czwartek, 23 sierpnia 2012

"Złe rzeczy się zdarzają" Harry Dolan



Złe rzeczy się zdarzają to skrzętnie utkany, dopięty na ostatni guzik kryminał, w którym każdy szczegół, niczym klocek domina, idealnie pasuje do poprzedniego. Jednak przy lekturze książki nie wystąpiły u mnie objawy, jakie pojawiły się  u Douglasa Prestona czy Jamesa Pattersona. Brak tu tzw. dreszczyku; owego czegoś, co powoduje, że można wczuć się w sytuację do tego stopnia, iż nawet stukająca w okienną szybę gałąź jawi się jako niebezpieczny, zbiegły z więzienia morderca.
  Bohaterowie Złych rzeczy… to przede wszystkim pisarze oraz policjanci, aczkolwiek o wiele bardziej interesująca jest tutaj rola kobiet, które łączy to (a przynajmniej połowę z nich, czyli trzy), że każda koniecznie chce się "zaprzyjaźnić" z głównym bohaterem; i nawet Valerie Calnero, która akurat nie ma najmniejszej ochoty na prawdziwą przyjaźń z Looganem, całuje go na pożegnanie (właściwie nie wiadomo, czy na pożegnanie – ludzie wrogo do siebie nastawieni zazwyczaj się nie całują). Niespotykane zjawisko.
Ale nie to jest najciekawsze. Otóż najbardziej zastanawiający i zarazem najlepszy fragment znalazłam na stronie 173.:

  Mężczyzna, który nazywał siebie Davidem Longanem, często znajdował się na krawędzi, ale nauczył się to dobrze ukrywać. Nie lubił chodzić po mieście nocą, ale kiedy Tom Kristoll poprosił go o łopatę, kupił ją. Miał lęk wysokości, nie chodził na parkingi, ale poszedł z Laurą Kristoll na dach garażu, żeby porozmawiać z nią o Tomie.
  Nie lubił otwartych drzwi, bo sprawiały, że czuł się bezbronny, ale nie lubił też zamkniętych drzwi, bo nie wiedział, co może się za nimi kryć. Kiedy Michael Beccanti zszedł na dół, poszedł umyć twarz, a drzwi do łazienki zostawił na wpół otwarte.
  Nie lubił pochylać się nad umywalką i pryskać twarzy wodą, bo czuł wtedy, że traci kontrolę. Wyobrażał sobie, że ktoś uderza go w tył głowy, że nosem trafia w kran, że zaczyna mu z niego płynąć krew.

Realistycznie rzecz biorąc, David Loogan naczytał się za dużo thrillerów, które zresztą sam redagował, ale ponieważ mamy do czynienia z niezidentyfikowanym typem, ta teza nie wydaje się już tak oczywista. W każdym razie zacytowany powyżej fragment to najbardziej zastanawiający kawałek tekstu i gdyby w podobnym stylu została napisana całość, mogłabym stwierdzić, że to najlepszy kryminał, jaki ostatnio wpadł mi w ręce.
  Akcja przybrała na tempie w końcowych rozdziałach, a w przy rozdziale 39. zaczęłam wyobrażać sobie Henryka Sienkiewicza (w roli Hideaway'a), który z uśmieszkiem na twarzy, bez skrupułów wali opasłym Szekspirowskim tomem w tył głowy Bolesława Prusa (tj. Kristolla) piszącego swój kolejny felieton; a w tle słowa Sienkiewicza:

„Myślałem, że będę musiał się przygotowywać […] , ale to było łatwe. Łatwo było zdać sobie sprawę, że nienawidzę (s. 307) Olka Głowackiego, tych jego felietoników i książek, za którymi wznosił się szereg pochlebców”.
  
Chociaż… może należałoby obsadzić w tych rolach Mickiewicza i Słowackiego? Nie od dziś wiadomo, że nie łączyła ich przyjaźń…
Albo nie, właściwie nie... Żaden z tych ludzi nie dopuściłby do tego, by pod jego nazwiskiem wydawano czyjeś teksty. Poza tym to powinien być raczej twórca kryminałów. Taki jak np. Harry Dolan.
  Żarty żartami, ale jest też pewien pożytek z czytania kryminałów. Otóż dzięki książce Dolana można dowiedzieć się, jak wygląda detektyw:

Spojrzała przez szybę na przednie siedzenie i zobaczyła tam stały zestaw detektywa na czatach – wysoki termos, na wpół zjedzoną kanapkę, złożoną gazetę z wypełnioną krzyżówką. Żadnej broni […] (s. 236).

A mnie się zdawało, że detektywi noszą ciemne okulary, palą jednego papierosa za drugim, mają słuchawki na uszach i są święcie przekonani, że nikt ich nie zauważa.
  Tak. I to by było wszystko.
  Zapomniałam o czymś. Świetna okładka – jedna z tych, które „się zdarzają”. Daje do myślenia.
  Pozostaje tylko jedno pytanie bez odpowiedzi. W jakim celu David Loongan wrzucał niepodpisane koperty ze swoimi opowiadaniami przez okienko wydawnictwa?