Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Recenzje. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 29 lipca 2013

Jorge Bucay "Droga do samozależności", Replika, Poznań 2013.

 Droga do samozależności to istotnie swego rodzaju psychologiczny drogowskaz (jak sugeruje „nadtytuł”), choć czytając ją, ma się wrażenie, że więcej w niej tonu filozoficznego niż psychologicznych porad. Bucay, wskazując drogę do samozależności, dzieli się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami z czytelnikiem. Odbiega od konwencji swej poprzedniej książki Pozwól, że ci opowiem... i w pewnym sensie przybiera ton dydaktyczny, a tym sposobem chce uświadomić odbiorcy fakt niezaprzeczalny, mianowicie ten, iż droga każdego człowieka zależy wyłącznie od niego samego, jednak nie można jej zacząć bez przygotowania, czyli bez tego, co już się w naszym życiu wydarzyło, bez walizki doświadczeń, jaka w pewnym momencie staje się osobliwą własnością każdego człowieka. I albo człowiek uświadomi sobie, czym jest w rzeczywistości wolność i zacznie odmieniać swoje życie, zgodnie ze wskazówkami autora, albo niczego nie zmieni w swoim postępowaniu, a zarazem w sobie samym. Książka udowadnia, że niezależność to mrzonka; a samozależność dostępna jest wtedy, gdy człowiek zauważy, że dorósł, jest wolny, i w tym momencie ponosi odpowiedzialność za własne czyny, ale pomimo tego wciąż zależy od innych.
Bucay nie pomija również takich haseł jak asertywność, emocje czy też autonomia. Dodam, że w autonomii chodzi głównie o znalezienie swoich własnych zasad, ale bez narzucania ich otoczeniu.
Omawiając „elementy” życia człowieka autor, podobnie jak w poprzedniej książce Pozwól, że ci opowiem…, często posługuje się anegdotami, mającymi zapewnić lepsze wyjaśnienie danych zagadnień. Jedną z nich, którą uznałam za najciekawszą, pozwolę sobie przytoczyć:

  „Legenda głosi, że był sobie ojciec, który miał nieco tępego syna. Zawołał do niego:
   ̶  Przyjdź proszę do mnie! Przejdź się do sklepu i sprawdź, czy mnie tam nie ma.
   ̶  Dobrze, ojcze – odparł chłopak.
   Ojciec zwrócił się do znajomego i rzekł:
   ̶  Czy Ty to widzisz? Jest tak głupi, że nawet nie wie, że jeśli jestem w jednym miejscu, to nie mogę być jednocześnie w drugim.
   Po drodze chłopak spotkał kolegę, który go zapytał:
    ̶  Dokąd idziesz?
    ̶  Idę tam, na róg ulicy. Ojciec mnie posłał, żebym sprawdził, czy go tam nie ma. Jest taki głupkowaty! Jak mogło mu przyjść do głowy wysłać mnie, żebym upewnił się, że nie ma go tam.
   Kolega powiedział:
    ̶   Jasne, mógł przecież rozmawiać przez telefon” (s. 110).

(Nie bardzo wiem, o co chodzi z tym telefonem, ale trudno).

Osoby, które wolą konkrety, zamiast układania zdań ziarnko po ziarnku, zanim dotrze się do sedna, książka może znużyć. Ale niewątpliwie przyda się tym czytelnikom, którzy mają zamiar odejść od ustalonego, codziennego schematu i nieco poprzestawiać swoje dotychczasowe życie.    

Droga do samozależności to pierwsza z czterech książek z cyklu Drogowskazy. Pozostałe trzy: Droga ku spotkaniu, Droga przez łzy oraz Droga do szczęścia ukażą się niebawem, nakładem wydawnictwa Replika. 

piątek, 26 lipca 2013

John Boyne, "Chłopiec w pasiastej piżamie", Replika, Poznań 2013.


  „Ambicją Marka Hermana – reżysera ekranizacji [Chłopca w pasiastej piżamie] – jest, by film znalazł się na liście obowiązkowych tytułów w ramach zajęć szkolnych” – czytam na okładce książki Johna Boyne i w pełni podzielam zamysły wspomnianego reżysera; więc gdyby któraś miła pani lub pan, odpowiedzialna/y za listę polskich lektur dla klasy piątej lub czwartej szkoły podstawowej, zajął się tą sprawą, byłby to duży krok naprzód.
Historia przyjaźni dwóch chłopców; z których jeden to Bruno, syn człowieka realizującego zamierzenia Hitlera, a drugi Szmul, syn Żyda, jeden z obiektów owych nieludzkich zamierzeń; obrazuje przepaść, jaką świat dorosłych stworzył w świecie dziecięcym. Przepaść nieistniejącą dla Bruna, ale być może zauważalną dla innych, akceptujących ją dzieci. Bruno, pielęgnowany i odgrodzony od wojennej rzeczywistości niczym sam książę, nie zna jej bestialstwa. Szmul, w przeciwieństwie do syna niemieckiego oficera, znalazł się w samym jej centrum, choć i on może nie do końca zdaje siebie sprawę z tego, co tak naprawdę się wokół niego dzieje. Drogi obydwu chłopców łączą się przy kolczastej siatce i można powiedzieć, że tam też kończy się dla nich wszystko.
Książka, skierowana przede wszystkim do młodego czytelnika, ale będąca doskonałą lekturą także dla starszych, jest poniekąd lekcją historii, z pominięciem dat i szczegółów, stawiającą na pierwszym miejscu takie pojęcia jak tolerancja, przyjaźń czy granice międzyludzkie. Tekst wprowadza do tajemniczego, aczkolwiek prawdziwego i okrutnego świata w sposób bardzo delikatny, widziany oczyma dziecka. Dorosły czytelnik bez trudu powiąże motyw kominów czy Furii z odpowiednimi elementami, podczas gdy dla młodego człowieka, jeżeli nigdy nie słyszał o drugiej wojnie światowej, a nawet choćby słyszał, powieść będzie zagadką, być może nieupominającą się o rozwiązanie, być może fikcją, jeśli nie pomoże mu w jej rozwikłaniu starsza wiekiem osoba. I tutaj właśnie, w owej tajemnicy tkwi moc książki Johna Boyne, będącej jakby wprowadzeniem do faktów niewiarygodnych, ale jednocześnie autentycznych i nieodwracalnych; stanowiącej doskonały materiał, pomagający dziecku w poznawaniu nie wyłącznie historycznej przeszłości, ale, co najważniejsze, w poznawaniu granicy między dobrem a złem.
Lekcji historii w wykonaniu Johna Boyne stawiam ocenę bardzo dobrą. 

wtorek, 16 lipca 2013

James Mallahan Cain "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy", Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

15 lipca 2013, mniejsza o godzinę[i]

Właśnie skończyłam czytać książkę, a dokładniej połowę książki Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, i dalej czytać nie zamierzam, ponieważ bardzo krótki kryminał o wspomnianym już tytule dobiegł końca, a zaraz za nim rozpoczyna się kolejny - Podwójne ubezpieczenie, jak informuje notka, dotyczący historii agenta ubezpieczeniowego, wciągniętego do „niebezpiecznej gry przez żonę swojego klienta […], która planuje morderstwo męża”. Morderstwa, agenci ubezpieczeniowi i tym podobne sprawy sobie odpuszczę. Wystarczy, że w poprzednim tekście Listonosz… na dwóch czy nawet więcej stronach również była mowa o ubezpieczeniach, ale skończyłam, jako że zaczęłam, więc dojechałam jakoś do końca, choć nie przeczę, że mimo iż książka była interesująca, w momencie pojawienia się wstawek o ubezpieczeniach, wykupionych przez zamordowanego, naprawdę miałam zamiar ją odłożyć. W skrócie napiszę, że ubezpieczenia i inne tego rodzaju rzeczy, pachnące poniekąd ekonomią, nie są sprawami, o których czyta się z zapartym tchem, (choć nie mogę zaprzeczyć, że przecież dla niektórych ludzi ubezpieczenia to pasjonująca rzecz, wystarczy wskazać na reklamę, w której jedna kobieta opowiada drugiej kobiecie – zdaje się, że szydełkującej albo robiącej coś na drutach – nie pamiętam – o ubezpieczeniach, zdaje się, w każdym razie na pewno o czymś z tych rzeczy, z takim zapałem, jakby to był jej ulubiony temat. Naprawdę to godne podziwu. Ciekawa jestem, czy ta pani tak na co dzień poleca swoim znajomym owo ubezpieczenie, czy co to tam było, czy tylko w TV. Zresztą, mniejsza z tym, ale bardziej uwierzyłabym jej, gdyby z takim zapałem opowiadała np. o najnowszym przepisie na ciasto, na kurczaka, o diecie lekkostrawnej czy o ostatnim odcinku telenoweli.
Dobra, nieważne. Ale dodam jeszcze, że ta druga pani była nie mniej rozentuzjazmowana od tej pierwszej. (To podejrzane).
A co do listonosza, to nie mam pojęcia, dlaczego on zawsze dwa razy dzwoni, i byłam pewna, że książka mi to wyjaśni, więc z tego względu mnie zainteresowała, lecz niestety rozczarowałam się, ponieważ o listonoszu ani jednego zdania, a już miałam nadzieję. Myślę, że może nie dzwoni więcej razy niż dwa, bo nie chce dzwonka zepsuć, a wiadomo, dzwonek - cenna rzecz. Niechby się popsuł i zażądano by od listonosza zwrotu pieniędzy. Taki listonosz z pewnością doskonale się orientuje, jak często psują się kłódki od skrzynek na listy, które wciąż trzeba wymieniać (kłódki, nie listy), i być może sądzi, że z dzwonkami to ta sama kwestia.
Wracając do listonosza, tj. do książki o listonoszu, w której listonosza brak, trzeba przyznać, że dobre dialogi, ciekawe... bardzo ciekawe, i gdyby nie te ubezpieczenia... gdyż wtedy sprawa się strasznie komplikuje. I tak się zastanawiam, co ten James M. Cain tak wciąż o tych ubezpieczeniach, bo i w pierwszym tekście, i w drugim… stawiałabym na to, że sam miał do czynienia z ubezpieczeniami na co dzień, ale nie gwarantuję, że to pewna informacja, ponieważ nie sprawdzałam, kim był autor.
Niemniej fabuła wije się tak szybko, a zwroty akcji są tak zaskakujące, że można zapomnieć o ubezpieczeniach, bo nie one są tematem wątku głównego;  gdybym natomiast miała opisać całość, to chyba musiałbym ją poukładać w punktach, tyle tych zwrotów. Podam tylko trzy pierwsze:
  1. Frank, który nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca na dłużej, nawiązuje romans z żoną właściciela baru, do którego wstąpił przypadkiem.
  2. Żona właściciela, Cora, nie kocha właściciela, i namawia... a właściwie postanawia wspólnie z Frankiem zabić właściciela.
  3. Próba zabicia właściciela dochodzi do skutku, ale właściciel zamiast przenieść się na tamten świat, jakby odżywa na nowo.

  1. c. d. n. (niestety punkt 4. musi zostać, jako że nie mogę się go pozbyć w tym zawikłanym programie, po naciśnięciu DEL nie znika.) Ale c.d.n., jeżeli przeczytacie książkę, rzecz jasna.

  1. No i proszę, nacisnęłam ENTER, a tu punkt 5., który nie miał się pojawić, ale jest. Tak, będzie trzeba się dowiedzieć, jak wyłącza się podpunkty, tak daleko z moją wiedzą jeszcze nie zaszłam. Wpisz pytanie do Pomocy – zachęca Microsoft Word, więc nie omieszkam, gdy przyjdzie czas, a to może nieco potrwać. Zaznaczam tylko, że wszystko teraz poleci bez odstępów. Tak się zastanawiałam i, moim zdaniem, listonosz powinien jednak zawsze dzwonić trzy razy, a dlaczego niby dwa? To byłby taki umówiony sygnał, nikt nie musiałby sprawdzać przez wizjer, kto tam dzwoni, to znacznie uprościłoby sprawę. Proszę, trzy dzwonki, nikt nie pyta: „Kto tam?”, wszyscy już wiedzą i jak jeden mąż lecą do drzwi. Trójka moim zdaniem to lepsza cyfra niż dwójka, chociażby w szkole, chociażby dlatego że do trzech razy sztuka, chociażby dlatego że… coś tam jeszcze. A z czym się kojarzy dwójka, no, z czym? Z piosenką Cugowskiego, …bo do tanga trzeba dwojga, a wiadomo, że nikt dzisiaj tanga nie tańczy, chyba że na kurs chodzi, a szkoda, szkoda. Chociaż dwójka to oczywiście duet, więc może jednak dwójka byłaby lepszym sygnałem, poza tym mamy radiową Dwójkę, chociaż Trójkę zdaje się też. Wracając natomiast do książki, szybkie zwroty akcji, przewaga dialogów i humor, choć nie jestem pewna, czy dla wszystkich zauważalny.  Tak więc na upalne dni jak najbardziej.                                                                                                                                                                                                                                                                                                              




[i] Mniejsza o to, ale jako że tekst pisany w późnych godzinach, może zawierać błędy logiczne i inne.

wtorek, 9 lipca 2013

Erskine Caldwell, "Blisko domu", Książka i Wiedza, Warszawa 1988.

Blisko domu to powieść nieżyjącego już pisarza Erskine’a Caldwella, podejmującego w swej twórczości problemy nierówności społecznej, a przede wszystkim piętnującego rasizm, co zresztą można wynieść nie tylko z notatki zawartej na odwrocie okładki książki, ale przede wszystkim z samej powieści, pierwszej książki tego autora, jaka wpadła mi w ręce. Główny bohater Blisko domu to Native Hunnicutt, „biały człowiek” (jak nazwano by go w czasach, gdy niewolnictwo było na porządku dziennym), który zadaje się z Mulatką, aż pewnego dnia postanawia poślubić starszą od niego o kilkanaście lat, dysponującą pokaźnym majątkiem wdowę, co prawda nie ze względu na jakiekolwiek uczucie do niej, lecz przede wszystkim ze względu na „dobre żarcie”, jako że dotąd przyszło mu jeść pożywienie z puszek. Tak więc odbywa się ślub, ale Native – urodzony szczęściarz, ani myśli spędzać czasu przy boku małżonki, ponieważ woli towarzystwo Mulatki i polowania na oposy. Jednak kiedy Meabelle przyłapuje Native’a na gorącym uczynku, sprawy przybierają dramatyczny obrót. 
Komizm zauważalny przede wszystkim w postępowaniu Native’a łączy się tu z dramatyzmem, ale ten i tak pozostaje w tyle wobec osoby głównego bohatera. Na dowód wystarczy przytoczyć jedną z jego wypowiedzi:

Powiem ci, jak to jest […] Jak byłem jeszcze małym pędrakiem, tatuś mówił mi, że najlepiej się urządzi w życiu ten, kto śmiało wyprzedza o krok innych, choćby ryzykował, że od czasu do czasu wdepnie w krowi placek. […] Nigdy nie zapomniałem, co mówił mi tatuś, i trzymam się tego przez, powiedzmy, czterdzieści lat. (s. 9-10)

Sam wyraz „tatuś” każe czytelnikowi odbierać główną postać jako człowieka ekscentrycznego, niektórzy zapewne scharakteryzowaliby go jako prostaka, dla którego życie stanowi grę w karty – jeśli się powiedzie, będzie dobrze, jeśli nie, nie będzie gorzej. Native, bowiem, to postać niesłychanie opanowana. Nawet gdy sytuacja wymyka się spod kontroli,  trzyma nerwy na wodzy, co czasem być może bardziej denerwuje, niż śmieszy. Priorytetem dla głównej postaci jest dom, i nawet odejście Josene nie skłoni go do jego opuszczenia, stąd niewątpliwie tytuł: Blisko domu.    

Książka, mimo że od napisania tekstu minęło wiele lat, nie jest lekturą, którą oddaje się do biblioteki, nie doczytawszy jej do końca.  

czwartek, 4 lipca 2013

Roland Topor „Chimeryczny lokator”, Replika, Poznań 2012

Miałam zamiar napisać, że Roland Topor wali słowami jak toporem, ale nie napiszę, ponieważ Topor nie zalicza się do pisarzy, których mogłabym określić w taki sposób. Jedno jest pewne, imię autora Chimerycznego lokatora niewątpliwie kojarzy się z Pieśnią o Rolandzie, nie wiadomo jednak, ile w samym Toporze ze znanego bohatera, i zapewniam, że dochodzić tego nie będę. Ale mniejsza z tym. Przejdźmy do rzeczy.
Chimerycznego lokatora czyta się jednym tchem, mniej więcej, tj. do ostatniego rozdziału, bo to, co ma miejsce w rozdziale ostatnim, wydaje się czystym absurdem. Akcja pędzi jak lokomotywa po szynach, ale właśnie w końcowym fragmencie, tj. w Epilogu, dochodzi do wykolejenia, bo właściwie nie wiadomo, co to ma być, nagle bez żadnych wyjaśnień bohater główny znajduje się (o ile się nie mylę) w szpitalu psychiatrycznym. A o pozostałych bohaterach, czy też o motywach ich postępowania ani mru-mru. Ale od początku. Oto młody człowiek wprowadza się do kamienicy i odtąd jego życie zamienia się w koszmar. Co jest powodem? Poniekąd hałasy jakie wywołuje, a wiadomo, o co najbardziej blokowi mieszkańcy drą ze sobą koty. Jednak sytuacja Trelkovsky’ego nie wygląda tak, można powiedzieć, komfortowo jak sytuacja zwykłego mieszkańca bloku, ten bowiem ściszy głos i tym samym zamknie usta sąsiadom. W omawianej tu książce hasło „Wolnoć Tomku w swoim domku” nie ma absolutnie prawa bytu. Lokator Topora nie tylko swoją oczywistą, w takiej sytuacji, taktyką nie zamyka ust sąsiadom, lecz zwiększa tylko napięcie między nimi a sobą, powiększa ich agresję; właściwie to mało powiedziane; za pretensjami innych lokatorów domu kryje się coś więcej niż zwykłe niezadowolenie, a oni sami jawią się jako powiązana ze sobą grupa, gotowa wykończyć każdego, kto wprowadzi się do ich kamienicy, i tak też wykańczają Trelkovsky’ego - za pomocą środków trudnych do wyobrażenia.  
Cała sytuacja albo raczej ta właśnie kamienica przypomina mi w pewien sposób „kamienicę”, czyli państwo, komunistów; nie wiem dlaczego z tym właśnie mi się skojarzyła, być może dlatego, że każdy, kto się wyłamuje, tutaj może nie mieć łatwego życia lub też może nie mieć go w ogóle; po prostu zostaje zaszczuty. Aby przetrwać w kamienicy, trzeba być niesłyszalnym, choć i to niewiele pomoże.  
Oto plusy.
Minus postawiłam przy fragmencie, w którym autor za pomocą myśli Trelkovsky’ego zbezczeszcza sacrum, co uważam za absolutnie zbędne. I mimo że Trelkovsky ogólnie odbierany będzie jako postać pozytywna, to owo jedno zdanie może przedstawiać go w negatywnym świetle. Druga rzecz to instrumentalne traktowanie kobiet przez bohatera, co można zauważyć już w momencie, kiedy Trelkovsky poznaje Stellę (a i kobiety nie są tu „zaprezentowane” w lepszym świetle), jednak gdy po niedługim czasie życie naszego lokatora zamienia się w koszmar,  czytelnik właściwie nie ma już szans, by poznać tytułowego lokatora „w realu”.
Niemniej historia godna uwagi, tym bardziej że swoje wyobrażenia można skonfrontować z filmem Romana Polańskiego z 1976 r. - Lokator.


  

wtorek, 2 lipca 2013

Patrick Süskind, "Kontrabasista i inne utwory", Świat Książki, Warszawa 2007.

Bohaterowie opowiadań Patricka Süskinda to w głównej mierze ekscentrycy. Ich błahe z pozoru problemy urastają do diametralnych rozmiarów, a tym samym teksty Süskinda przybliżają się niejako do  opowiadania Antoniego Czechowa Śmierć urzędnika, w którym główny bohater traktuje zwyczajne kichnięcie niczym największą zbrodnię. Opowiadania napisane prostym językiem niektórym mogą wydawać się nużące, ponieważ ten, kto liczy na emocje i gwałtowne zwroty akcji, może się zawieść. Teksty, emanujące w znacznej mierze spokojem, nie gwarantują wartkiej akcji, ale być może ich zadanie polega na wyciągnięciu przez czytelnika pewnych wniosków, na zachęceniu do zastanowienia się nad daną historią.  

W opowiadaniu Obsesji głębi problem główny stanowi niedocenienie artysty za życia, a postawienie mu „piedestału” dopiero po śmierci. Jedna recenzja zyskała tutaj moc zniszczenia twórcy dzieła. Może więc warto polecić opowiadanie recenzentom nieprzebierającym w słowach.

W Walce opisany przez narratora pojedynek, toczący się na szachowym stole, można by porównać do bitwy pod Waterloo, i można powiedzieć, że dla obserwatorów rozrywającej się partyjki jest ona nie mniej ważna niż ta właśnie wspomniana historyczna walka. Choć należy również zaznaczyć, że widzów nie tyle interesuje sama gra, ile fakt, że w końcu znalazł się ktoś, kto stosowaną przez siebie strategią dorównuje najlepszemu szachiście w mieście.

Testament mistrza Mussarda niewątpliwie zaintryguje znawców ziemskiej powłoki, pierwszoosobowy narrator ujawnia bowiem przed słuchaczami odkrycie swojego życia, zakładające bliską zagładę kuli ziemskiej, której przyczyną będą muszle.

Mole książkowe z kolei powinny zapoznać się z Amnezją << in litteris>>, z którego to opowiadania wynika, że nadmiar czytania doprowadza do amnezji natychmiastowej, obejmującej treść właśnie przeczytanej książki.

(Zdaje mi się, że zauważyłam już u siebie pierwsze objawy, a dokładniej było to podczas czytania 100 lat samotności. Lat było tak dużo, a ludzi nie mniej, że w niektórych momentach zaczynałam się zastanawiać, czy dana postać już występowała, czy nie, a jeśli występowała, to z kim lub z czym ją powiązać. No i muszę powiedzieć, tj. napisać, że po skończeniu tej „rodzinnej sagi” nie mogłam pojąć, dlaczego ta właśnie książka zrobiła taką furorę, bo samotności jest w niej może i nadmiar,  i być może właśnie z powodu tego nadmiaru w końcu doszłam do wniosku, że nie ma jej tam wcale; a po latach stwierdziłam, że o wiele więcej samotności jest w książce Anny Tyler Obiad w restauracji dla samotnych, mimo że samo słowo „samotność” chyba nie pada tam ani razu, nie licząc tytułu, ale pomimo tego jest ona aż nazbyt widoczna.
A wracając do choroby in litteris:

Więc znów to samo, stara choroba, amnesia in litteris, całkowity zanik pamięci literackiej. Zalewa mnie fala rezygnacji w obliczu daremności wszelkich wysiłków poznawczych i wszelkich wysiłków w ogóle. Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład tę książkę, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co jeszcze w ogóle coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrzeć? […]
Wzrok zawisa u końca rzędu. Cóż to tam mamy? A prawda: trzy biografie Aleksandra Wielkiego. Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic (s. 61).

To prawie tak jak ja. Przeczytałam opowiadania Czechowa (np.) i pamiętam tylko to jedno: o kichnięciu.

Kontrabasista natomiast to istny majstersztyk, w wykonaniu znawcy muzyki poważnej, w pierwszej osobie liczby pojedynczej (co już z małymi wyjątkami jest tu regułą). Nikt nie mógłby zarzucić autorowi, że nie zna się na muzyce poważnej. Cały świetnie sklecony monolog tytułowego kontrabasisty, wystawiany zresztą, jak można się dowiedzieć z opisu redakcji, niejednokrotnie, także w Polsce, przesycony został informacjami na temat muzyki poważnej, zaczynając od kompozytorów, często kontrowersyjnych ciekawostek  ich dotyczących, psychoanalizy instrumentów muzycznych, a konkretnie kontrabasu, choć nie tylko, a kończąc na wzmiance o niespełnionych i z tego względu skazanych na depresję muzykach. Jednoaktówka przesycona goryczą, gdyż punkt główny stanowi tutaj niejaka Sara – sopranistka.

Na koniec Patrick Süskind raczy nas historią o gołębiu, który zakłócił spokojne życie głównego bohatera. A właściwie odwrotnie; historią o człowieku, którego życie zostało zakłócone przez głównego gołębia, to znaczy przez głównego bohatera, którym właściwie nie jest gołąb, bo głównym bohaterem nie jest główny bohater, tj człowiek o imieniu Jonathan, zdaje się. Tak, sprawdziłam. Z całą pewnością Jonathan i to jego życie zostało zakłócone.

No i tak to jest… amnestia in litteris.

Właśnie przypomniał mi się wierszyk wpisywany czasem do pamiętników: „Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”, i za nic nie mogę pojąć, czym jest ta potęga. W każdym razie im więcej kluczy się zdobywa, tym mniej się wie (jak wynika z opowiadania Patricka Süskinda). A wiadomo, kim można zostać, jak się ma dużo kluczy. Nie… nie woźnym, recepcjonistką hotelową raczej, oczywiście przy założeniu że ma się to szczęście.



sobota, 15 czerwca 2013

"Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny." Anna Maria Goławska, Grzegorz Lindenberg, Zysk i S-ka, Poznań 2013.


Po pierwsze, Włochów cechuje „hałaśliwość, otwartość i szczerość”; po drugie, należy uważać na przedmioty plastikowe, jako że latem temperatura dochodzi do 50 stopni C; po trzecie, w godzinach południowych i popołudniowych nie ma co liczyć na otwarty sklep, czynną stację benzynową czy inne miejsce „użytku publicznego”; po czwarte, miejsc noclegowych dla turystów z pewnością nie zabraknie; po piąte, w co niektórych restauracjach panują niecodzienne zwyczaje – kelnerzy nawet nie pytani wskażą, którędy do WC, a czasem zamiast wziąć napiwek, postawią coś gratis (zob. s. 55); po szóste, nie zapomnieć o wzięciu  rozgałęźników, tj. podwójnych wtyczek (zob. s. 76); po siódme, koniecznie kupić wino i koniecznie wypić je podczas posiłku (to w zasadzie tłumaczyłoby wesołość Włochów, powstaje tylko pytanie, ilu z nich i ilu turystów jest naprawdę trzeźwych, jak tak do każdego posiłku preferują coś na osłodę), choć oczywiście można też zamówić kawę, aczkolwiek po niej wskazana jest odrobina alkoholu; po ósme, podczas podróży polecam maluchy, ponieważ uliczki bardzo wąskie, ale za to nawierzchnie jezdni w drodze do Włoch są wprost idealnie gładkie; po dziewiąte, parkować tylko w miejscach oznaczonych kolorem niebieskim; po dziesiąte, na brak kotów, traktowanych w Toskanii i Umbrii jak panowie i władcy, narzekać nie można, tak więc gdyby ktoś chciał jednego z nich zatrzymać, z pewnością byłoby to możliwe, tym bardziej że kontrole na granicach rzadkie, więc nawet kota w worku dałoby się przewieźć (zob. s. 77). No… zmieściłam się w dziesięciu wskazaniach, wyniesionych z książki Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny.

I w zasadzie byłoby to wszystko, co mam do napisania, gdyby nie fakt, że książka zawiera o wiele więcej i o wiele precyzyjniejszych informacji, jak najbardziej przydatnych turystom zamierzającym zmierzyć się z pełnymi pofalowanych uliczek miastami wyżej wspomnianych terenów lub też tym, którzy chcieliby skonfrontować swoje własne wrażenia wyniesione z Toskanii czy Umbrii z wrażeniami autorów książki (w zasadzie autorów jest dwóch, ale tekst napisany jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej rodzaju żeńskiego). Poza praktycznymi radami dotyczącymi wyboru miejsca noclegowego, sposobu dojazdu, wysokości cen, prezentacji oferowanych potraw i innych cennych rad znajdziemy tu również opisy zabytków, kościołów, dzieł sztuki czy muzeów, których w omawianych krainach jest niezmiernie dużo. Ponadto autorzy raczą nas licznymi opowieściami dotyczącymi poszczególnych miejsc czy postaci z nimi związanych, jak np. historią o świętym Galgano, historią o krucyfiksie ukazującym prawdziwą twarz Chrystusa, wzmianką o budowie katedry florenckiej, o budowie Krzywej Wieży w Pizie, czy też opinią na temat fresków Filippa Lippkego. Książka zawiera także opisy mniej i bardziej ważnych miast toskańskich oraz umbryjskich; od Florencji, w której szukający miłości powinni udać się do kościółka Santa Margherita; poprzez Lukkę zwaną „grodem Zyty”; Arezzo, gdzie powstawały sceny do filmu Życie jest piękne, Prato zamieszkiwane przez Chińczyków; do Montalcino – miejsca, w którym wino można kupić na każdym kroku.
Przyznam, że mnie najbardziej zainteresował opis Florencji, która kojarzy mi się z Dantem niemogącym wrócić do swego ukochanego miasta, dlatego pozwolę sobie więc przytoczyć niezmiernie ciekawy fragment:

Miewam wrażenie, że Wenecja jedynie udaje, że jeszcze żyje. Sztucznym podnieceniem napełniają ją turyści przy Ponte Rialto czy na Piazza San Marco, dodają jej kolorów witryny sklepów z mieniącym się szkłem, maskami, udrapowanymi tkaninami i obrazami, targi staroci i stoiska z pamiątkami. Kiedy jednak wyjeżdżają jednodniowi przybysze, uliczki pustoszeją i miasto zamiera. Z ciemnych zaułków, nad którymi pochylają się wysokie kamienice, dobiega echo pośpiesznych kroków, w świetle latarni cienie rosną i przybierają fantastyczne kształty. Zdaje się, że za chwilę jakieś bogato ubrane duchy wynurzą się z bram i podążą w sobie tylko znanych kierunkach […] (s. 85-87).

ale też rozdział poświęcony Weronie, pewnie ze względu na wiersz noszący w tytule to miasto, śpiewany przez Wandę Warską.

Dodatkowym atutem Przewodnika są zamieszczone w nim cytaty z książek innych autorów, dotyczące Toskanii i Umbrii, m.in. Johana Huizingi, Zbigniewa Herberta, Michała Lityńskiego; ale także fotografie, obok których nie sposób przejść obojętnie. Szczególnie zaciekawiło mnie zdjęcie znajdujące się na stronie 48., zatytułowane Sprzedawca lodów, Cortona; zaczęłam się bowiem zastanawiać, czy ów sprzedawca to ten pan w mundurze, czy też ten drugi gestykulujący ręką; jeśli sprzedawcą jest gestykulujący, to prawdopodobnie ten w mundurze poucza gestykulującego, że czas sjesty się skończył i pora do roboty; jeśli jest odwrotnie, to znaczyłoby, że najpewniej sprzedawca trafił na namolnego klienta lub prowadzi z nim ożywioną dyskusję (jak na Włochów przystało). Co prawda najbardziej urzekającym (jeśli chodzi o krajobrazy) wydaje mi się zdjęcie starej drogi w Gropinie (s. 174) oraz zdjęcie płaskowyżu Piano Grande w Umbrii (s. 308), ale pomimo wspaniałych widoków za najciekawszą fotografię uznałam tę zamieszczoną na stronie 240., tj. dwóch starszych panów odpoczywających na ławeczce. I to jest prawdziwa Toskania, taka od wewnątrz, pokazująca zwyczajnych ludzi przy codziennych zajęciach (choć tutaj raczej przy codziennym odpoczynku). Owszem, można opisy czy anegdoty dotyczące pewnych osób i sytuacji znaleźć w książce, ale w minimalnej dawce, a szkoda, bo takie historie są bardzo ciekawe.

Podsumowując, propozycja książkowa jak najbardziej wskazana dla chcących lepiej poznać lub odwiedzić Umbrię i Toskanię. Dodam jeszcze tylko, że sami autorzy, czyli Anna Maria Goławska i Grzegorz Lindenberg, którzy od lat odwiedzają opisywane przez siebie rejony oraz prowadzą stronę internetową owym rejonom poświęconą (www.toskania.org.pl),  od razu skojarzyli mi się z Elżbietą Dzikowską i Tonym Halikiem (oczywiście nie mam tu na myśli wyglądu zewnętrznego autorów Toskanii i Umbrii…, ponieważ nawet go nie znam) ze względu na sposób, w jaki prezentują kraj, który (jak napisał Michał Lityński) każdy choć raz w życiu powinien odwiedzić[1].




[1] Zob. M. Lityński, Cztery tygodnie we Włoszech. Przewodnik podróży, Lwów 1906. (fragmenty książki cytują autorzy). 

czwartek, 30 maja 2013

Antonio Muñoz Molina "Beltenebros" DOM WYDAWNICZY REBIS 2000

Powieść Antoniego Muñoza Moliny - Beltenebros, nazwałabym prozą hermetyczną, w znaczeniu szczelną, tj. taką, w której każdy wątek dokładnie powiązany jest z sąsiadującym i nie da się pomiędzy nie nic więcej wstawić; prozę całkowicie zapełnioną, a zapełnioną słowami głównego bohatera Darmana. Być może mniej zauważa się to w końcowych rozdziałach, gdzie akcja biegnie szybciej, co nie znaczy, że w rozdziałach początkowych akcja się ślimaczy (oczywiście tak pomyślą czytelnicy preferujący literaturę łatwą i przyjemną). Darman opowiada swoją historię w specyficzny sposób, niczym lekarz przeprowadzający analizę niektórych fragmentów swego dawnego życia oraz analizę ludzi, z którymi zetknął się w przeszłości, jak gdyby chciał lepiej ową przeszłość zrozumieć lub lepiej zaprezentować ją czytelnikowi. A wspomniana przeszłość nierozerwalnie łączy się z teraźniejszością.
Darman – zawodowy morderca – otrzymuje zlecenie zabicia kolejnego człowieka w „swojej niewątpliwej karierze”, lecz po dogłębnym zapoznaniu się z życiem przyszłej ofiary, okazuje się, że ta nie jest mu tak całkiem obca. A kiedy do do fabuły zostaje wmieszana kobieta, za którą mężczyźni płacą tylko po to, żeby ją zobaczyć, wszystko zaczyna się supłać. Darman, starając się za wszelką cenę rozwiązać supełki i poznać prawdziwą tożsamość obiektu westchnień wielu mężczyzn, tożsamość osoby, która kogoś mu przypomina, a której kochanka powinien pozbawić życia, odkrywa całkiem nieprzewidywalną prawdę, związaną z nim samym.
Jedyna w swoim rodzaju tajemnicza atmosfera, dostępna być może tylko w „realiach Hiszpanii epoki frankistowskiej”, jak informuje opis na okładce, ponieważ istotnie realia kojarzą się z ciemnymi barami, mafijnymi porachunkami, palonymi powoli cygarami, z facetami w garniturach w lakierkach na wysoki połysk oraz z ukrytym w kieszeni marynarki pistoletem; a w tle tego wszystkiego wielka miłość. Walka  o władzę i pieniądze. Atmosfera absolutnie nieprzystająca do polskich realiów (całe szczęście), ale może dlatego taka wciągająca.

Znakomity styl, nie wspominając o tym, że drugie zdanie powieści liczy ponad 100 słów, tj. połowę strony. 

niedziela, 12 maja 2013

"Rozkład jazdy. 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku", pod red. Jacka Bieruta, Wojciecha Browarnego, Grzegorza Czekańskiego, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012.





Rozkład jazdy to tytuł nieco ryzykowny, jeśli wziąć pod uwagę potencjalnych czytelników, tj. osoby zainteresowane bądź związane w jakikolwiek sposób z  literaturą lub też niezainteresowane, a zmuszone w jakikolwiek inny sposób do pogłębienia swojej wiedzy na tematy współczesnego pisarstwa. Fraza, jakby nie było, w sam raz dla kontrolerów biletów, pracowników PKP, PKS-u czy MZK. Już słyszę pogłoski obiegające dworce autobusowe i kolejowe: "Świetnie, nowy rozkład jazdy, słyszeliście? Tylko o czym oni, do licha, piszą na prawie 800 stronach". Nowy i, być może, tym razem zaspokajający potrzeby wszystkich klientów jednego z powyższych przedsiębiorstw. Niestety, zmartwią się klienci PKP, PKS-u czy MZK, ponieważ Rozkład jazdy nie gwarantuje lepszych niż obecne połączeń międzymiastowych ani też miejskich, gwarantuje za to pewnego rodzaju nowość w zakresie dzieł naukowych poświęconych zagadnieniom literackim, o czym informuje podtytuł: 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, zapisany drobnym druczkiem, identycznym jak ten na ulotkach reklamowych, zachwalających prezentowane nań towary czy usługi, drukiem ukrywającym za pomocą swego maciupeńkiego rozmiaru informacje prawdopodobnie najważniejsze, acz niekorzystne dla nabywców. Podobnie historia wygląda z  omawianą tu książką; informacja najważniejsza została przedstawiona tak, że zakładam, iż mało kto zwróci na nią uwagę, nie pomijając moli książkowych z wadą wzroku, a podobnie do informacji o niskorozmiarowej czcionce na ulotkach reklamowych jest to informacja jak najbardziej użyteczna, co więcej niezbędna. Takie nadanie tytułu posiada jednak swoje uzasadnienie. Jako że książkę przygotowała Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, tak też ów oryginalny tytuł pochodzi z wiersza wymienionego wyżej poety.
Jednak nie tylko tytuł budzi pewnego rodzaju kontrowersje, albowiem również wnętrze książki odbiega od ogólnie przyjętych norm. Nie znajdziemy tu kolejnych szkiców poświęconych danym autorom, utrzymanych w jednakowej konwencji; obok rzeczowych artykułów wskazujących na elementy najważniejsze w twórczości poszczególnych pisarzy, dostępne są również artykuły bardziej niż literackie szkice przypominające felietony o oryginalnym swoistym stylu oraz wywiady z niektórymi twórcami. Dodatkowym walorem jest umieszczenie na początku każdego rozdziału fragmentów tekstów omawianych artystów, dzięki czemu czytelnik zyskuje możliwość, przynajmniej w niewielkim stopniu, zapoznania się z twórczością autora, któremu poświęcono dany rozdział, co niewątpliwie stanowi ułatwienie, przede wszystkim wówczas gdy nazwisko omawianej osoby nic nam nie mówi, gdyż obok tak znanych nazwisk jak Marek Krajewski, Olga Tokarczuk czy Michał Witowski pojawiają się również się nazwiska mniej znane, a niewątpliwie zasługujące na uwagę. Dodam, że antologia zawiera nie tylko przybliżenie sylwetek kilkudziesięciu osób, ale także omówienie życia literackiego większych miast Dolnego Śląska i artystów z nimi związanych oraz szkice poświęcone czasopismom wydawanym w omawianym tu rejonie.
Redaktorzy antologii to trzej panowie (nie licząc psa, chciałoby się powiedzieć), tj. Jacek Bierut, Wojciech Browarny oraz Grzegorz Czekański, nie licząc innych autorów, którzy również przyczynili się do powstania Rozkładu jazdy, od Pawła Bernackiego poczynając a na Justynie Zimnej kończąc.
Nudzić się grubym tomiskiem raczej nie można, gdyż jeśli nawet dawka szkiców, nawet tych, które czyta się jak dobre opowiadanie, przewyższa możliwości naszego umysłu, zawsze możemy odetchnąć przy którymś z fragmentów prozy bądź wiersza; takiego jak na przykład ten:

Skoro masz mi coś do powiedzenia,
To mów teraz:


         Gdyby było inaczej
         Nie musiałbym cię grzebać
         W odświętnej marynarce
         I lakierkach na wysoki połysk.


(Krzysztof Śliwka, s. 568)     


Swoją drogą, świetne.


Na pytanie autorów, czy pozycja, która ukazała się na rynku minionego roku, jest prekursorska, daję odpowiedź twierdzącą. Moim zdaniem tak, podobnie jak zdaniem zadających powyższe pytanie retoryczne. Owo prekursorstwo sprowadza się przede wszystkim do tego, że dzieło zupełnie odbiega od innych pozycji naukowych, jakie do tej pory trafiły w moje ręce. Oczywiście zamieszczonych w książce artykułów nie można uznać za wystarczające, ponieważ solidniejsze omówienie dorobku każdego pisarza wymagałoby wielu badań i każdemu z twórców należałoby poświęcić osobną książkę. 








poniedziałek, 8 kwietnia 2013

"Zły wpływ" Wiliam Sutcliffe



Początkowe rozdziały Złego wpływu Wiliama Sutcliffe’a pod wieloma względami przypominają Cudowne lata, znakomity serial z 1970 r., prezentujący perypetie rodziny Arnoldów. Oto mamy dwóch nastoletnich chłopców – Kevina i Paula, wkraczających razem w niezbyt pociągający świat dorosłych; mamy  siostrę Kevina – Karen, wiecznie zajętą własnymi sprawami, brata Kevina – Wayna, groźnie wyglądającego ojca Kevina oraz wiecznie zajętą „kuchennymi” obowiązkami opiekuńczą, próbującą załagodzić domowe konflikty, matkę Kevina. Rodzinka jak z obrazka. W dodatku z obrazka telewizyjnego ekranu. Nic ująć, nic dodać, uderzające podobieństwo do książkowej rodziny Bena, czyli głównego bohatera książki.
Jednak w przeciwieństwie do filmowego życia Cudownych lat, cudowne życie dwóch powieściowych, dziesięcioletnich chłopców, tj. Bena i Olly’ego, nie trwa zbyt długo. Jego bezproblemowość rozmywa się w chwili, gdy pojawia się Carl, i swobodne zabawy chłopców zamieniają się w ryzykowne gry, w których prym wiedzie agresja, nieobca starszemu o trzy lata Carlowi.
Opowieść małego chłopca, mimo że właściwie nie zawiera w sobie niczego niewiarygodnego, w pewien sposób zdumiewa, a jednocześnie przenosi czytelnika do jego własnego dzieciństwa.
Ben, być może z własnej winy, zbyt szybko znalazł się w sytuacji, kiedy trzeba dorosnąć i postawić na czarne albo na białe, choć wciąż jest się dzieckiem; właściwie może nie tyle dorosnąć, ile zacząć myśleć kategoriami wolnego wyboru; kiedy zło i przyjaźń stają w jednej parze i kiedy każdy krok okazuje się nieprawidłowy. Ben doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zadając się z Carlem, zaczyna postępować w sposób podobny do jego metod działania, a nie zadając się z Carlem, traci przyjaźń Olly’ego. Sytuacja jakby bez wyjścia i całkowicie nieprzewidywalne zakończenie. W pewnym momencie Ben nagle zdaje sobie sprawę, że:

Na świecie nie ma nic pewnego. Wystarczy, że odrobinę przesuniesz jedno, a wszystko się wali. Ludzie, których znałeś od lat, mogą ot tak zmienić o tobie zdanie, bez uprzedzenia, i to nie jeden po drugim, ale wszyscy naraz, za jednym zamachem. Ledwie dotkniesz wyrzutka, a sam się nim stajesz i wszyscy się od ciebie odwracają. To tak jakby spaść z krawędzi świata. 

Myśl, być może, zbyt dojrzała jak na dziecko, charakteryzuje nie tylko psychikę bohatera, ale psychikę większości ludzi. Podstawą myśli chłopca jest hasło: „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”, niedaleko szukać prawidłowości tego hasła. Ale zauważmy też drugą stronę medalu, czyli to, że nawet jeśli dany człowiek nie jest podatny na wpływy otoczenia, w jakim się  znajduje, nawet jeśli nie odsunie się od swoich zasad pod wpływem najbardziej przekonujących argumentów, to zadając się z tzw. złym towarzystwem, zsyła na siebie niepochlebne opinie otoczenia. Czegokolwiek dotyczyłyby sądy (niechby nawet zupełnie innych spraw), osoby postronne wydały już wyrok, i właśnie tu, w tym momencie, trzeba udowodnić samemu sobie, że nieistotne jest zdanie innych, lecz twoje własne. Już cię osądzili, w porządku, tylko jakie to ma znaczenie? Żadnego. Dziecko (nie tylko zresztą dziecko) nie rozumuje w ten sposób, tak jak nie rozumuje w ten sposób główny bohater książki - Ben; dla niego, podobnie jak dla większości ludzi, najważniejsza jest akceptacja. Choć w wypadku Bena akceptacja to dylemat przejściowy, jego prawdziwym problemem jest to, że chce podporządkować się złu, ponieważ kieruje nim strach nie tylko przed Carlem, ale przede wszystkim przed stratą jedynego przyjaciela.

Zły wpływ to jedna z  najlepszych książek współczesnych, jaką ostatnio przeczytałam, doskonała lektura dla dzieci, jak i dla dorosłych. Można powiedzieć: literatura psychologiczna najwyższej marki.

Sam autor natomiast przyznaje, że humor miesza się tu z tragizmem, że istnieje moment, acz nie do końca zauważalny, w którym bezproblemowe życie zmienia swój bieg i natrafia na ciemną stronę rzeczywistości. Według Wiliama Sutcliffe’a „najbardziej poważne rzeczy to te, które uznajemy za najbardziej zabawne”. Nieco nieprawdopodobne stwierdzenie, aczkolwiek po przeczytaniu Złego wpływu raczej wypada mi przyznać autorowi rację (przynajmniej pod pewnym względem). Zły wpływ to czwarta powieść Sutcliffe’a. Niestety nie wiem, w którym roku została wydana, ponieważ wydawnictwo BAOBAB prawdopodobnie zapomniało wstawić rok wydania w odpowiednim miejscu, chociaż nie przeczę, że mogłam go przeoczyć. Co prawda, na odwrocie książki znajduje się mała, srebrna, kwadratowa naklejka z cyferkami: 10/09, co sugeruje rok 2009, ale oczywiście nie jest to pewna informacja, szkoda, bo znajomość roku bywa przydatna (czasami).

Tak, i to by było na tyle; szkoda, że w telewizji nie emitują już Cudownych lat. Najpierw były Cudowne lata potem Miodowe…, a teraz mamy takie hity, że nie jestem pewna, czy nie wpływają źle na dziesięciolatków. No więc dziesięciolatkom też polecam Zły wpływ oraz Cudowne lata, ewentualnie możecie, Drodzy Dziesięciolatkowie, sięgnąć po Harry'ego Pottera lub po Anię z Zielonego Wzgórza, a najlepiej po komiksy z Kaczorem Donaldem. Polsatu lepiej nie włączajcie ze względu na własne bezpieczeństwo, szczególnie o godzinie 19.30 w dni powszednie. A jeśli jesteście już po bajce, czyli zbliża się właśnie godzina 19.30, to najlepiej niczego nie ruszajcie, nie dotykajcie pilota – chyba, że chcecie wyłączyć telewizor. TVP1 za chwilę wyemituje Wiadomości, czyli program dowartościowujący. No, trzeba wiedzieć, co się na świecie dzieje.

* Tak, potwierdzam, właśnie zerknęłam na program telewizyjny; przy „Wiadomościach” nie ma żadnego znaczka, ani żółtego, ani czerwonego, ani nawet zielonego, a to oznacza… hmm…. Coś tam oznacza. Dokładnie nie wiem co, ale wydaje mi się, że brak kolorowego znaczka jest równoważny ze znaczkiem zielonym.       
       

poniedziałek, 25 marca 2013

"Historia pana Sommera" Patrick Süskind



Niesamowite, z jaką łatwością Patrick Süskind w krótkim opisie spadania połączył ze sobą trzy prawidłowości fizyki, czyli I prawo Galileusza, dotyczące czasu przebytej drogi, II prawo Galileusza, dotyczące prędkości przebytej drogi, oraz prawo siły ciężkości; choć nie tego oczywiście dotyczy książka, ale taki zarys procesu spadania z podtekstem fizycznym (w znaczeniu fizyki jako nauki) znajduje się w pierwszym rozdziale książki.
Narrator stosunkowo krótkiej powieści przedstawia historię pana Sommera, ujętą z perspektywy własnego dzieciństwa – w ten sposób można by streścić tekst; można by, lecz wówczas byłoby to streszczenie zbyt ogólne, albowiem narrator pierwszoosobowy, a zarazem bohater, tyle samo miejsca, o ile nie więcej, poświęca opisowi swoich przeżyć, nawiasem mówiąc niezmiernie ciekawych, ograniczając jednak informacje, które mogłyby przyczynić się do dokładniejszego poznania historii pana Sommera. Bo czego właściwie dowiadujemy się na temat tytułowego bohatera? Otóż wiemy, że pan Sommer prawie nieustannie chodzi, z nikim nie zamienia słowa, poza kilkoma zdaniami wypowiedzianymi w biegu, prawdopodobnie cierpi na  klaustrofobię, i właściwie to koniec informacji. A tu, w tym miejscu, chowa się punkt główny powieści, jak sugeruje tytuł. Tak więc albo autor nadał niewłaściwy tytuł, albo, co jest niestety prawdopodobnie jedynym odpowiednim  wyjaśnieniem, opowiadający przekazał zapamiętane wydarzenia z przeszłości z punktu widzenia obserwatora, a po części postronnego uczestnika, i nadanej sobie roli zmieniać nie zamierzał. Tyle jedynie ma do powiedzenia, ile zobaczył, nie jest narratorem wszechwiedzącym, a więc jego wiedza jest, jak dla mnie, zbyt ograniczona, bo kiedy powieść się kończy, czytelnik (tzn. ja, inni być może nie) czuje pewien niedosyt. Dobra, pisarz powiedział kilka słów o panu Sommerze, ale tylko kilka; stanowczo zbyt mało i tym sposobem ukazał postać  pana Sommera zanadto ogólnikowo. Te parę ujęć, w których został zaprezentowany pan Sommer, nie zaspokaja ciekawości odbiorcy, więc ja bardzo proszę pana Patricka Süskinda, żeby zechciał zamienić się na jakiś czas w narratora wszechwiedzącego i żeby ukazał postać pana Sommera z zupełnie innej perspektywy. Oczywiście, rozumiem, że niektórym wystarcza taka zdawkowa prezentacja, ale mnie niestety nie. Więc, mówiąc szczegółowo: chcę poznać biografię pana Sommera, dowiedzieć się, jaki był cel jego nieustannego chodzenia, chcę poznać biografię żony pana Sommera, poznać biografię małżeństwa Sommerów, a ogólnie rzecz biorąc, najlepszym wyjściem byłoby przeprowadzenie przez autora analizy postaci bez pomijania najdrobniejszych szczegółów. Gdyby więc Patrick Süskind przypadkiem trafił na tę recenzję, jeśli można te wypociny nazwać recenzją, i jeśli, co mało prawdopodobne, zna język polski, co jeszcze mniej prawdopodobne (oczywiście w żadnym wypadku nie kwestionuję tu faktu, że autor może znać nasz skomplikowany sposób wysławiania się), niech łaskawie weźmie pod uwagę moje uwagi. Apeluję również do wydawnictwa Świat Książki, aby z łaski swojej skontaktowało się z wyżej wymienionym i w jego ojczystym języku, najlepiej za pośrednictwem jego agenta, przedstawiło mu moje skromne żądanie.
Panie Süskind, napisać książkę to naprawdę nie jest nic trudnego, o czym Pan oczywiście doskonale wie, jako że jest Pan autorem Pachnidła, znanego bestsellera, dodam (tzn. mnie  akurat nieznanego,  a l e   jak na razie znanego z nazwy).  
A ponadto polecam książkę wszystkim, bez ograniczeń wiekowych. Świetna lektura z ilustracjami autorstwa Jeana-Jacquesa Semplé (ech, te francuskie literki ze znaczkami!). Jeden  dzień w zupełności wystarczy, by zapoznać się z nią od początku do końca. Co prawda, czytając powieść, odnosi się wrażenie, jakby momentami dorosły narrator przybierał postać narratora niepełnoletniego, czyli małego chłopca; ale to drobny detal, pomijając oczywiście wątek pana Sommera, który, jak już wspomniałam, uważam za niedomknięty.

*Tekst pisany w godzinach wieczornych, tak więc informuję, że w  tych godzinach nie odpowiadam za popełnione nieumyślnie błędy logiczne i inne. Jednym słowem, a raczej sześcioma słowami: tego może nie dać się czytać.   

wtorek, 9 października 2012

"Rośliny, które zmieniły świat" Jarosław Molenda



Tytuł książki Jarosława Molendy, Rośliny, które zmieniły świat, oczywiście odpowiedni jeśli wziąć pod uwagę treść zawartych w dziele informacji, skłania do zastanowienia. Czy słów „rośliny, które zmieniły świat” nie należałoby (biorąc pod uwagę dzisiejsze czasy) przeczytać od końca, tj. od drugiej strony: „świat, który zmienił rośliny” albo „człowiek, który zmienił rośliny”? Oczywiście zmiana absolutnie nie mogłaby dotyczyć tytułu, a jednak wydaje się, że najpierw rośliny zmieniły świat, a później człowiek odpłacił się im tym samym. I co tu dużo pisać, warzywa i owoce, tak wspaniale prezentujące na straganach, zawdzięczają swoją urodę użytecznym nawozowym używkom, a nasze ciała zawdzięczają skutki uboczne ubocznemu działaniu trucizn zawartych w zdrowych poniekąd fruktach.
   Ale mniejsza z tym, pora wyeliminować moralizatorski ton - co za dużo to niezdrowo, o czym zresztą przekonał się Louis Lewin, który dorobił się halucynacji na skutek wypijania 30. filiżanek herbaty dziennie - tę ciekawostkę można znaleźć w omawianej tu pozycji książkowej, w rozdziale poświęconym herbacie, czyli używce, która według legendy powstała z obciętych powiek Bodhidharma – założyciela buddyjskiej sekty Zen; co prawda Chińczycy nie słyszeli o tym nigdy w życiu, mimo że uprawiają herbatę od tysięcy lat. Jak powszechnie wiadomo, najbardziej godną polecenia herbatą jest herbata zielona, posiadająca niezwykłe właściwości. Otóż myszy „pojone zieloną herbatą miały o 30-45% mniej zachorowań na raka płuc, niż myszy pojone tylko wodą”. W praktyce wygląda to tak, że najpierw wybitni naukowcy dali myszom popalić, a potem myszy otrzymały alternatywę nie do odrzucenia, mogły pić wodę lub zieloną herbatę. Alternatywa miała na celu zbadanie, które myszy prędzej „wykitują”, że się tak niepublicystycznie wyrażę. Ale czego się nie robi dla dobra ludzkości! Myszy przyczyniły się do przedłużenia życia humanitarnych ludzi, tych niehumanitarnych również….  jednak zostawmy myszy w spokoju.
   Herbaty zielona i czerwona, mimo swoich dobroczynnych właściwości, mają jednak defekt – przyspieszają zmniejszanie wagi ciała. Poza tym niewskazane jest picie herbaty (jak i innych płynów) wówczas, gdy ich temperatura wynosi 62°C, to bowiem grozi nabawieniem się wrzodów żołądka. Natomiast powinno się, lub wręcz należy, delektować się tą cenną substancją od momentu, w którym jej ciepłota spadnie do temperatury najbezpieczniejszej dla naszych żołądków, czyli do 56ºC. 
   Poza danymi dotyczącymi herbaty Jarosław Molenda przyswaja nam historie, zastosowanie oraz właściwości 17 innych roślin, dodając do udokumentowanych informacji liczne anegdoty oraz legendy.

   A teraz porada „medyczna”:
   Pora grzybobrania, można powiedzieć, w niecałej pełni, ale jednak myślę, że grzybiarzom przyda się pewna rada, zaczerpnięta z wyżej wymienionej książki.
  Otóż! Wybierając się do lasu, najlepiej posmarować się płynem czosnkowym – kleszcze będą umykać w popłochu (efekt murowany), i prawdopodobnie nie tylko kleszcze. Za efekty uboczne nie odpowiadam. W razie wątpliwości proszę skontaktować się z najbliższym lekarzem lub farmaceutą.

czwartek, 20 września 2012

"Najbardziej tajemnicze morderstwa" Lionel i Patricia Fanthorpe


Najbardziej tajemnicze morderstwa to książka owiana mrokiem i tajemnicą. Zwłoki pływające w rzece, martwe ciało znalezione w łóżku czy w ciemnym lesie to tutaj żadna nowość; niezbitym pozostaje fakt, iż do większości przedstawionych przypadków doszło w wyniku popełnienia przestępstwa, a co ważniejsze, przestępstwa nigdy niewyjaśnionego lub nawet nieudowodnionego. Ciemne strony człowieczeństwa, które często wkradają się do ludzkiego życia, tutaj dają o sobie znać aż nazbyt mocno. Patricia i Lionel Fanthorpe nie próbują na siłę znaleźć wyjaśnień tajemniczych morderstw, ale opisują przeszłe wydarzenia, dodając do treści liczne ciekawostki, a niekiedy posuwając się do wysuwania całkiem prawdopodobnych hipotez, dzięki czemu kolejne rozdziały poświęcone danym postaciom, często takim, o których słyszy się po raz pierwszy w życiu, czyta się niczym świetny kryminał, lecz w odróżnieniu od tego rodzaju literatury kryminał prawdziwy. Najważniejsze w każdej opowiedzianej historii jest oczywiście miejsce zbrodni, historia życia denata, okoliczności jego śmierci, domniemani winowajcy oraz narzędzie zbrodni. Nic nie jest jasne, konkrety mieszają się ze sobą i w wielu wypadkach nie wyklucza się przynajmniej dwóch rozwiązań, z których prawdziwe może być oczywiście tylko jedno… lub żadne.

W czasach kiedy możliwości funkcjonariuszy do spraw przestępczych były mocno ograniczone, a najważniejszy dowód popełnionej zbrodni stanowiły co najwyżej słowa świadków, których nie zawsze udawało się znaleźć, wytropienie sprawcy przestępstwa musiało graniczyć z cudem; i nie pojawiał się żaden  Sherlock Holmes, by swoim wszystkowiedzącym nosem oraz ponadprzeciętnym umysłem naprowadzić mężczyzn w niebieskich mundurach na prawidłowy trop. A dziś mamy kamery, możliwość pobieranie odcisków palców, pełne policyjne wyposażenie, najbardziej wyspecjalizowanych fachowców do spraw przestępczych, równie, albo może nawet lepiej, wyspecjalizowane psy i codzienne informacje typu: Znaleziono włamywacza, Wykryto grupę przestępczą prowadzącą biznes narkotykowy, Złapano na gorącym uczynku złodzieja rowerów [albo:] Dotąd nie udało się odnaleźć sprawcy napadu, który br. włamał się do warzywniaka… połamał drzewka w parku, przewrócił słup uliczny, sprzedawał marihuanę, pobił nauczycielkę, wybił 32 szyby w 32-piętrowym budynku… Dalsza wyliczanka jest zbędna, znalazłyby się gorsze rzeczy, o których usłyszymy natychmiast po włączeniu odpowiedniego programu telewizyjnego. Jest się czym chwalić, możliwości wydziału przestępstw wzrosły co najmniej 10-krotnie, możliwości samych przestępców wzrosły być może 100-krotnie. To już sukces idealnie nadający się do Księgi rekordów Guinnesa. Mało prawdopodobne, by Patricia i Lionel Fanthorpe pomieścili te nieco bardziej nagłaśniane akcenty przestępczego świata na 294. stronach swojej książki (nawet gdyby zająć miejsca puste i te przeznaczone na fotografie i nawet gdyby zmniejszyć czcionkę do 1 punktu). Przybyło lat, przybyło wad, przybyło książek dokumentujących ciemne sprawki naszej ludzkiej natury.

Niestety nie dowiedziałam się (na co liczyłam), czy Napoleon został rzeczywiście otruty. Do połowy rozdziału poświęconego bohaterowi byłam przekonana, że to prawie na pewno arszenik przeniósł cesarza Francuzów na drugi świat, po czym, z końcowego fragmentu, dowiedziałam się, iż Napoleona prawie na pewno zastrzelono. Prawie na pewno mówi bardzo dużo, czyli właściwie nic, ale co nam na to poradzi przeładowana sekretami historia? Prawie na pewno nic.

piątek, 7 września 2012

„Pozwól, że Ci opowiem….” Jorge Bucay


Jak informuje Jorge Bucay, istnieją trzy rodzaje psychoterapii: pierwsza skupia się na przeszłości – pozwala pacjentowi zrozumieć przyczynę gnębiących go zaburzeń; druga na głównym miejscu stawia przyszłość, a jej celem jest poprawienie warunków życia pacjenta; natomiast trzecia dotyczy teraźniejszości, dzięki niej chory ma szansę na pogodzenie się z nurtującym go problemem. Ideałem byłoby połączenie ze sobą wszystkich trzech metod, ponieważ każda z nich jest cząstkowa, każda posiada braki.

Można to zobrazować za pomocą prostego przykładu:

Ania nie ma dwóch zębów u góry, co jest dla niej istną katastrofą.
1. Psychiatra numer 1 zapewne podda Anię hipnozie, nakaże jej przywołać w pamięci wszystkie negatywne wspomnienia, po czym pacjentka przypomni sobie pewną bolesną niedzielę, kiedy to, mając lat 10, spadła ze schodów i… po zębach. „Okej – myśli Ania – wiem, czemu nie mam zębów, tylko co mi z tego?”
2. Psychiatra numer 2, z uśmiechem na ustach, zaleci Ani wstawienie sobie dwóch pięknych jedynek zastępczych. Problem w tym, że Ania, jako osoba nietolerująca jakichkolwiek zmian zachodzących w jej życiu, nie zaakceptuje również dwóch białych ząbków przyczyniających się do bólu dziąseł; i rach-ciach wyrzuci je do śmietnika (to opcja pesymistyczna).
3. Psychiatra numer 3, za pomocą psychiatrycznego młoteczka, wbije Ani do głowy pamiętną formułkę. „Aniu powtarzaj za mną: MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, MAMDWABRAKIWUZĘBIENIU…” – Ania powtórzy, uśmiechając się, żeby dodać sobie otuchy, a psychiatra, widząc jej uśmiech, pomyśli: „Ale, kurczę, ma braki w uzębieniu! O rany! Dobrze, że mnie to nie spotkało, ale jak już się z tym pogodzi, to będzie okej, nawet jeśli inni będą na nią patrzeć nieco podejrzliwie, w końcu te dwa braki to nie powód do dumy”. Po czym głośno powie: „Bardzo dobrze Aniu, a teraz powtarzaj za mną dalej: MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU, ALE JAKIE TO MA ZNACZENIE, MAM TYLKO DWA BRAKI, INNI MAJĄ INNE BRAKI. Sama Aniu rozumiesz, ty jeszcze nie wiesz, kochana, jakie ludzie mają braki w uzębieniu, jakie problemy. Tarczyca, złamana ręka, niski wzrost, piegi, pryszcze, przechlapane życie, brak pracy, brak ambicji, brak kasy, brak wszystkiego, no na chleb im nie starcza, na fajki nawet, że nie wspomnę o chusteczkach do nosa, niedociśnienie, rak, udar, rany! czy ty Aniu wiesz, co to jest borelioza? Albo zobacz, nadwaga, niedowaga, ciśnienie, nadciśnienie, niedociśnienie, bóle serca, migrena, skoki i spadki tego ciśnienia, kawy pić nie mogą, no!!! Czy ty to sobie wyobrażasz, życie bez kawy??” Ania przytaknie, po czym jakby obudzona z odrętwienia, zamknie otwarte ze zdumienia usta i powie: „Nie, nie wyobrażam sobie. MAM DWA BRAKI W UZĘBIENIU”.

Tak, metodę trzecią zaprezentowałam najbardziej niefachowo. Jednym zdaniem - facet wziął Anię na litość: tyle problemów, pomyśl o innych! A Ania rzecz jasna pomyślała - z lekką przesadą, i machnęła ręką na swoje dwa braki. Właściwie, postąpiła słusznie… Mniej, więcej.

Nieco bardziej przystępnie wszystkie trzy typy psychoterapii zobrazował autor książki za pomocą historyjki znajdującej się na stronie 54., której tu nie przytoczę, ponieważ niektórzy internauci (tzn. ci, którzy właśnie spożywają posiłek) mogliby stracić apetyt. Tak.

W każdym razie Jorge Bucay wybrał trzecią metodę psychoterapeutyczną i zaaplikował ją swojemu pacjentowi Démianowi, dodając do zawartych w książce rozmów, relacji lekarz-pacjent, szereg ciekawych historyjek, które określiłabym mianem łamigłówek – świetnych łamigłówek, może bardziej dydaktycznych niż psychoterapeutycznych. I albo się je zrozumie, albo nie. Mała dawka owych historyjek byłaby doskonałą lekturą obowiązkową dla uczniów podstawówki, i nie tylko, ponieważ zawarte w książce opowiadania uczą logicznego myślenia, mądrości, moralności, uczciwości, dobroci, tego wszystkiego, co większość z nas już dawno wymazała z pamięci, jeśli kiedykolwiek coś takiego w niej istniało. 

A wracając do historyjek, nie mogę nie przytoczyć jednej z nich, zaczynającej się na stronie 71:

Jakiś mężczyzna dzwoni do lekarza rodzinnego.
- Ricardo, to ja, Julián.
- A, cześć! Co powiesz Julián?
- Dzwonię, bo martwię się o Marię.
- A co się z nią dzieje?
- Traci słuch.
- Jak to: traci słuch?
- Tak, naprawdę. Chciałbym, abyś przyszedł ją zbadać.
- Wiesz, głuchota generalnie nie jest sprawą nagłą ani o ostrym przebiegu, przyjdźcie więc w poniedziałek, to ją zbadam.
- Mamy czekać aż do poniedziałku?
- Skąd wiesz, że twoja żona nie słyszy?
- Ponieważ… kiedy ją wołam, nie odpowiada.
- Słuchaj, to pewnie nic groźnego. Może to być zwykły korek. Zróbmy coś takiego: spróbujemy ustalić stopień głuchoty Marii. Gdzie teraz jesteś?
- W sypialni.
- A ona?
- W kuchni.
- W porządku. Zawołaj ją teraz.
- Maaariaaaaa…! Nie, nie słyszy mnie.
- Dobrze, teraz podejdź do drzwi sypialni i krzyknij w stronę korytarza.
- Maaariaaaaa…! Zero reakcji.
- Poczekaj, nie zniechęcaj się. Weź telefon bezprzewodowy i idąc korytarzem, zbliżaj się do niej, wołając ją, a zobaczymy kiedy cię usłyszy.
-  Maaariaaaaa…! Maaariaaaaa…! Maaariaaaaa…! Absolutnie nic. Stoję w drzwiach kuchni i widzę ją. Stoi plecami do mnie, zmywa naczynia i nic nie słyszy. Maaariaaaaa…! Nic a nic.
- Podejdź bliżej.
Mężczyzna wchodzi do kuchni, zbliża się do Marii, kładzie jej rękę na ramieniu i krzyczy prosto do ucha:
- Maariaaaaa…!
Wściekła żona odwraca się do męża i mówi:
- Czego chcesz? Czego chcesz, czego chcesz, czego chceeeeesz?! Zawołałeś mnie chyba z dziesięć razy i dziesięć razy zapytałam cię: „Czego chcesz?” Jesteś coraz bardziej głuchy, nie wiem, czemu nie idziesz do lekarza…

Nie jestem pewna, czy nie pomyliłam liczby literek w wyrazie „Maaariaaaaaa”, ale summa summarum dlaczego właściwie Maria nie poinformowała wcześniej swojego męża, że powinien odwiedzić Ricarda? Zresztą… w dzisiejszych zabieganych czasach, nie ma się czemu dziwić.

Gdyby ktoś przypadkiem potrzebował adresu do dobrego psychoterapeuty, polecam Jorge Bucay'a. Chociaż z tym może być mały kłopot. Nie wiadomo, czy Bucay zna polski. Ale! Żaden problem! Skoro osoba słabosłysząca, słuchając drugiej osoby przez telefon, ani razu nie wypowiedziała słowa: „Proszę?”, „Słucham” lub „Co?”, to jaka trudność w porozumieniu się dwóch osób dobrze słyszących?
(Chociaż z pewnością nieco więcej do powiedzenia na ten temat miałby specjalista od otologii).

czwartek, 23 sierpnia 2012

"Złe rzeczy się zdarzają" Harry Dolan



Złe rzeczy się zdarzają to skrzętnie utkany, dopięty na ostatni guzik kryminał, w którym każdy szczegół, niczym klocek domina, idealnie pasuje do poprzedniego. Jednak przy lekturze książki nie wystąpiły u mnie objawy, jakie pojawiły się  u Douglasa Prestona czy Jamesa Pattersona. Brak tu tzw. dreszczyku; owego czegoś, co powoduje, że można wczuć się w sytuację do tego stopnia, iż nawet stukająca w okienną szybę gałąź jawi się jako niebezpieczny, zbiegły z więzienia morderca.
  Bohaterowie Złych rzeczy… to przede wszystkim pisarze oraz policjanci, aczkolwiek o wiele bardziej interesująca jest tutaj rola kobiet, które łączy to (a przynajmniej połowę z nich, czyli trzy), że każda koniecznie chce się "zaprzyjaźnić" z głównym bohaterem; i nawet Valerie Calnero, która akurat nie ma najmniejszej ochoty na prawdziwą przyjaźń z Looganem, całuje go na pożegnanie (właściwie nie wiadomo, czy na pożegnanie – ludzie wrogo do siebie nastawieni zazwyczaj się nie całują). Niespotykane zjawisko.
Ale nie to jest najciekawsze. Otóż najbardziej zastanawiający i zarazem najlepszy fragment znalazłam na stronie 173.:

  Mężczyzna, który nazywał siebie Davidem Longanem, często znajdował się na krawędzi, ale nauczył się to dobrze ukrywać. Nie lubił chodzić po mieście nocą, ale kiedy Tom Kristoll poprosił go o łopatę, kupił ją. Miał lęk wysokości, nie chodził na parkingi, ale poszedł z Laurą Kristoll na dach garażu, żeby porozmawiać z nią o Tomie.
  Nie lubił otwartych drzwi, bo sprawiały, że czuł się bezbronny, ale nie lubił też zamkniętych drzwi, bo nie wiedział, co może się za nimi kryć. Kiedy Michael Beccanti zszedł na dół, poszedł umyć twarz, a drzwi do łazienki zostawił na wpół otwarte.
  Nie lubił pochylać się nad umywalką i pryskać twarzy wodą, bo czuł wtedy, że traci kontrolę. Wyobrażał sobie, że ktoś uderza go w tył głowy, że nosem trafia w kran, że zaczyna mu z niego płynąć krew.

Realistycznie rzecz biorąc, David Loogan naczytał się za dużo thrillerów, które zresztą sam redagował, ale ponieważ mamy do czynienia z niezidentyfikowanym typem, ta teza nie wydaje się już tak oczywista. W każdym razie zacytowany powyżej fragment to najbardziej zastanawiający kawałek tekstu i gdyby w podobnym stylu została napisana całość, mogłabym stwierdzić, że to najlepszy kryminał, jaki ostatnio wpadł mi w ręce.
  Akcja przybrała na tempie w końcowych rozdziałach, a w przy rozdziale 39. zaczęłam wyobrażać sobie Henryka Sienkiewicza (w roli Hideaway'a), który z uśmieszkiem na twarzy, bez skrupułów wali opasłym Szekspirowskim tomem w tył głowy Bolesława Prusa (tj. Kristolla) piszącego swój kolejny felieton; a w tle słowa Sienkiewicza:

„Myślałem, że będę musiał się przygotowywać […] , ale to było łatwe. Łatwo było zdać sobie sprawę, że nienawidzę (s. 307) Olka Głowackiego, tych jego felietoników i książek, za którymi wznosił się szereg pochlebców”.
  
Chociaż… może należałoby obsadzić w tych rolach Mickiewicza i Słowackiego? Nie od dziś wiadomo, że nie łączyła ich przyjaźń…
Albo nie, właściwie nie... Żaden z tych ludzi nie dopuściłby do tego, by pod jego nazwiskiem wydawano czyjeś teksty. Poza tym to powinien być raczej twórca kryminałów. Taki jak np. Harry Dolan.
  Żarty żartami, ale jest też pewien pożytek z czytania kryminałów. Otóż dzięki książce Dolana można dowiedzieć się, jak wygląda detektyw:

Spojrzała przez szybę na przednie siedzenie i zobaczyła tam stały zestaw detektywa na czatach – wysoki termos, na wpół zjedzoną kanapkę, złożoną gazetę z wypełnioną krzyżówką. Żadnej broni […] (s. 236).

A mnie się zdawało, że detektywi noszą ciemne okulary, palą jednego papierosa za drugim, mają słuchawki na uszach i są święcie przekonani, że nikt ich nie zauważa.
  Tak. I to by było wszystko.
  Zapomniałam o czymś. Świetna okładka – jedna z tych, które „się zdarzają”. Daje do myślenia.
  Pozostaje tylko jedno pytanie bez odpowiedzi. W jakim celu David Loongan wrzucał niepodpisane koperty ze swoimi opowiadaniami przez okienko wydawnictwa?