, a nie są w stanie jej zaoferować. I to nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi politycznymi rozgrywkami (bo temat na fali, więc ktoś mógłby tak pomyśleć), ale z człowiekiem jako jednostką, bez względu na to, do jakiej partii czy ruchu, czy nie wiem czego jeszcze należy czy nie należy.

środa, 14 października 2020

Pan Henryk

Poniższy post tak sobie tu leży od lat kilku i dopiero teraz dał mi się we znaki. Teraz, czyli gdy przypadkiem zauważyłam, że cały czas jest tekstem w wersji roboczej. Pochodzi z roku 2014 i o niczym specjalnym, jak zwykle zresztą, nie mówi:


Ponieważ obecnie jestem zajęta Henrykiem, (przez moment zastanawiałam się, czy pisze się "Henryk" czy "Hendryk") i nieczęsto ostatnio robię coś innego, dlatego niestety raczej rzadko tu zaglądam, żeby nie powiedzieć, że nie zaglądam w ogóle. A Henryk, jak to Henryk - głowę człowiekowi zaprząta, o czym może zaświadczyć Stefan Żeromski: 

"Józef opowiadał mi rzecz następującą. Był raz w zimie t. r. w Staszowie, miał interes na poczcie, czekał tam więc. Razem z nim czekało na przyjście poczty ze dwudziestu szewców, czeladników, sklepikarzy – czekali na <<Słowo>>. Gdy poczta przyszła, urzędnik pocztowy zaczął czytać <<Potop>> na głos… Ci ludzie czekali tam parę godzin, oderwawszy się od pracy, aby usłyszeć dalszy ciąg powieści. Nie darmo mówią, że naród zdaje rachunek przed Sienkiewiczem z uczuć polskich. Jest to objaw znamienny. Sam widziałem w Sandomierskim, jak wszyscy, tacy nawet, którzy nigdy nic nie czytają, dobijali się o <<Potop>>. Książki kursują, rozbiegają się błyskawicznie. Niebywałe, niesłychane powodzenie."*

Cóż, Józefowi nie wierzyć nie wypada. Dobrze tylko, że w dzisiejszych czasach poczty nie są takie zawalone, bo przyszłoby z pół dnia stracić na stanie i czekanie, żeby wysłać jeden mały list. 
Niestety jest też niefortunna dla Henryka wiadomość: "Potop" już nie wzbudza sensacji... no chyba że kogoś zaleje, wówczas jak najbardziej. Ale, jak wiadomo, są wyjątki :).

A warto też przytoczyć opinię Djorde (mniejsza o nazwisko; gdyby ludzie nie wymyślali tak skomplikowanych słów, życie byłoby prostsze): 

„Opowiadała mi o tym pewna stara nauczycielka. W pierwszych latach naszego wieku objęła ona posadę na zapadłej wsi w zachodniej Serbii. Prowadziła również wiejską bibliotekę i wypożyczała chłopom książki do czytania. Pewnego dnia przybiegła do niej zrozpaczona chłopka z pretensją: <<Na miłość boską, nauczycielko, cóż to za książki dałaś mojemu mężowi? Zupełnie zwariował! Czas brać się do pracy, a on wstaje wczesnym rankiem, książkę pod pachę i – pod gruszkę. O wszystkim zapomniał, o domu, o bydle, o pracy. Zupełnie mi chłop zwariował!>>. Nauczycielka nie wiedziała, co począć, ale chłop nie rozstał się z książkami, dopóki ich nie przeczytał. Były to dwa tomy "Ogniem i mieczem".**

Tak. To by było na tyle, ale nie zaszkodzi jeszcze zacytować opinii Andrzeja Stawara na temat jednego epizodu z "Quo Vadis":

Powalenie tura przez Ursusa Stawar porównuje do „chwytów stosowanych w walce japońskiej dżudo":

[…] "Jedynym śladem realizmu jest to, że człowiek dobiegł do byka ukosem. Natomiast trudno sobie wyobrazić powolne osadzanie byka, jak to opisuje Sienkiewicz […] Jeden ruch łba wystarczyłby, aby go odrzucić daleko. Cudem prawdziwym byłoby to, że Ligia wyszła cało, padając z bykiem na piasek.”***

Ja rozumiem, że w powalenie byka, który waży np. 700 kg, raczej trudno uwierzyć, ale jak ktoś ma na imię Ursus (taki model ciągnika, zdaje się, produkowano), no to   m o ż e  się da. W dawnych czasach podobno takie sytuacje naprawdę się zdarzały, ale gdzieś mi się zapodział odpowiedni cytat, więc dowodu na to nie podam.

To tyle z najciekawszych recenzji, jakie znalazłam, jeśli na coś jeszcze wpadnę, dam znać.    

*S. Żeromski, Dzienniki. t. 3, Warszawa 1956, s. 195.

** Djorde  Zivanovic , Sienkiewicz w literaturach serbskiej i chorwackiej. [w:] Henryk Sienkiewicz. Twórczość i recepcja światowa, red. A. Piorunowa, K  Wyka, Kraków 1968, s. 377-378.

*** Andrzej Stawar, Quo Vadis, Krzyżacy [w:] Pisarstwo Henryka Sienkiewicza, Warszawa 1960, s. 263-304. (hmm... zapomniałam zapisać strony)  

środa, 5 sierpnia 2020

Podobno niektórzy wakacje spędzają na Lesbos... W zasadzie nie najgorsze miejsce do czytania... choć bywają lepsze.

czwartek, 25 czerwca 2020

Tarjei Vesaas "Dom w ciemności", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2011




Tytułowy dom pogrążony w ciemności został podzielony na dwie części - przeznaczoną dla tych, którzy ustalili reguły, oraz dla tych, którzy zostali zmuszeni do absolutnego podporządkowania się im. Wszelkie wyłamywanie się z tłumu posłusznych grozi wywiezieniem na taczce (i dalszymi konsekwencjami). Jej przesuwanie się po ciemnych uliczkach budzi w stłamszonych strach i nakazuje zachować czujność, w której zawiera się jedno, najważniejsze pytanie: czy tym razem ten mały pojazd zatrzyma się przed moim domem i niewidzialna ręka wepchnie mnie do jego środka? Oczywiście nie obywa się bez akcji podziemnych, które mają na celu zniszczenie tyranów i znienawidzonych strzałek –  największego symbolu tej panującej w mrocznych wnętrzach niewoli.

Książka Tarjeia Vesaasa w niezwykle prosty sposób przedstawia obraz funkcjonowania domu ciemności i znakomicie ukazuje to, co dzieje się we wnętrzu jednostki, która próbuje stawić opór i doprowadzić do upadku ciemiężców, a także we wnętrzu jednostki, która cały czas się miota i nie potrafi zdecydować, czy skierować się ku kolaboracji, czy jednak stanąć po stronie sprawiedliwości, bo przecież zdrada i współpraca z dyktatorem stanowi kuszący sposób na zapewnienie sobie i swojej rodzinie życia na poziomie.

Zobrazowana przez autora walka z przemocą, walka dobra ze złem, jak podkreśla tłumaczka Anna Marciniakówna, ma wymiar uniwersalny. Nawiązuje nie tylko do okupacji niemieckiej, choć taka teza może nasunąć się sama, bo autor tworzył powieść właśnie w jej okresie. Zbudowana z prostych zdań książka, kapitalnie wskazuje, w jaki sposób zaistniała sytuacja zniewolenia wpływa na poszczególnych ludzi i ku jakim działaniom ich popycha. Ten jasny obraz przedstawia niezwykle skomplikowany proces szamotania się jednostki, która nagle znalazła się w zupełnie niecodziennych warunkach i która w obliczu wiszącego nad nią niebezpieczeństwa zostaje zmuszona do podjęcia niełatwych decyzji, a te często okazują się błędne, ale świadomość tego przychodzi za późno. Chęć przetrwania i wyjścia z twarzą jest w stanie kompletnie zmienić dotychczasowy sposób postępowania człowieka. To też wskazanie, że podstawą w owym poszukiwaniu właściwej drogi zawsze pozostaje wolność wyboru. Od nas w dużej mierze zależy, czy znajdziemy w sobie dość odwagi do walki z wrogiem, czy pozostaniemy bierni. Ale nawet stanięcie po słusznej stronie może nie przynieść oczekiwanych rezultatów.

Wydany w 1945 roku Dom w ciemności został przez wielu krytyków okrzyknięty jedną z najważniejszych powieści XX wieku i jest najbardziej cenionym dziełem Tarjeia Vesaasa - jednego z najlepszych pisarzy norweskich.

Dla mnie rewelacyjny.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Robert Tuttle Morris "Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga", Replika Poznań 2019

Wielu lekarzy z pewnością miałoby niemały problem, gdyby poproszono ich nie – jak to zwykle bywa – o poradę lekarską, ale o spisanie historii swojej praktyki lekarskiej. Tymczasem Robert T. Morris nie miał z tym najmniejszego kłopotu, ponieważ zapisał się w historii nie jedynie jako lekarz, ale także jako człowiek, który dostarczył potomnym intrygujący i malowniczy obraz swojej praktyki lekarskiej, a jednocześnie obraz przemian zachodzących w wielu obszarach medycyny na przełomie XIX i XX wieku. 
Jego wspomnienia czyta się niczym ciekawą powieść, w której jednak prym wiodą strona dokumentalna oraz własne doświadczenia doktora. Morrisa już na wstępie można określić jako lekarza z powołania, ponieważ jak sam przyznaje, „każdy człowiek chory stał się dla niego o wiele bardziej interesujący niż ludzie zdrowi”, a w początkowym stadium pełnienia służby lekarskiej, kiedy nie występował już wyłącznie jako asystent innych lekarzy, „lęk przed niewłaściwym [leczeniem] zaczął przybierać u niego zatrważające rozmiary”. Młody doktor doskonale zdawał sobie sprawę, jaka odpowiedzialność na nim ciąży, i również temu poświęca nieco miejsca w swojej książce. Owych kwestii natury duchowej pojawia się o wiele więcej. Warto wspomnieć chociażby o takim problemie, jak traktowanie  swoich pacjentów przez niektórych lekarzy jedynie jako obiektów choroby, z pominięciem odpowiedniego, psychologicznego podejścia do nich, czy też o tym, że w ówczesnych czasach lekarzy rodzinnych darzono zaufaniem nie mniejszym niż księży. I w momencie, gdy zaczynała toczyć się walka o życie człowieka, niejednokrotnie jego rodzina zamiast zastosować się do zaleceń chirurga i zgodzić się, aby operacja odbyła się w szpitalu, a nie jak dotąd bywało w domu pacjenta, wpierw zasięgała porady swojego „przewodnika”. To nie jedyna sprawa, która dziś może dla niektórych trącić absurdem. Niewłaściwe postawione diagnozy, źle dobrane dawki środków zaniechujących także są jak najbardziej na porządku dziennym, ale nie mogło być inaczej, kiedy rozwój medycyny dopiero postępował naprzód. Sławny chirurg wiele miejsca poświęca między innymi także operacjom, leczeniu zapalenia wyrostka robaczkowego, opisuje działania znachorów oraz ludzi uznawanych za cudotwórców, skupia się na psychoanalizie i metafizyce i nie pomija pierwszych lat własnej praktyki lekarskiej, podczas których jego gabinet, delikatnie mówiąc, nie był oblegany przez potrzebujących natychmiastowej specjalistycznej porady, oraz okrasza całość wciągającymi, a nawet humorystycznymi opisami sytuacji, do których dochodzi również tam, gdzie toczy się ta najistotniejsza z walk. 
To jednak i tak tylko część zagadnień, jakie można znaleźć w „Na ostrzu skalpela”. Autor wprowadza czytelnika do świata ciągle postępujących odkryć na gruncie medycznym, przenosi go sto lat wstecz, do czasów, kiedy ludzie zaczynają porozumiewać się ze sobą za pośrednictwem telefonów, lekarze z szacunku do pacjentów spieszą do nich bez względu na porę dnia czy nocy w surdutach, a niektórzy wierzą, że uderzenie pioruna może zdziałać cuda, dlatego  są w stanie nawet wyjść  mu naprzeciw, ufni, że jego porażenie przyniesie im ulgę w cierpieniu. 
Ta książka z pewnością zainteresuje lekarzy, studentów medycyny czy też tych, którzy uwielbiają wgłębiać się w tajniki i historię medycyny.