niedziela, 28 lutego 2016

Andrzej Koraszewski, "Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z.", Wydawnictwo Błękitna Kropka, Nysa 2016.


Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z., pisane na wzór Listów do Pani Z. Kazimierza Brandysa, skierowane pierwotnie do Agnieszki Zagner, autorki blogu Orient Express, a następnie zebrane w całość, czyta się (sądziłam, że nigdy nie użyję tego sformułowania wobec książki niebeletrystycznej) jednym tchem. Celem Andrzeja Koraszewskiego było udowodnienie, że Izrael jest zagrożony, że dominujące ukazywanie tego maleńkiego kraju jako synonimu "wszelkiego zła" to błąd wynikły z niewłaściwego działania polityków, mediów i zwykłych ludzi, błąd wynikły również z ciągle trwającej nietolerancji wobec Żydów. Mieszkańcy Izraela stali się ruchomą tarczą, do której można strzelać słownie, i nie tylko, bez ponoszenia konsekwencji. Cel właściwie doskonały, ponieważ słaby, skoro występuje przeciwko niemu aż tylu, a jednak potrafiący się bronić. Ta wredna pchła – antysemityzm, wciąż jeszcze zagrzewa sobie miejsca w cieplutkich łóżkach współczesnych; za jej pomocą, za pomocą jadu wypluwanego w zdaniach można wzbudzić zapał innych do zwalczania Żydów, ponieważ czasami wydaje się, że choroba o nazwie „antysemityzm” zatacza coraz szersze kręgi. Począwszy od kręgów organizacji terrorystycznych. Andrzej Koraszewski koryguje niewłaściwie przedstawiany wizerunek Izraela, stawiając w jego miejsce zupełnie odmienny, pozytywny obraz; wskazuje, że wszystkie oskarżenia rzucane w stronę tego państwa graniczą z grubą przesadą. Spoglądając na wszystkie winy Izraela, często zapomina się o o wiele większych winach innych państw, a jednocześnie dopomaga się w niszczeniu kraju ludzi, których wyeliminowanie tak doskonale zaplanował Hitler, zaś przedstawiciele „politycznego islamu” stają się niejako jego kontynuatorami. To mało; między „wybranymi”, pałającymi chęcią zniszczenia innowierców, wybuchają nawet spory, kto ma podjąć się tego zadania, kto jest bardziej godny. Aż niewiarygodne, do czego może posunąć się człowiek owładnięty pragnieniem wypełnienia idei, którą uznał za nakaz Boga. Aż nieprawdopodobne, że to nie tylko przeciwnicy innowierców, ale również obywatele innych państw kumulują w sobie takie pokłady nienawiści, wciąż jeszcze uznając Żydów za ludzi niższej kategorii, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Każdemu z owych niby-nieantysemitów, aczkolwiek niechełpiących się tolerancją wobec Żydów, należałoby postawić tylko jedno, zasadnicze pytanie: „Co takiego zrobił naród żydowski, że zasłużył na pogardę?”. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Koraszewski chyba nawet go nie zadaje, raczej stwierdza fakt. Można dodać przypis, że to przesada, ciężkie nadwyrężanie faktów, przecież jesteśmy tolerancyjnymi Polakami, przecież nie ma wśród nas antysemitów. Naprawę? Jak wobec tego odebrać słowa Katarzyny Mousy:

Pod filmem z napisem wypowiedzi egipskiego duchownego Mahmouda al-Masriza zatytułowanym „Ani jeden Żyd nie zostanie na Ziemi” polska internautka Katarzyna Mousa pisze:
„Mam nadzieję, że doczekam się tej pięknej chwili” (s. 250).

Przyznam szczerze, nie wierzyłam własnym oczom w to, co przeczytałam.
A może dodatkowo warto wejść na blog Orient Express i przyjrzeć się bliżej niektórym zamieszczonym na nim komentarzom. I może dla lepszego zobrazowania problemu, choć nie wiem, czy warto, przypomnę za Koraszewskim, że „uczymy się naszej polskości od Żyda” (s. 211). Chyba nazwisko Julian Tuwim (m.in. Tuwim) nie jest nam obce. Coś na temat antysemityzmu powiedział również swego czasu Tadeusz Mazowiecki:

Antysemitów wśród nas nie ma. Nikt, poza jednym czy drugim fanatykiem, do takiej nazwy dziś się nie przyzna. Zawsze zresztą ludzie łagodni i dobrzy mówili: „Antysemitą to ja nie jestem, potępiam tego rodzaju postawę… ale ci Żydzi” (s. 11).


Tak, nasza wspaniała tolerancja inności nie zna granic…
Wolność słowa tymczasem znacznie przekracza dozwolone granice, a komentujący internauci zdają się nie mieć pojęcia, że wolność słowa nie polega na obrzucaniu innych błotem, że wolność słowa nie równa się mowie nienawiści, że rolę naczelną pełni prawda.

Surfując po internecie, mamy wrażenie, że wszyscy nienawidzą wszystkich za wszystko. Bulgoczące emocje pojawiają się  w dyskusjach na wszelkie tematy. Słowo „dyskusja” wydaje się w odniesieniu do internetu nadużyciem. Nie może być mowy o dyskusji, kiedy mamy do czynienia z rozwrzeszczaną zgrają. Na internetowych stronach wielu nauczycieli akademickich panuje atmosfera wiecu (s. 249).

Także na stronach poruszających problem konfliktu arabsko-izraelskiego[i].
Autor pokazuje, jak krzywdząco traktowany jest Izrael, na co dowodem są chociażby wskazane przez Koraszewskiego setki wydanych przez agendy ONZ rezolucji krytykujących to państwo, chwilowe zaprzestanie udzielania pomocy medycznej przez Światową Organizację Zdrowia na terenie Izraela, w celu „potępienia niedostatecznej troski Izraela o zdrowie ludności arabskiej”, odmowa pomocy dla Izraela ze strony Europy w walce przeciw wrogom, podawanie błędnych wiadomości, stawiających ten mały skrawek Ziemi w złym świetle i tylko incydentalne sprostowywanie faktów. Z drugiej strony akty terrorystyczne, dokonywane przez tych, którzy z wielką chęcią usuną Izrael z mapy świata; gotowe plany zagłady już spoczywają w ich głowach, podobnie jak plany podłożenia nogi Ameryce, jej również z przyjemnością dadzą popalić. Tymczasem nie kto inny, jak właśnie państwa demokratyczne (czy nieświadomie?) wspierają działania organizacji terrorystycznych (s. 183). A przecież to właśnie islam w najbardziej skrajnej postaci; jego wyznawcy nie poprzestają na zabijaniu innowierców, równie dobrym celem muzułmanina-samobójcy jest  drugi muzułmanin, zdawałoby się nieinnowierca (s. 156). W Gazie uczy się dzieci nienawiści i zabijania, hoduje się przyszłych samobójców, choć „Solidarni z Palestyną”, jak i dziennikarze prestiżowych pism  ponoć nie mają o tym zielonego pojęcia (s. 63). 
Wciąż giną ludzie; po ataku terrorystycznym w Paryżu na Facebooku pojawiało się wiele wyrazów solidarności z rodzinami ofiar, z ofiarami, wiele wyrazów współczucia, niejedna osoba na swoje zdjęcie profilowe wprowadziła francuską flagę, nie raz powtarzano: „Wszyscy jesteśmy Francuzami”. To bardzo dobrze, mieliśmy dowód, że naród francuski nie jest sam w obliczu poważnego zagrożenia, ale co z innymi narodami, ktoś poda im dłoń? Czy ktokolwiek kiedykolwiek pomyślał: „Wszyscy jesteśmy Izraelczykami?”, czy ktokolwiek pomyślał w ten sposób o mieszkańcach innych, nieeuropejskich państw? „Ich bin ein Zionist?’ [syjonista w znaczeniu „człowiek, który uważa, że Żydzi mają prawo do własnej ojczyzny”] (s. 183).

Ani ona [kanclerz Merkel], ani politycy z jej rządu nie wyłamują się z chóru potakiwaczy organizatorom otwartej nagonki na Izrael, nie protestują przeciwko finansowaniu organizacji terrorystycznych z budżetów państw demokratycznych i współpracują przy wspieraniu systemów edukowania do nienawiści (s. 183).

Koraszewski szczególnie uwypukla politykę Baracka Obamy, który, zdaniem autora, poprzez kolejne posunięcie jakby „przyzwalał na działania ludobójcze”.
To trudna, brudna strona polityki, prawda, która według Koraszewskiego nigdy nie leży pośrodku, przywoływane przez niego argumenty sprawiają wrażenie tak wiarygodnych, że aż ciężko uwierzyć, jak odmienny (fałszywy?) obraz Bliskiego Wschodu serwują media. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że autor pała wielką sympatią do Żydów, a jednak on sam podkreśla, że nie jest ich miłośnikiem, nie towarzyszy mu „niechęć do cienia jakiejkolwiek krytyki pod adresem Izraela”, uważa po prostu, że Izrael, jak każde inne państwo, ma prawo do obrony własnych mieszkańców, mur bezpieczeństwa to element w tym wypadku absolutnie  niezbędny. W tym kontekście warte uwagi stają się słowa Benjamina Netanjahu:

W dniu, w którym Arabowie odłożą broń, nastanie pokój, w dniu, w którym Izraelczycy odłożą broń, przestaną istnieć (s. 25).

Koraszewski przybiera momentami sarkastyczny, ironiczny ton, jego listy, choć pisane na bardzo poważne tematy, chwilami przypominają niezwykle intrygujące felietony, naładowane wieloma ciętymi zdaniami i nie mniejszą ilością pytań skierowanych może nie tylko do Pani Z., ale wydaje się, że do każdego czytelnika. Niekiedy odnosi się wrażenie, że Koraszewski stosuje taktykę polegająca na ośmieszaniu niesłusznych, jego zdaniem, tez, a tym samym podkreśla prawdziwość własnych.
Autor nie ucieka od dygresji, po drodze ocieramy się m.in. o takie nazwiska jak Kołakowski, Herling-Grudziński, Janusz Korwin-Mikke, ojciec Tadeusz Rydzyk czy wspomniany Julian Tuwim.

Szczególnie poruszające wydaje się świadectwo Kasima Hafeeza, który, wychowany w wierze muzułmańskiej i w nienawiści do Izraela, zrozumiał, że szedł niewłaściwą drogą, a kamieniem węgielnym dla jego przemiany stała się książka Alana Dershowitza The Case for Israel (186). Hafeez miał odwagę powiedzieć: „Jestem syjonistą, dumnym muzułmańskim syjonistą” (s. 184).

Książka Koraszewskiego odgrywa ważną pozycję na półce książek traktujących o współczesnej  polityce. Jak twierdzi sam autor, nie każdy musi się z nim zgadzać, nie każdy będzie zachwycony tym, co znajdzie w listach, nie każdy pokiwa głową i stwierdzi, że ma do czynienia z prawdziwym obrazem, ale może warto na chwilę zmierzyć się z rzeczywistością zaprezentowaną we Wszystkich winach Izraela.  
Prawdopodobnie, niestety, książka nie stanie się przyczyną cudu i nie doprowadzi do tak bardzo wypatrywanego prawdziwego międzyludzkiego dialogu, a szkoda, lecz może skłoni choć niektórych do uznania, że Żydzi to zwyczajni ludzie.       
Może zachęci do włączenia funkcji umysłu, którą nazywa się „myśleniem”, ale myśleniem nieopartym na stereotypowym postrzeganiu naszego tu i teraz. Proponuję rzucić w niepamięć słowa: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś…”, nawet nie warto kończyć tego hasełka, które zbyt mocno kojarzy się z jakimś egoistycznym dbaniem wyłącznie o samego siebie. Obok też ludzie chcą żyć, czując, że są szanowani. Mam nadzieję, podobnie jak Koraszewski, że książka Wszystkie winy Izraela "okaże się inspiracją do dalszych poszukiwań i krytycznego sprawdzania jej treści".      



[i] Autor wyjaśnia, że konflikt ten „został przerobiony na konflikt izraelsko-palestyński”.

wtorek, 23 lutego 2016

52 książki

Zmarły niedawno Umberto Eco uważał, że: "Kto nie czyta, w wieku 70 lat może powiedzieć, że przeżył tylko jedno życie. Kto czyta, przeżył 5 tysięcy lat". Ten cytat coraz częściej obija mi się o uszy. Niestety, z całym szacunkiem dla śp. Umberta Eco, muszę stwierdzić, że mimo setek (o ile nie większej liczby) przeczytanych książek nadal przeżywam jedno i to samo życie. Choć nie wykluczam, że... zdarzy się drugie.

Niedawno natrafiłam na akcję promującą przeczytanie przynajmniej 52 książek rocznie. Nie przeczę, dość wysiłkowe zadanie: 

52 książki to inicjatywa czytelnicza. W założeniach – bardzo prosta. Zachęcamy do przeczytania 52 książek w ciągu jednego roku. Szybki rachunek sugeruje, że należy przeczytać jedną książkę tygodniowo. To jak – dasz radę? Czytaj, zacznij już dzisiaj! (http://52ksiazki.pl/o-inicjatywie/)

Niestety, nie dam rady. 
Zastanawiam się, jaki jest cel czytania tych 52 książek; trafienie do Księgi rekordów Guinnessa niezbyt mnie interesuje, żeby nie powiedzieć, że nie interesuje mnie w ogóle; wolę jedną książkę nad sto innych, jeśli tylko ta książka jest warta poświęconego jej czasu, a po moich ostatnich przejściach z książkami, porzuconymi na środku stronic, uważniej dobieram repertuar. Nie przekonał mnie ani tak wychwalany Cień wiatru Carlosa Ruiza Zafona, ani Niewinni Iana McEwana. A jednak, jak informują pomysłodawcy akcji 52 książki, plusów zbierze się niemało:

większa kreatywność
szersze horyzonty myślowe
dobry sposób na spędzenie wolnego czasu
większy zasób słownictwa
lepszy warsztat pisarski
przyjemność
nowi znajomi – inni czytelnicy
zadowolenie z siebie  
notka do pola „zainteresowania” w CV :] (Nie jestem pewna, czy ewentualnych przyszłych pracodawców zainteresuje, że pochłonęłam aż 52 książki, a czy to była Królewna Śnieżka, czy Krzyżacy... mniejsza z tym).  

Przekonuje mnie jedynie punkt 2, 3, 4 oraz 6, przy czym przy punkcie drugim dodałabym przypis: o ile dana książka będzie w stanie poszerzyć horyzonty myślowe, bo z tym często krucho.  
Weźmy takiego Kubusia Puchatka. W drugiej klasie szkoły podstawowej (o ile mnie pamięć nie myli) ta książka była jedną z naszych lektur szkolnych. Zaczynam czytać, pierwsza strona, druga, świetne... to jest wprost niesamowite! Na trzeciej szło już pod górkę, narrator nieco przynudzał, bo ile można nawijać o jednej Mruczance. Po jakimś czasie stwierdziłam, że Kubuś Puchatek stanowczo nie dla mnie, i tym sposobem nie przeczytałam pierwszej zadanej lektury, (zresztą, drugiej chyba też nie, bo nie można było jej nigdzie wypożyczyć). A strach pomyśleć, na ile niezajmujących książek  można by trafić i męczyć się tygodniami (chociaż nie twierdzę, że każdego nudzą te same książki, i nie twierdzę, że Puchatek nie ma fanów, a może nawet dzisiaj wzbudziłby mój zachwyt). A skoro już jestem przy lekturach, kolejną zadaną, nieprzeczytaną przeze mnie był Robinson Cruzoe, ale akurat tę pominęłam tylko dlatego, że miałam inną sztukę na pulpicie. A potem chciałam zostać Robinsonem Cruzoe, ale... niestety, szlag trafił bezludne wyspy i nie wyszło.

W każdym razie wszystkim mierzącym się z 52 książkami życzę powodzenia (uff... chciałabym zobaczyć, jak dokonujecie w pocie mózgu tego zadania), a tymczasem chyba wpadnę na Wyspę... od czasu do czasu. 






niedziela, 17 stycznia 2016

Wiesław Myśliwski, "Ostatnie rozdanie", Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.


Ostatnie rozdanie Wiesława Myśliwskiego to historia człowieka, który właściwie wszystko, co miał do przeżycia, przeżył i spogląda na świat jak na czarno-biały film z przeszłości, po której pozostały już tylko wspomnienia.
Powieść Myśliwskiego to opowieść o porażce życiowej, o przegranej zarówno na linii osobistej, jak i artystycznej, błędem może byłoby powiedzieć "zawodowej". Główny bohater, wracając do zdarzeń sprzed lat, do zdarzeń przedostatnich (nie wiadomo, jakie były ostatnie), w swoim spokojnym monologu, przerywanym przytaczanymi dialogami, rysuje panoramę własnego życia, a przede wszystkim uświadamia, że poczucie braku własnej wartości, strach to wrogowie osobiści, którzy za jednym zamachem skutecznie dopomagają w odrzuceniu własnych marzeń, w rezygnacji z walki o szczęście. Nagle, na końcu życia, ważniejsi niż teraźniejszość, niż żywi stają się umarli albo nieznani, których adresy zostały starannie zanotowane w rozpadającym się, połączonym gumką notesie, ponieważ zajęcie się nimi, wertowanie katalogu pamięci w celu znalezienia właściwej wtyczki, z którą można połączyć danego osobniku, gdzieś kiedyś napotkanego lub nienapotkanego, pomaga choć do pewnego stopnia zapomnieć o popełnionych błędach, o własnej bezradności wobec ogromnej dawki istnienia. A niewłaściwe kroki, mocno skrywane, wychodzą na  jaw gdzieś w drugiej części książki, gdzieś w nie do końca jasno określonym momencie życia, gdy może jeszcze nie za późno na naprawę… do czasu.

Zaczyna drażnić, jak można tak spokojnie opowiadać o młodości, o sprawach błahych, o  wszystkich przeszłych ważniejszych i mniej istotnych, zarysowanych nawet w szczegółach, wydarzeniach, wracać do ludzi z notatnika, skreślać ich i na nowo próbować odnaleźć w przeszłości, i zarazem być na skraju przepaści, nie mieć albo skrywać się przed deską ratunkową, umiejętnie pomijać możliwość pochwycenia jej.
Strach przed światem wypływa już gdzieś na początku powieści, gdy bohater jakby mimochodem zastanawia się, czymże można być „wobec takiej kwitnącej ulęgałki” – rozkwitłej gruszy. Właściwie marność nadana swojemu życiu, a przede wszystkim bierność, bezradność już tutaj zaznaczyła swoje znamię.
„Zatopiony w jej kwitnieniu [gruszy] miałem wrażenie, że to ona wyznacza mi miejsce na strychu przy oknie, a może w ogóle w przestrzeni życia” (s. 40), bo przecież w tej przestrzeni można upaść, więc lepiej nie schodzić na dół. A tego bohater prawdopodobnie boi się najbardziej, że jego malarstwo będzie pomyłką, że miłość minie, a może po prostu uschnie… Choć powód skreślenia tych dwóch rzeczy w zasadzie tłumaczy inaczej: co do pierwszej sprawy, sprawy własnej sztuki: „chciałem uwierzyć, ale nie pozwolono mi”. Na co jego rozmówca daje ciętą odpowiedź:
„To pan nie wie, że wszystko służy temu, żeby nie pozwalać? Nawet wolność jest do tego wykorzystywana, żeby nie pozwalać. Wyobraźnia zawsze musiała mieć licencję od jakiejś władzy, takiej, innej. Nie tylko tej na szczytach, także tej maciupeńkiej władzy mikrobów. Niewykluczone zresztą, że w każdym człowieku siedzi taki mikrob i popiskuje, nie pozwalam” (380-381).
Co do drugiej, uznał, że nie jest wart Marii, choć sam zadaje sobie pytanie, właściwie retoryczne: „…czy da się czymkolwiek zapełnić życie, gdy nie stać człowieka na miłość”. Wie, że nie, ale go nie zapełnia; chowa po kieszeniach, szufladach listy od wciąż czekającej kobiety, nie odważa się nawet wejść do jej dawnego mieszkania, bo znów znajduje dla siebie co najmniej klika świetnych wyjaśnień, usprawiedliwień, jak gdyby obawa stanowiła usprawiedliwienie. Nazwalibyśmy to głupotą, łatwo wszystko nazywać po imieniu. A tych imion tysiące, z zatartymi już twarzami, z nie takimi jak dawniej budynkami, z zestarzałymi ludźmi, z pozmienianymi ulicami, samochodami, przyzwyczajeniami, może została jedna niezmieniona gra w karty z szewcem, choć też końcowa. Tymczasem narrator ucieka nie tylko od miłości, ucieka od kolejnych mieszkań, od kolejnych kobiet, ucieka pewnie najbardziej od siebie, a tym samym tragizm jego życia to coraz mocniej pogłębiająca się jama, której rany się nie zrastają. Ale skoro je ma, powinien dostać medal, wszak „rany wywyższają człowieka, bo to jakby medale, a któż by nie chciał mieć medalu?” (s 42). Nasz bohater może sobie go już przypiąć, choć nie za walkę w obronie ojczyzny.
„Gdy samo istnienie co dzień boli, obojętnieje człowiek i na ruiny. Postanowiłem się jednak zmierzyć ze swoją pamięcią, na ile zachowała jeszcze jakiś sentyment do dawnych lat […]” (152) – to jednak odwaga.
Istnienie boli, przeraża podobnie jak prawda Ostatniego rozdania, kiedy czytelnik uświadamia sobie, jak łatwo przegrać życie. I to jest niesamowite, i straszne.

Pewna analogia powieści rysuje się w prezentacji postaci drugoplanowych, niemal każda z nich prowadzi zawarty w którymś z dialogów, w którymś ze przytoczonych zdarzeń monolog, wygłasza stronicowe mowy: począwszy od konduktora, matki, szewca, poprzez sekretarkę czy samą Marię, jak gdyby wszyscy przyszli się wyżalić do najlepszego w świecie słuchacza, niespełnionego malarza, który nikogo nie obwini, nie oceni, otrzymuje za to rolę psychologa amatora, rolę kogoś, kto cierpliwie wysłucha każdej historii, przytaknie, aczkolwiek sam najczęściej nie spieszy z wielozdaniowymi odpowiedziami, nie rekompensuje się równie długimi wypowiedziami, chowa swoje cierpienie, a najczęściej milczy i zaznacza swoją obecność jedynie jako pierwszoosobowy narrator, cichy, nieoceniający, na pozór z niespotykanym opanowaniem przyglądający się własnej przeszłości poprzez wylewane na papier myśli.

piątek, 17 lipca 2015

Tadeusz Biedzki, "Dziesięć bram świata", Bernardinum, Pelplin 2014.

Pokazanie dziesięciu bram świata to stanowczo za mało, jeśli wziąć pod uwagę ogrom problemów zalegających kulę ziemską, ale z pewnością dostatecznie dużo dla zwyczajnego czytelnika, nieobeznanego z obcą historią, obyczajami czy kulturą. Mała wojna, o której śpiewa Lady Pank, toczy się jednak nie tylko tam, gdzie słychać spadające bomby, i  oczywiście Tadeusz Biedzki, autor Dziesięciu bram świata, o tym nie zapomina, wciska się do miejsc, za którymi raczej nie tęsknią wakacyjni turyści, choć niekoniecznie naznaczonych konfliktami.
Palestyńczycy toczą boje z Izraelitami, „niebiescy rycerze pustyni” z Sahary stawiają na wolność, co nie wszystkim się podoba; a w Indonezji ludzie pracujący przy wulkanie, walcząc o godny byt, codziennie narażają się na utratę życia, a co najgorsze, wielu z nich nie dożywa czterdziestu lat. Etiopia to już inna bajka, tutaj mężczyzna nie musi budować domu, sadzić drzewa i mieć syna, żeby coś udowodnić. Polski stereotyp być może nawet nie jest znany w tym egzotycznym kraju, skąd, wystarczy, że młody chłopak wskoczy na byka i przebiegnie po grzbietach kilku innych, w przeciwnym wypadku nie ma co liczyć na ożenek, natomiast rodzina uzna go za źródło nieszczęść, prawdopodobnie łącznie z kobietami, które są bezkarnie bite, a jedyny ratunek to dla nich bambusowa klatka. Niezbyt zachęcający styl życia, choć może odrobinę mniej upokarzający niż życie niektórych indyjskich dzieci, którym rodzice w okrutny sposób już od maleńkiego krępują ciała, byle nowy potomek rodziny przypadkiem nie wyglądał na całkiem zdrowego i nadawał się na pierwszorzędnego żebraka, zdatnego do wzbudzenia litości przechodniów i zarobienia tym sposobem na chleb. Jeżeli to się w Indiach nazywa miłością do dziecka, to może lepiej nie wiedzieć, co nazywa się tam nienawiścią. W każdym razie w tym miejscu chyba każda ludzka czynność, nawet poród, traktowana jest jako coś, co może dokonać się na brudnej ulicy. To jedynie kilka skrótowych historii zawartych w książce byłego reportera „Polityki” i „Przeglądu Tygodniowego”.
Tadeusz Biedzki zabiera czytelnika do miejsc, do których nie docierają inni, wchodzi do życia zwyczajnych ludzi, językiem raczej dziennikarskim kreśląc przed odbiorcą niezwykłe, ale i straszne obrazy. Tutaj konflikty, strach, bieda są na porządku dziennym, a obok nich spokojnie milczy natura, wśród której od czasu do czasu przewijają się głosy protestu, być może na co dzień niesłyszalne:

Wy, Europejczycy, nie zrozumiecie […] Macie na ustach piękne słowa o demokracji, hasła o równości ludzi i sprawiedliwości. Ale te słowa dotyczą tylko was i Amerykanów. Afrykanów, Arabów czy Azjatów postrzegacie jak ludzi drugiej kategorii. Pięciu zabitych Europejczyków – o, to jest wielki dramat. Ale kilkudziesięciu Palestyńczyków czy Azjatów zasługuje ledwo na wzmiankę. […] Kiedy jestem w Europie, zawsze czuję się człowiekiem gorszej kategorii, zawsze jestem podejrzany. W pewnym momencie zrozumiałem, że nigdy tego nie zmienimy, że potęga gospodarcza i militarna Zachodu decyduje o takim postrzeganiu świata. A przecież nie mamy szans w porównaniu z wami, jedyne co nam pozostało, żebyście nami całkowicie nie pogardzali, to wasz strach przed nami. Ta myśl zaprowadziła mnie do terrorystów (s. 25).


Ten cytat powinien być krótszy, ale nie mógł być, ponieważ to jest najważniejsza wypowiedź, jaką ostatnio przeczytałam. I w jej obliczu dalsze komentarze są absolutnie zbędne. Tak samo niepotrzebne w tym momencie wydają się pochwały pod adresem Dziesięciu bram świata – jako niezwykle ważnego dokumentu ukazującego życie ludzi, ich obyczaje, kulturę, przyczyny takiego, a nie innego postępowania. Dowód na to znajduje się powyżej. 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Jorge Bucay, "Listy do Klaudii", Replika, Poznań 2014


To już moje trzecie spotkanie na gruncie literackim z Jorge Bucayem, tym razem niezaliczone do nad wyraz udanych. Treść poprzednich książek, z jakimi miałam do czynienia, układała się w pewną logiczną całość, podczas gdy w Listach do [dawnej pacjentki] Klaudii dominuje niekonsekwencja w postaci zmian tematycznych, co bynajmniej nie stanowi niczego nadzwyczajnego, ponieważ cechą korespondencji jest zazwyczaj nieopieranie się o jedno zagadnienie, więc właściwie pretensje nieuzasadnione, a mimo to czytelnik może poczuć się rozczarowany. 
Wobec tego sytuacja Listów do Klaudii prezentuje się prawidłowo; każdy tekst oferuje odmienną, jak na listy przystało, problematykę, choć niekiedy powiązaną z poprzednimi, w skład których wchodzi m.in. psychoanaliza, neuroza, miłość, wspomnienia z przeszłości, życie osobiste czy nieprawidłowe używanie słów, do którego Bucay przywiązuje niesłychanie dużą wagę, nie tłumaczy jednak, z jakiego powodu staje się to tak ważne, a przynajmniej mnie nie udało się odnaleźć jasnego wyjaśnienia tej kwestii, co zresztą w pewien sposób obija się o działania językoznawcy, któremu powinno bardziej zależeć na tym, aby, co sugeruje Bucay, odróżniać słowa „chcę, muszę, powinienem, pragnę” itp., oraz by używać ich zgodnie z przyświecająca nam intencją. Owo rozdrabnianie rzeczy na czworo wydaje się lekkim nadwyrężeniem, choć w rozumieniu autora wiąże się to z uświadamianiem sobie własnych potrzeb, pragnień itp., a to z kolei łączy się poniekąd z psychoanalizą, która oferuje „zwrócenie osobie jej wolności, zdolności podejmowania decyzji, działania, życia…”. Lecz jednocześnie wolność wymusza odpowiedzialność za czyny oraz za to, co poczniemy z własnymi uczuciami, ale nigdy nie wymusza odpowiedzialności za ich zrodzenie się. I o ile po części zgadzam się z tym poglądem, to jednak wypisany ciemnymi literami na szarym tle cytat raczej nie zachęca do przytaknięcia psychologowi:

Szczęście polega na tym, że pozwala się, by zdarzyło się to wszystko, co ma się zdarzyć (List 11).

Być może świetne motto dla przeżywających właśnie arkadię, ale z pewnością nie dla będących jak najdalej od jej zdobycia. Przyjmując powyższe zdania dosłownie, a nawet niedosłowne, natychmiast przychodzi do głowy jakaś absurdalna sytuacja; weźmy pierwszą z brzegu. Facet zapala świeczki na choince, po chwili wybucha pożar, ale właściciel choinki stoi bezczynnie i podziwia niespotykany widok. Tego typu sytuacji znalazłoby się całe setki. Cytat Berry’ego Stevensa przytoczony przez autora Listów aż kusi, żeby dopisać do niego słowa piosenki Magdy Femme:

Wystarczy być
Nic więcej
Jak nieśmiertelność
I tak do końca trwać
Purpurą mieni się świat
Tak dotrwać tylko do końca […]


No ja rozumiem, że to pachnie metaforą, ale z drugiej strony przytoczone wersy bardziej proszą się o wzięcie ich na serio, a wówczas oznaczałyby, że siedzenie i patrzenie w sufit to najbardziej polecane przez piosenkarkę wyjście. Podobnego wrażenia doznaje się przy słowach Stevensa, oferujących zamiast działania postawę osła, czekającego w nieskończoność na kaszę spadającą z nieba. Wystarczy być... Kamień też jest, tylko co z tego? Jeśli ten słowny specyfik zaaplikować pacjentowi z np. depresją, to zakładam, że efekt gwarantowany, niestety raczej w kierunku przeciwnym do obranego. Oto pan Czesław z nawałem braku sensu życia udaje się do psychiatry, a ten sypie mu gadkę: „Panie Czesławie, niech pan pozwoli, żeby zdarzyło się, co ma się zdarzyć”. A że w umyśle Czesława śmierć wydaje się coraz bardziej zachęcającym rozwiązaniem, niewykluczone, że po wyjściu z gabinetu skorzysta z dobrej rady. To pesymistyczna wersja, jak zwykle przekraczająca pewne prawdopodobieństwo, ale jedynie taka mi się nasunęła.
Swoją drogą, to dziwne, jaką wagę Bucay przykłada do pojedynczych słów, które analizuje, rozpatruje, wprasza do dialogów z pacjentami, a jakby zapomniał o tym, żeby na czynniki pierwsze rozłożyć powyższy cytat, wart o wiele większej uwagi.
Po przeczytaniu listów Bucay'a, zresztą jednostronnych, ponieważ odpowiedzi na nie najwyraźniej odpoczywają w którejś z szuflad twórcy, odnosi się wrażenie, że jednym z celów autora jest pisanie ze zrozumieniem; Listy to jakby próba objaśnienia stosowanych metod, a może bardziej próba objaśnienia samego siebie, lecz trzeba przyznać, że jednocześnie znany psychoterapeuta dostarcza odbiorcy kilku interesujących sposobów postrzegania świata.

Za każdym razem, kiedy spotykamy kogoś, kto podchodzi do pewnych spraw inaczej niż my – niż ja czy Ty… - uważamy go za szaleńca. Jeśli nie myśli, nie działa jak wszyscy i nie wierzy w to, w co wierzą wszyscy, to jest jasne, że jest wariatem. Takim jak Kolumb, Galileusz, Kopernik, Jezus – i bardzo daleko za nimi wszystkimi – ja (List 22).

Nie przeczę, że te słowa wzbudziły moje największe zainteresowanie, podobnie jak List 40., a właściwie wiersz:

[…] Ale najbardziej mnie boli twe milczenie.
Czuć, że się przede mną ukrywasz,
Że się chowasz za swoimi <<nie wiem>>,
Że, jak w tangu:
                          szukam cię, a ciebie już nie ma.
Potrzeba ci jakiejś wymówki, żeby ode mnie odejść?
Mogę się wspiąć na najwyższe szczyty
                         z twoją pomocą,
A bez ciebie męczy mnie nawet przekomarzanie się,
męczy mnie pokonywanie trudności,
męczy mnie zmaganie się z twoją dumą,
męczy mnie walenie do drzwi […] (List 40)

czwartek, 1 stycznia 2015

Bez noworocznych reguł

Jaki mamy rok, chyba nie trzeba nikomu przypominać, bo to niesłychanie nudne, powtarzać co 365 dni te same wyrobione formułki, ale co zrobić, takie zasady. Stosując się więc do nich, aczkolwiek nie całkiem jak należy, życzę wszystkim przystankującym na tym nudnym blogu, żeby z każdej lektury (także z lektury tego blogu) wychodzili nieco pokiereszowani, ponieważ jak napisał Emil Cioran "Książka powinna w duszy czytelnika wywoływać obrażenia"*. Pominąwszy czytanie rozkładów jazdy, informacji o planowanych podwyżkach, pozwów do sądu, listów gończych, mandatów, wiadomości o zgonach, etc. 
Chociaż słowa Ciorana wcale nie dziwią, bo przecież "Nawet ci normalni [autorzy] to świry", o czym najlepiej wie Dan Brown** (więc czego można się spodziewać po ich książkach). Tak... tylko kim w takim razie są ci nienormalni?   


*  Zeszyty 1957-1972.
**Kod Leonarda da Vinci

piątek, 26 grudnia 2014

Lucía Puenzo, "Anioł Śmierci", Replika, Poznań 2014.

- […] Wiesz, dlaczego świecą?

Lilith powiedziała, że nie, nie odrywając wzroku od swojej zdobyczy.
- Żeby zwalić samce, które latają wyżej. Jeśli czują się zagrożone, zaczynają świecić. Odchyl odrobinę… (s. 156)

Gdzie tu logika? Z jednej strony świecą, ponieważ zapraszają partnerów, z drugiej świecą, gdy czują zagrożenie, jak gdyby nie mogły się w końcu zdecydować, czego chcą, wybrać jednej opcji, zamiast świecić jednym promieniem z dwojga sprzecznych powodów.   
Niemniej opisane wyżej działanie świetlików w pewien sposób staje się analogią do zachowania głównego bohatera Anioła śmierci, Josefa Menegele, który „świeci” żeby zyskać zaufanie, a także „świeci”, by zamroczyć nieczujących się jeszcze zagrożonymi, ale już stanowiących doskonałą ochronę przed nieprzyjaciółmi Niemca.
Josef specjalizujący się w eksperymentach na stworzeniach żywych, jeden z największych nazistowskich badaczy, a zarazem jeden z najbardziej poszukiwanych wojennych przestępców, zwinnie wymykający się psom gończym, wkrada się w łaski argentyńskiej rodziny, których członków obserwuje nie mniej dokładnie niż znawca much, delektujący się kolejnym napotkanym okazem, przydatnym do przeprowadzenia pomiarów niezbędnych dla dobra nauki likwidującej gatunki niższego rzędu dla ochrony gatunków rzędu wyższego, pomocnej w ustanowieniu tych drugich wyłącznymi obywatelami ziemskimi. Jednak Josefowi za króliki doświadczalne, znakomite dla rewolucyjnych odkryć, nie służą tylko zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie. W jego mniemaniu grupą homo sapiens przeznaczoną (a raczej wyróżnioną) dla zajmowania kuli ziemskiej jest rasa aryjska, która, jak mniema badacz, z pewnością stałaby się wyłącznym ludzkim gatunkiem posiadającym prawdo do dreptania po ziemskich ścieżkach, gdyby tylko „Führer najechał na Anglię, uwięził króla i posadził na nim swojego brata… Tu właśnie upatrywał przyczynę klęski drugiej wojny światowej […]" (s. 180).
O ile jednak główny bohater uwzględnił wspomnianą rodzinę jako doskonały materiał badawczy,  o tyle najbardziej przypadła mu do gustu 12-letnia Lilith, zbyt niska jak na swój wiek i z tego względu idealnie nadająca się do obserwacji, a raczej do eksperymentów, i nie tylko do nich… Dziewczynka zresztą przywiązuje się do nieznajomego o wiele bardziej, aniżeli powinna, i nawet nie zdaje sobie sprawy, że nie jest jedynym zwierzakiem doświadczalnym w pokaźnej (przede wszystkim przeszłej) armii Josefa, trzymającego już w zanadrzu ciekawszy plan rozgrywki na każdą niesprzyjającą mu okazję.
Dziwna atmosfera książki, trudna do ogarnięcia, powoduje twierdzenie, że lektura kryje przed czytelnikiem jakąś tajemnicę, powoli odsłaniając szpalty malowidła, aczkolwiek właściwie nie wiadomo, czy określenie "tajemnica" pasuje do niej jak ulał. W tym wypadku słowo "tajemnica" wydaje się co najmniej przejadłe. Coś dziwnego ewidentnie wyłania się podczas czytania książki. Nie zaznamy grozy, nie ma strachu z prawdziwego zdarzenia, może odrobinę przemykającego bokami i natychmiast w popłochu się ulatniającego. Jednak trzeba brnąć dalej, żeby sprawdzić, co jeszcze oferuje tekst, może coś gorszego, może coś mroczniejszego; to, czego szuka czytelnik, żeby najeść się trochę strachu i najlepiej uniknąć go w realu? A kiedy i to zawodzi, rodzi się absurdalna myśl, że na kartkach trzymanych w ręku istnieje niewyjaśnione bliżej poczucie straty - nie wiadomo czego; i  niewykluczone, że to najdziwniejsze, co oferuje powieść – mały-wielki brak.
Czego brakuje w powieści napisanej prostym językiem?
Może wzbudza ona chęć, żeby Josef okazał się kimś innym, a nie „tylko” świetnie prezentującym się zewnętrznie zbrodniarzem historii o niezbyt pogłębionej psychice, może chęć, by autorka inaczej rozegrała tę partię, i zamiast mordercy postawiła przed odbiorcą człowieka chowającego w swojej przeszłości dramat nie cudzego, lecz własnego istnienia. Tymczasem wszystko na nic, żadnego superbohatera w zanadrzu… (mało przekonujące byłoby uznanie za takiego, a właściwie za taką, wyłaniającą się z mroku Norę; może Lilith...), jedynie czarujący specjalista z dziedziny genetyki (i nie tylko genetyki), bez najmniejszego trudu przyciągający do siebie kogo zechce, podobny do lalek, jakimi w pewnym okresie zaczyna się interesować. Niewykluczone, że złą stroną powieści jest właśnie owo nadmienione niedomaganie głębszej myśli, nie tak nadmiernie oczywistej, nie tak jasnej w swoim znaczeniu, jak dwa plus dwa = cztery.
Koło Anioła Śmierci można przejść obojętnie, chociaż mnie się to chyba nie do końca udało. Nie stawiałabym jednak na to, że mamy do czynienia z książką z gatunku tych, o których się nie zapomina, i sytuacji nie uratowało nawet umieszczenie w powieści postaci historycznej, nazywanej zgodnie zresztą z tytułem Aniołem Śmierci.  




czwartek, 13 listopada 2014

Barbara Dmochowska, "Australia", Bernardinum, Pelplin 2014.

Dawno nie czytałam tak optymistycznej książki, optymistycznej - nie znaczy fascynującej, optymistycznej nie znaczy nawet – zarażającej optymizmem czytelnika. Barbara Dmochowska nie ukrywa swojego zachwytu nad wszelkimi, mniej i bardziej fascynującymi niespodziankami spotykanymi w drodze do Australii, przyjmuje z równym entuzjazmem zarówno widok pingwinów, kangurów, zachodzącego i wschodzącego słońca; choć coś mi się zdaje, że największą przyczyną owego optymizmu jest jednak towarzysz jej podróży. Nieco, lecz nie do końca, skojarzyło  mi się to z „Pożegnaniem z Afryką” (słowo daję, nie ma ku temu żadnych podstaw, więc nie wiem dlaczego), tyle tylko że tutaj mamy do czynienia z powitaniem, i nie Afryki, lecz Australii, z powitaniem niezwykle entuzjastycznym. Przeszkody w drodze do celu nie stanowi nawet rozpadające się auto, co chwila domagające się naprawy.

Przed nazwaniem książki Dmochowskiej „przewodnikiem” należałoby postawić znak STOP, ponieważ raczej przypomina ona pamiętnikowe wspomnienia dwojga młodych ludzi, wyruszających w nieznane. I mimo że nie można zaprzeczyć, iż w tekście występują pewne przydatne informacje, jednak niełatwe zadanie stanowiłoby dotarcie do Australii, obierając za GPS jedynie tę papierową wskazówkę, o wiele więcej miejsca niż wartościowe wiadomości zajmują w niej poczynania dwójki bohaterów, ich wrażenia, a ten aspekt książki z pewnością wzbudziłby największą ciekawość u samych Australijczyków, którzy dzięki lekturze mogliby obejrzeć swój kraj oczyma obcokrajowców.
Dla zainteresowanych podróżą do omawianego tu kraju, być może, ważną okaże się informacja zawarta na stronie 181., a konkretnie dotyczy ona tego, jak odróżnić mieszkańca Darwin od obcokrajowca.

„ – Jeśli przypadkiem, przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdarzy ci się trafić do Darwin i będziesz siedział w zaciemnionym barze, pijąc zmrożone piwo, jedno za drugim, bo tylko tak można tam przeżyć, a ktoś głupio uśmiechnięty zapyta: <<Jak leci? Przyjemna dziś pogoda, prawda?>> to znaczy, że to tubylec, mieszkaniec tego miasta”.

Wówczas, gdy już będziemy pewni, po głupim uśmiechu – jakkolwiek on wygląda, że mamy do czynienia z Darwińczykiem, albo rozważniej będzie jeśli użyję określenia „z mieszkańcem Darwin”, żeby uniknąć nieporozumień, to wypadałoby zachować ostrożność, ponieważ… jeśli oni tak ciągle nadużywają alkoholu, lepiej mieć się na baczności. Choć niewykluczone, że biesiady przy kuflach piwa dotyczą jedynie przyjezdnych.
W każdym razie zachęcająca anegdota (nieprawdaż?) informująca o tym, że Australijczycy, a w szczególności mieszkańcy Darwin, bywają głupio uśmiechnięci (trudno sobie to wyobrazić, ale zapewne uśmiech nie schodzi z ich twarzy z powodu nadmiaru procentów), a jeśli mam mówić za siebie, to powiem, albo napiszę, że na mur-beton nie przeżyłabym w Darwin ani jednego dnia. Zdaje się, że wody tam raczej się nie zoczy. W jaki sposób żyli ludzie w Darwin, kiedy jeszcze nie produkowano piwa, naprawdę nie mam pojęcia. Chociaż właściwie, skoro osiedlili się tam dopiero w latach 1824-1829, to może browary już istniały…
A wracając do książki gęsto obsianej ilustracjami, podróż obejmuje m.in. Sydney, Alice Springs, Tasmanię, wyspę Adelajdę (o rany, tam jest 40 stopni C) Canberrę, Melbourne.
Bohaterom towarzyszyło spanie w śpiworze, kąpiele pod gołym niebem, podziwianie kangurów, koali, emu, zjadanie kangurów i podziwianie, podziwianie, podziwianie…
Żeby tak ktoś Polskę wychwalał. Naprawdę chciałabym o tym przeczytać. A tam upał jak w piekarniku, dookoła żywej duszy, psy dingo, krokodyle i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli kogoś fascynują tego typu atrakcje, łącznie w nagminnym piciem piwa, to jak najbardziej polecam. Mnie interesują tylko po części, przynajmniej na razie.
Ale! Co ciekawe, jeśli już wyruszycie w podróż i znajdziecie się w Braidwood, nie zapomnijcie zaczepić o pomoc drogową. Prawdopodobnie, w przypadku gdy jesteście kobietami, pierwsze pytanie, jakie wam zadadzą, będzie brzmiało: "Czy bak jest pusty?". Ponieważ według panów pomocników ze wspomnianego miasta „kiedy kobieta dzwoni po pomoc drogową, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ma pusty bak”. Ciekawe o co chodzi w przypadku tego jednego pozostałego procenta. Tak… myślę, że faceci raczej po pomoc drogową dzwonić nie będą, bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich prędzej zadzwoni po myśliwego, żeby dobił kangura, jaszczurkę albo inne zwierzę, które właśnie wleciało im na/pod maskę (wziąwszy pod uwagę trunki wskazane do spożywania). Paliwo prawdopodobnie wożą w kanistrach, zamiast bagażu. Chociaż w tych 40 stopniach Celsjusza to może być niebezpieczne.
A co jest w Australii najlepszego, może wiedzieć chyba tylko ktoś, kto tam mieszka:

„Poza miastem człowiek ma spokój. Tak jak tutaj. Ja się tu urodziłem. Tu, w tym domu […] Wokoło pusto: łąki, wzgórza, niebo i gwiazdy. Ludzi niewiele, ale wystarczy. […] Wcześniej mieszkałem w Braidwood, potem na kilka lat przeniosłem się do Canberry. Ale wróciłem tu. Kto pozna bezludzie, zaraz je pokocha. Mój pradziad, na przykład, przyszedł tu z Sydney. Mieszkał w tym starym domu. Szukał złota. Dużo jednak nie znalazł. Ale wybudował dom i został. Nigdy już nie chciał wracać do miasta” (s. 53).

I to jest o wiele bardziej przekonywujące niż mniej czy bardziej udane przewodniki turystyczne.
Niestety istnieje też druga strona medalu:

„– Chłopie, tu nie Europa. Tu się rzeczy nie ogląda. Tu naprawdę nic nie ma. Kupa ziemi, nic do oglądania. Tu się leży, opala, pije piwo. Kupa rzeczy do roboty, ale nic do oglądania!” (s. 57)

Brzmi zachęcająco. Nie żartuję. Ziemia, ziemia i jeszcze raz ziemia; a u nas: budowle, budowle... i tak do znudzenia, coraz więcej, wszędzie wokoło.   
Szkoda, że nikt nie napisze „przewodnika” (raczej niewłaściwe słowo) z poglądami mieszkańców danego kraju. Na pewno wszyscy podeszliby do niego sceptycznie i na pewno mieliby odmienne zdania… do czasu aż sami by tam zamieszkali … gdyby zamieszkali.


Książkę Dmochowskiej przeznaczyłabym dla młodzieży; literatura prosta, co nieco mówiąca o Australii, może w sam raz tyle, ile potrzebuje nastolatek, żeby zrozumieć, co to za kraina kangurami i innymi niespotykanymi u nas stworzeniami obsiana, skoro seria wydawnicza, w jakiej ukazała się książka „powstaje pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego”…

czwartek, 16 października 2014

Marianne Fredriksson, "Simon i dęby", Replika, Poznań 2013.

„Simon i dęby” to jedna z piętnastu powieści Marianne Fredriksson – szwedzkiej pisarki i dziennikarki żyjącej w latach 1927-2007. Jak czytamy na okładce książki, tematem przewodnim pisarstwa Fredriksson jest przyjaźń, a tej nie braknie również w omawianej tu powieści, ponieważ więzi, jakie łączą tytułowego bohatera z poznanym pewnego dnia Izaakiem, z pewnością zaliczyć należy do wspomnianego wyżej rodzaju relacji, choć w okresie późniejszym doszukać można się w niej również zgrzytów.
Izaak pochodzi z rodziny żydowskiej, zaś Simona poza przyjaźnią z wytykanym palcami przez antysemitów chłopcem łączy jeszcze coś, mianowicie pochodzenie. Nieświadom go jednak chłopiec będzie musiał zmierzyć się z prawdą o samym sobie w późniejszym czasie, a ten mija zaskakująco szybko, akcja gna prędzej niż galopujący koń i zanim czytelnik zdąży się obejrzeć, jeden wątek zamienia się w kolejny, popychany już przez następny. Zdaje się, jakby autorka obawiała się, że nie starczy jej dni na opowiedzenie wszystkiego do końca i na schowanie swojego pisarskiego pióra do szuflady, ponieważ obok Simona pojawia się szereg innych, bliskich mu osób, a każda z nich kryje swoją własną historię naskrobaną szybciuteńko, toczącą się w okresie przedwojennym, wojennym i powojennym. Problem w tym, że żadna z tych historii nie jest nazbyt głęboka, w każdej zawadza jakaś powierzchowność, pośpiech wciąż wciskający się do książki, jak gdyby za dużo mieszczących się w niej bohaterów nie pozwalało na pominięcie którejś osoby i na całkowite, mocne zajęcie się co najwyżej dwoma lub trzema postaciami. Być może precyzyjniejsze nakreślenie psychiki jednego nawet bohatera i poświęcenie mu większej ilości miejsca wystarczyłoby, aby tekst zyskał na wartości, ale tak się nie dzieje. Nawet postać Simona, właściwie przebijająca się najczęściej, upomina się o pewne dopracowanie. Simon bardzo szybko staje się dorosły, a jego pragnienie życia innego od znanego mu dotąd, podobnie jak reszta nie mniej ważnych  problemów młodego człowieka, zmaganie się z nimi, pogłębia się w miarę czasu, identycznie jak nasilają się troski pozostałych bohaterów; nikt właściwie nie pozostaje nieruszony przez okrucieństwa życia i mimo że okrucieństwa niebłahe, to i tak natychmiast się o nich zapomina, bo już nadciągają troski kolejnego bohatera, o których czytelnik  t e ż  musi się dowiedzieć. Marianne Fredriksson chyba wolała nie tracić czasu i gnać do przodu, zamiast zając się jedną postacią raz, a dobrze, tak żeby nie zauważało się niedopowiedzeń. Tymczasem zdaje się, że tekst składa się z luk, które można by zapełnić, ale zabrakło miejsca.
Pomimo że powieść toczy się między innymi w czasie wojny, nie zauważa się tu nadmiaru jej obecności, nieprzychylny dla ludzi czas daje o sobie znać w paru miejscach, po czym znika jakby nigdy nic, choć jednak nadal przemyka tu i ówdzie między zdaniami, jak na przykład w tym jednym z nielicznych fragmentów, świadczących o tym, w jakim okresie żyje Simon i jego bliscy:

„Potwór nazywał się Hitler. Czasami można było przez radio usłyszeć, jak przemawia i jak Niemcy wykrzykiwali swoje <<Heil>>, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą […]” (s. 12).

Chciałoby się powiedzieć, że „Simon i dęby” to ogródek wypełniony zbyt wieloma gatunkami roślin, które, choć uporządkowane, doskonale nadają się na zupę jarzynową; każda się przyda, lecz żadna nie będzie wyjątkowa. Nie można narzekać na niedobór buntu, miłości, przyjaźni oraz nienawiści, nie można narzekać na nudę, ale…

Po powieści przetłumaczonej na 47 języków i uznanej przez szwedzkich krytyków za jedną ze stu najlepszych powieści świata oczekuje się jednak czegoś więcej.


Lecz… nie da się ukryć – świetna okładka. 

piątek, 15 sierpnia 2014

T. T. Thomas, "Ja - James Dean. Prawdziwa historia największego idola Ameryki lat 60.", Warszawa 1991.

Jego głębokie pragnienie sławy przemieniło go w ciągu niemal jednej nocy z prostego chłopaka z farmy w wytrawnego aktora i artystę. Jego nieustępliwe poszukiwanie miłości zjednało mu wielu przyjaciół, ale nie uwolniło od samotności. Jego gwałtowna natura pchała go od jednego szaleństwa do drugiego, aż w końcu doprowadziła do zguby – czytamy notę wydawcy. 


Życie Jamesa Deana było tak samo lakoniczne jak książka o nim, autorstwa T. T. Thomasa. Droga do sławy aktora, który zbyt wcześnie zakończył swoje życie, ginąc w wypadku samochodowym, nie wyglądała jednak wcale tak prosto, jak mogłoby się wydawać. Ciągłe wypatrywanie odpowiednich drzwi, które zaoferują mu drogę do kariery, stało się pasmem bolesnych doświadczeń, a niepowodzenia zwiększyły poczucie braku wiary w siebie i  przyczyniły się do depresji. Żaden odniesiony sukces nie stanowił dla Deana szczytu ambicji. Każde osiągnięcie, nieważne w jakiej dziedzinie, skreślał, zanim na dobre się rozpoczęło. Odwiecznym rywalem stała się dla niego przeszłość, dlatego wybierał strach, wychodząc mu naprzeciw. Bez ustanku gnał przed siebie, ponieważ wyłącznie taka taktyka pozwala zagłuszyć bolesne, wciąż na nowo roztrząsane uczucia. Szczęście innych wzbudzało w nim nienawiść, a okaleczona psychika dawała o sobie znać na każdym kroku.

W rzeczywistości to on sam ociągał się z nawiązaniem bliskiej znajomości z kimkolwiek, gdyż czuł, że za mało ma do zaoferowania. Bał  się też, że wyjawiając prawdę o sobie, co było nieuniknione przy bliższych kontaktach, ujawni swoje zepsucie i beztalencie (s. 93).

Kiedy w końcu, po wystąpieniu w filmie Buntownik bez powodu, został dostrzeżony i z dnia na dzień zaczęły otaczać go flesze fotoreporterskich aparatów, uzmysłowił sobie, że nawet ten sukces nie stanowi klucza do wolności, nawet sława nie ma mocy wypełnienia gnieżdżącej się wewnątrz pustki. Wszelkie okoliczności towarzyszące przełomowemu wydarzeniu w życiu Deana, zamiast do radości, doprowadzały go do irytacji. Oblegający tłum chciał wielkiego Jamesa, a mały Jimmy pragnął wyłącznie wyzwolenia, nie jedynie od publiki, lecz przede wszystkim od wszechogarniającej samotności i od ciągłego poczucia winy. Za agresywnym, niepokornym Deanem nieustannie ciągnęło się bolesne wspomnienie matki, natomiast sam artysta wciąż obwiniał się o jej śmierć. Niechciany przez ojca tłukł się w blasku kamer, zaś poznawane kobiety pogłębiały tylko jego niegojące się rany, ponieważ żadna z owych kobiet nie potrafiła obronić go „przed złem”, a tym bardziej ta, która była wiernym odbiciem pani Dean.
 „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść” – śpiewał Grzegorz Markowski. Dean zawsze schodził z niej przedwcześnie, a za ostatnim razem postarały się o to estradowe deski ulicy, stawiając przed nim znak STOP i spychając go do miejsca przeznaczonego dla widzów.
Kim był Jimmy Dean? Nie mam pojęcia. Obserwowanie człowieka za szybą ekranu to zbyt mało, żeby dowiedzieć się o nim wszystkiego, słuchanie informacji o nim to również zbyt mało, nawet przeczytanie powieści biograficznej wnosi niewiele więcej.

Kim w takim razie był James Dean, posiadający też drugie imię - Byron, nadane mu przez matkę w nadziei, że jej syn wyniesie choć trochę z artystycznego talentu wielkiego Byrona?

Nie sądźcie mnie jako Jamesa Byrona Deana. Jestem tym, kogo chcieliście we mnie zobaczyć, postaciami, które grałem. Jestem młody, samotny i zagubiony. Jestem częścią każdego z was, was, którzy mnie znacie (s. 137).     

Jeśli powołać się na Epilog książki, to nie życie, a śmierć przyniosła bohaterowi filmu Na wschód od Edenu popularność. Po wypadku szczątki samochodu, w którym zginął Dean, stały się obiektem kultu. Zaczęto tworzyć fankluby i wysyłać listy do nieboszczyka, a ich autorzy nierzadko byli przekonani, że idol, z którym się utożsamiali, wciąż żyje.

Biograficzna powieść poświęcona Deanowi mieni się kilkoma barwami. Jedna istotnie schyla się ku powieści biograficznej, druga zawiera w sobie suchy, dziennikarski ton, a trzecia dryfuje po psychologicznych falach, na których autor dokonuje analizy psychiki głównego bohatera. Naturalnie diagnoza Thomasa pozwala czytelnikowi lepiej poznać Deana, a ponadto całość jest upamiętnieniem wielkiego aktora. Jednak gatunkowa wielostronność przyczynia się do tego, że powieść traci bardzo dużo ze swej strony artystycznej. Zbyt wiele tu niedopełnienia; krótkie opisy sytuacji powodują pewien niedosyt, a narratorskie tłumaczenia uczuć Deana można by nazwać nadwyżką wprowadzoną w słusznej sprawie.


Książka została napisana dwa lata po śmierci Deana, a w Polsce ukazała się 34 lata później.  

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Ludwik Bohdan Grzeniewski, "drobiazgów duch wspaniały i powietrzny...", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973

Literatura - tu sprawdza się nawet stare prognozy pogody…


Tytuł książki Ludwika Bohdana Grzeniewskiego, „drobiazgów duch wspaniały i powietrzny…” może zmylić czytelnika i narzucić mu podejrzenie, że tych kilka tytułowych słów stanowi nawiązanie do poezji Michała Aleksiejewicza Kuźmina. Podtytuł: Szkice o  realiach literatury w pewnym stopniu rozjaśnia sprawę zawartości lektury, lecz wciąż niewystarczająco. Ostatecznym ratunkiem staje się zapoznanie się z treścią dzieła, po które, chcąc nie chcąc, byłam zmuszona sięgnąć, a właściwie zamówić, ponieważ teksty czytane z przymusu lub długo poszukiwane często drzemią sobie spokojnie w bibliotecznych magazynach do czasu, aż jakaś nawiedzona dusza zostanie skazana na zainteresowanie się nimi. A szkoda, ponieważ gdyby owe „archaiczne” księgi leżały zwyczajnie na półkach, niewykluczone, że byłyby częściej zauważane. Tymczasem tkwią w niedostępnym miejscu i człowiek nie znajduje sposobu, żeby się do nich dostać, a co więcej nie ma pojęcia o istnieniu większości z nich. Chociaż! Jedna, jedyna rada polega na zostaniu pracownikiem biblioteki i wtedy… hulaj duszo wśród starych szpargałów, wiecznie skrywanych przed światem, a niekiedy niezwykle interesujących. Może dobre wyjście stanowiłoby założenie Biblioteki Książek Nieczytanych/ Zapomnianych, w której wszelkie wydzielające dziwny zapach karty byłyby jawnie dostępne, zamiast skrywać się w nie wiadomo gdzie znajdującym się magazynach. A nuż trafiłaby się któremuś pasjonatowi książek jakaś fascynująca lektura, niczym ślepej kurze ziarno?

Jednak, jak to zwykle bywa, odbiegam od tematu… podczas gdy duch wspaniały i (nie wiem czemu) powietrzny (nie rozeznaję o jakim duchu mowa, ponieważ nie zabrałam się do interpretacji wiersza Kuźmina) czeka.
Szkice, jak wyjaśnia autor, pisane były w latach 1966-1972 (poza jednym, napisanym wcześniej). Dodam, że autor to znany poeta i prozaik, twórca wielu szkiców i esejów, m.in. Warszawy w „Lalce” Prusa czy Warszawy Aleksandra Gierymskiego.
Tym razem książkę napisałem szkicami, a nie szkice zebrałem w książkę. Stąd spójność obok tematycznej różnorodności. Stąd podział na części: cztery razy po dziewięć.

W tym momencie niemal wszystko wydaje się jasne, jednak podział na części ominę, ponieważ szkice zamiast w rozdziały rysują mi się tu w jedną wielką całość.
Początek książki traktuje o literackich omyłkach, choć nie brak mowy o nich również dalszych tekstach.

Gafy układają się w świecie literatury jak archipelagi wysp na ziemskich oceanach – czytamy na stronie ósmej – Wielkie i małe, ciągną się łańcuchami, formują w przedziwne konstelacje, implikują wzajemnie jak Mozambik z Madagaskarem. Ileż radości daje ich wykrycie. Oto John Smith, który może przyganić Szekspirowi; oto Jan Kowalski wykrywający gafy w dziełach wieszczów. Ogromna, jakże ludzka pociecha, że nawet słońca nie są bez plam.

Grzeniewski, który, zdaje mi się, sam specjalizował się w wykrywaniu pisarskich omyłek, może poszczycić się szeroką wiedzą na temat owego „archipelagu gaf literackich”. A trzeba przyznać, że niemało ich w literaturze i nie jedynie u mniej poczytnych twórców, ale także u pisarzy większego kalibru.
Na początek Grzeniewski wspomina o pomyłkach Homera, który np. w Iliadzie uśmierca podczas bitwy Pylajmenesa, a następnie w jednej ze scen wskrzesza go. Z kolei Szekspira raczej nie pasjonowała geografia, historia czy filozofia, jak przypuszcza autor, a dowodem na to jest chociażby umieszczenie w Juliuszu Cezarze zegara. Mickiewicz z kolei uczynił ze zjawisk przyrody istny kogel-mogel. W jego Panu Tadeuszu przyroda kpi sobie z pór roku i wyprawia, co jej się żywnie podoba, począwszy od szparagów występujących w czasie żniw. Natomiast Sienkiewicz nie zdawał sobie sprawy m.in. z tego, że w czasie oblężenia Jasnej Góry w 1655 r. obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej nie było w klasztorze. Niewybaczalnym dla niektórych może okazać się fakt, że kolejny powieściopisarz – Prus, umieścił w Faraonie (który bodajże zawiera największą ilość błędów) platynę i pomarańcze, odkryte dopiero w XVIII wieku, a z kolei Flaubert nie wiedział, że za czasów Hannibala wielbłądy nie spacerowały w Kartaginie.

Co poza tym?

Niegdyś – powiedziała Agata Christie na zakończenie obrad – pisanie i czytanie powieści kryminalnych było rozrywką. Dzisiaj dziedzina ta wymaga wszystkowiedzących autorów i czytelników nie nazbyt biegłych w nauce (cyt. za Grzeniewski, s. 16).  

Świetnie powiedziane. Nie zaszkodziłaby owym artystom, jak sugeruje Grzeniewski, również znajomość ptasich obyczajów. Ta dziedzina życia, mimo że w zasadzie tak  prosta, staje się niezwykle trudna, gdy dotknie jej człowiek z lichą wiedzą o stworzeniach latających. Grzeniewski poświęca dużo uwagi temu problemowi, ale nie stroni także od innych.
Pisze m.in. o „woltyżerkach publicystów”, w odniesieniu do Chłopca z Biblią Borowskiego, oraz o Oziminie Berenta, z której usunięto trzecią figę. Wspomina o własnym szkicu Krótki suplement do „Żywego wiązania”, zamieszczonym we „Współczesności”, a poświęconym pomyłkom znajdującym się w książce Igora Newerlego. Wyjaśnia, kto przejął od księcia Kazimierza Poniatowskiego pomysł z wanną – podarunkiem dla Agnieszki Truskolaskiej. Zastanawia się, co zostałoby jeszcze ze spuścizny Mickiewicza, gdyby nie pewien wrześniowy dzień roku 1855, podczas którego poeta puścił z dymem wiele swoich notatek. A ponadto mowa także o zwyczaju łuskania pestek słonecznika, o ulicach wysypanych jego łuskami oraz o słonecznikowych polach.    
Najwięcej miejsca zajmują jednak szkice poświęcone Lalce oraz jej, wspomnianemu już, autorowi. Mamy więc tekst o „niewłasnych” pomyłkach Prusa, dociekania nad pierwowzorem postaci Ochockiego, podrozdział o Chałubskim i Baranowskim – dwóch lekarzach z powieści, istotnie znanych autorowi Lalki. Dalej rozważania nad tym, czy Rzecki mógł jechać z Pragi do Warszawy zwiniętym mostem, któremu to problemowi Grzeniewski poświęcił zapewne niemało czasu, podobnie jak wiele godzin musiał stracić, by dowiedzieć się, jak wyglądał stan pogody w Wielką Środę 17 kwietnia 1878 r. Albowiem tego dnia:

[…] panna Izabela już siedziała w otwartym powozie wraz ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną Florentyną. Po Alei chodziły wiosenne powiewy roznosząc tę szczególną, surową woń, która poprzedza pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków; szare trawniki nabrały zielonkawego odcienia; słońce grzało tak mocno, że panie otworzyły parasolki. – Śliczny dzień – westchnęła panna Izabela patrząc na niebo, gdzieniegdzie poplamione białymi obłokami (cyt. za Grzeniewski, s. 100).

Tylko czy na pewno słońce grzało?
Badania sięgają zenitu (ale jeśli dla badacza literatury tego typu wiedza jest istotna, nie mam nic przeciwko…)
Mimo powieściowych błędów Grzeniewski przyznaje, że Lalkę czyta się wielokrotnie i nie należy w swym twierdzeniu do wyjątków.

Ilekroć był zaziębiony lub poboliwały go zęby, albo się kochał nieszczęśliwie, Jacek stosował przeciwko dolegliwościom ciała i duszy lekturę tej powieści. Lek nie zawodził. Arcyproza Prusa działała skuteczniej niż proszki aspiryny. Ostudzała gorączkę, uspokajała nerwy, regulowała bicie serca (Wokulski Stefan Godlewski)[i].

[…] książki jego towarzyszyły mojej młodości, a i dziś, gdy mi smutno lub nudno, najlepszym jest dla mnie lekarstwem zażycie paru rozdziałów "Lalki" (Antoni Słonimski)[ii].

A jak wspomina się bohatera głównego – literata zapewniającego lek na bolączki w postaci kolejnych części sztuki poskładanej ze słów? Aleksander Głowacki został zapamiętany jako miły pan w ciemnych okularach, rozdający dzieciom cukierki. „Taki niepozorny, zasuszony dziadek o wyglądzie zakrystianina…” , z poczuciem humoru i… ciętym językiem. Miły pan, którego pisarki pytały o zdanie odnoście do swoich tekstów, a pośród nich autorka Trędowatej.

Szkice Grzeniewskiego?
Hmm… Po tej lekturze zastanawiam się, jak się dostać do archiwum bez posiadania odpowiedniego wykształcenia.

A błędy literackie i inne? Nie ma człowieka, który ich nie popełnia.  





[i] cyt. za Grzeniewski, s. 174
[ii] tamże

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Gdy myśli podlegają ocenie...

Dorota Masłowska, Dusza światowa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

    Agnieszka Drotkiewicz pragnęła, żeby „Dusza światowa”  była pewnym głosem w sprawie, może pewną prośbą o inny sposób rozmowy. To jest ważne, myślę, że trzeba podkreślić fakt, iż bezmyślne multiplikowanie konfliktu naprawdę jest niebezpieczne.
Czy ów zamysł się spełnił? Dorota Masłowska zabiera głos w sprawie, a dokładniej w wielu sprawach, przy akompaniamencie, albo raczej odpowiadając na pytania, dyskutując, odnosząc się do tez pytającej, lecz jak się okazuje (czytając opinie niektórych recenzentów) niewystarczająco nowatorsko, niewystarczająco dorośle. Nie na to czekała opinia publiczna. Popis „własnomyślowy” w wykonaniu Masłowskiej przedstawiał się w jej wyobraźni nieco inaczej. Jak? Nie mnie o to pytać.
Zamiast wywiadu rzeką płynącego publika otrzymała rozmowę dwóch znających się, wydaje się, że nawet lepiej niż dobrze, kobiet; rozmowę, która miejscami przybiera formę pogawędki na ważne i mniej ważkie tematy. Z poglądami autorki Wojny polsko-ruskiej można się zgadzać, można wnosić sprzeciw i dopuszczalne jest również potraktowanie ich jak mijającego nas, nic nieznaczącego przechodnia.
Pomijając takie sensacje jak chociażby ta, że Dorota Masłowska nie posiada konta na  Facebooku, kojarzącego jej się z Rokiem 1984 Orwella, nie prowadzi blogu, unika najbardziej obleganych wydarzeń kulturalnych, książek czytanych przez wszystkich, tylko z tego powodu że wszyscy je czytają, pochłania kolejne numery „Prześlij Przepis” czy wypowiada  niezbyt pochlebne zdania na temat czasopism typu „Viva”, trzeba uwzględnić o wiele ważniejsze punkty zawarte w książce. Próżno szukać w tekście skandalicznych zwierzeń, jeśli czytelnik miał na nie chrapkę. Zamiast kilkuwarstwowego tortu z nadmiarem lukru znajdujemy wielotematyczne danie garnkowe a’la Masłowska.
Pisarka wypowiada się m.in. na temat wnętrz artystów: […] wielu twórców, których znam lub znałam, nie umiało żyć bądź nie umie żyć: ich nadwrażliwość na własną osobę, coś, co bym nazwała pokręceniem, czy też […] może „niestandardowa budowa psychiki” powoduje straszne zawirowanie w sferze osobistej i twórczość staje się produktem ubocznym, ucieczką od życia. Zresztą daleko nie trzeba szukać – ja sama byłam zawsze taką osobą (s. 42), tłumaczy, czym niekiedy pachnie pisarstwo: […] zawód pisarza mieści się chyba gdzieś między zawodem misyjnym a szarlataństwem. […] Chociaż na przykład taki Paulo Coelho, jemu jakoś udaje się figurować po obydwu stronach medalu. Strasznie szarlatani, ale koniec końców wielu ludziom te jego oszukaństwa robią bardzo dobrze. […] czują się pokrzepieni […] (s. 62-63), broni literatury łatwej, lekkiej i przyjemnej: […] nie pamiętamy, że często autorkami są panie, które mają potrzebę podzielić się jakąś swoją historią i swoje pisanie głęboko przeżywają. I że wielu innym kobietom takie opowieści są właśnie potrzebne do życia, a nie James Joyce (s. 67). Znakomicie zdaje sobie sprawę, jakiego rodzaju aspekty zamieniają człowieka w konsumenta: […] Pieniądze są groźne, Warszawa jest groźna, bo tu człowiek zaczyna myśleć takimi kategoriami jak wszyscy: mieć ładne mieszkanie, mieć komfort, spokój, ładnie wyglądać, jeździć na fajne wakacje (s. 69).
Jak natomiast prezentuje się w jej oczach miasto? […] miasto jest jak teatr […] wynika z zagęszczenia, jest wymuszony nadmiarem jednostek […] wydaje się kompletnie absurdalny: cały ten spektakl ubrań, gestów, systemu poruszania się. […] na wsi ubranie służy tylko do ubrania, do tego, żeby nie było ci zimno  i żeby deszcz cię nie zmoczył – pan Wojtek chodzi w damskich spodniach i jako osoba nic na tym nie traci. W Warszawie ludzie chodzą po parku ze swoimi psami niewiadomojakiej rasy o imieniu Xavier Fabienne, a suka pana Wojtka nazywa się Pies (s. 179-180). I mimo negatywnego osądu naszej stolicy Masłowska uwielbia wtapiać się w tłum niczym światowa dusza.

Może, a nawet na pewno, Dorota Masłowska otrzymała Nike, może, a nawet na pewno, przyznano jej  Paszport „Polityki” i może… a nawet na pewno, przedstawiła swoje myśli, czy się z nimi zgadzamy, czy nie.  
Kiedy czytałam jednak co niektóre bardzo ostre recenzje Duszy światowej, zaczęłam się zastanawiać, czy cały ten proces krytykowania wywiadu, nieważne wywiadu rzeki czy wywiadu morza, nie jest czymś wymuszonym, nienaturalnym (i nie dotyczy to jedynie książki Masłowskiej), ponieważ to już nie jest niezgadzanie się z czyimiś poglądami, ale ocenianie atrakcyjności ludzkich myśli, i stwierdziłam, że nie istnieje ani jedno słowo wypowiedziane przez publiczną osobę, któremu nie można byłoby wystawić należytej cenzurki. Rola recenzenta upodabnia się do funkcji belfra. Oto Jaś wywołany do odpowiedzi daje prawidłową odpowiedź, lecz niewystarczająco nowatorską, atrakcyjną i mierną oratorsko, mimo że za jej pomocą przedstawił swoje zdanie, a że komuś nie przypadło do gustu... Zupełnie jakby zadanie odpowiadającego nie polegało na prezentacji własnych przemyśleń, ale na odkrywaniu nieznanych lądów, a może na ujawnieniu powalającej wszystkich na kolana niekonwencjonalnej literackiej tezy np. z dziedziny teorii literatury. Literacki światek domaga się fenomenu. Pytanie brzmi: co nowego da nam Masłowska? Nic? Jak to nic? Pisarka z dwoma literackimi nagrodami? Nie chowa niczego w zanadrzu? Żadnej życiowej myśli na miarę Einsteina?
Czy oczekujący się oby nie przeliczyli? Rola pisarza nie polega na wypowiadaniu błyskotliwych zdań, dotyczących własnych osobistych doświadczeń czy przemyśleń, ale na pisaniu książek. Pisarz nie musi udowadniać, że posiadł bardziej intrygujące poglądy na świat ani też że jest lepiej poinformowany od swoich kolegów/koleżanek po fachu, że trzyma ukryte w szufladzie skuteczniejsze rady reformatorskie na Polskę, na kulturę, socjologię, służbę zdrowia, etc., że potrafi uzasadnić swoje racje nietuzinkowymi argumentami, ponieważ nawet nie musi takimi dysponować. 
Jednak nie można zaprzeczać, że każda książka może podlegać ocenie, nawet telefoniczna. Niestety...

W każdym razie Dusza światowa to już nieco przestarzała nowość, albowiem 22 maja nakładem Wydawnictwa Literackiego ukaże się Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci - pierwsza książka dla dzieci autorki Pawia królowej.   

czwartek, 10 kwietnia 2014

Jerzy Stypułkowski "Skandynawska wieża Babel. Studium udręki szwedzkiego urzędnika." Novae Res, Gdynia 2013

Opisać działanie urzędu na ponad 500 stronach to nie lada wyzwanie, ale z pewnością nie dla Jerzego Stypułkowskiego. Autor kreśli przed czytelnikiem wycinek z życia jednego ze szwedzkich urzędników - Józefa K. udręczonego wykonywaną przez siebie "zabiurkową" funkcją. Biurokratyczna machina, w której każdy pracownik za priorytet stawia sprostanie wymaganiom szefa, czyni podwładnych uległymi robotami, z uśmiechami na twarzach spełniającymi życzenia swego przełożonego, a pełniona misja staje się dla nich najważniejszym, o ile nie jedynym, celem życia. Najmniejszy biurowy kłopot urasta do rangi niebagatelnego dylematu, jak chociażby walające się po podłodze kable, zagrażające bezpieczeństwu pracowników, które to utrapienie jawi się niczym problem wagi państwowej; a wiecznym naradom, nowatorskim niezrealizowanym projektom, niewiele wnoszącym długim przemowom głównego dowodzącego nie ma końca, wszystko zaś służy podstawowemu celowi – umocnieniu władzy Runara. Jeden K. wyłamuje się z grupki harcerzyków maszerujących w pochodzie ku czci szefa i dostrzega absurd sytuacji, w których każdego dnia sam bierze udział. Główny bohater marzy o odpoczynku, chce pooglądać świat, lecz nie zza szyby, skryć się w nim przed dołującymi, nic niewnoszącymi, a wręcz niepotrzebnymi zajęciami.

Inflacja do dziesiątej potęgi – bezustanne powtarzanie, pusta frazeologia, ceremonia z pustym ołtarzem, mistyka dla ubogich. Wiedział, że to nigdy się nie skończy, że ta ceremonia przelewania z pustego w próżne będzie trwała wiecznie (s. 278).

Książka Stypułkowskiego to powieść „biurokratyczna” bez cienia biurokracji. Autor doskonale włada zasobem słów, które ułożone w całość, podszyte lekkim humorem, wciągają czytelnika tak bardzo, że chwilami trudno się oderwać, ale owa umiejętność plastycznych opisów ma też pewne minusy. Biurowy kierat nieco przeładowany zbyt wyszukanym słownictwem, w którym niekiedy zauważa się powtórzenia, może po pewnym czasie przytłaczać. Czytelnik zagnieżdża się w biurokratycznej machinie, której działające trybiki nigdy nie ustają, do tego stopnia, że swego rodzaju „odetchnięcie” stanowią akcje dziejące się poza biurem. Zdaje się, że analogiczne uczucie nadmiaru udziela się głównemu bohaterowi, mającemu dość gry na deskach biurowego teatru.
Chciałoby się usunąć niektóre opisy z końcowych szpalt książki, a tymczasem nic z tych rzeczy. Nie obstawałabym za tym, iż autor wprowadził powtórzenia celowo. Choć nie można mieć jednak pewności, że ich zadanie nie polega na głębszym zarysowaniu problemu, aż do granic absurdu, którego tu z pewnością nie brakuje.
Niemniej faktem jest, że dawno nie czytałam książki współczesnego polskiego autora/ki napisanej w tak dobrym stylu (pominąwszy pewne elementy). Na próżno szukałam w pamięci (chyba że o jakiejś zapomniałam). Wystarczyło przejrzeć kilka pierwszych stron Studium udręki szwedzkiego urzędnika, by stwierdzić, że Jerzy Stypułkowski od trzydziestu (o ile dobrze liczę) lat marnował się w szwedzkiej bibliotece, zamiast już dawno rzucić przekładanie innych książek i zająć się pisaniem własnych. Chociaż gdyby nie te „zmarnowane” lata, prawdopodobnie nie mielibyśmy możliwości dowiedzieć się, jak wygląda praca w szwedzkim urzędzie, ponieważ Skandynawska wieża Babel, to wynik obserwacji pisarza.  
 

W związku z powyższym wydaje mi się, że Szwedzi byliby bardzo zainteresowani powieścią Stypułkowskiego. Niczego przecież nie jest się bardziej ciekawym niż swojego obrazu w oczach innej osoby.   

sobota, 8 lutego 2014

Martin Abram, "Quo Vadis. Trzecie tysiąclecie", Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2013.

Czyżby za mało soli?

    Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że otrzymaliśmy powtórkę z lektury, która ukazywała się od 1895 r. w „Gazecie Polskiej”. Na drugi rzut oka to nie jest już tak oczywiste. Martin Abram zapożyczył z Quo vadis ideę oraz poszczególne wątki, by osadzić je w dalekiej przyszłości. Niewątpliwie pomysł doskonały, a mało kto rzucałby się na tak głęboką wodę. I tu punk dla twórcy.
   Drugi punkt to idealnie dobrane do pierwotnych i powiązane ze sobą odpowiedniki poszczególnych wydarzeń i osób. Jest bowiem i państwo, niemające sobie równych, i jego „właściciel” – Garison (Neron) w swoim zepsutym moralnie świecie, są winni upadku ekonomicznego Stanów Zjednoczonych Świata chrześcijanie, niesłusznie przeznaczeni na ukrzyżowanie, jest narwany Szymon (Winicjusz), jest Petroniusz, jest czarny charakter – Smith (Chilon), przeszyta poczuciem winy Angel (Ligia) i historia miłosna na piedestale.
   Trzeci punkt – tekst nie zanudza, a momentami niecierpliwie czeka się na dalszy rozwój wypadków. Wizja przyszłości nie pozostawia czytelnika obojętnym. Rzec można, Quo vadis odbite w lustrze, tyle tylko że w innym czasie, miejscu, w odmiennych warunkach i…  w nieco zamazanej lustrzanej szybie.
  
   U Sienkiewicza poganie to stado wilków żądnych krwi, jeśli nie krwi byka na arenie, to człowieka. U Abrama poganami zwie się grupę facetów w garniturach (czasami w strojach a’la Neron) i kobiet w nie mniej wykwintnym odzieniu, znających się wyłącznie na komputerach, najlepszych strategiach marketingowych i oczywiście na modzie; tj. grupę tzw. konsumentów. To, co u Sienkiewicza mocne, u Abrama obniżyło loty. I nie mam tu na myśli wyłącznie sposobu ukazania pogan. Atmosfera stanowczo odbiega od tej, jaką wyczuwa się w powieści polskiego noblisty. Ktoś mógłby się sprzeciwić, bo skoro znaleźliśmy się w 2112 r., to siłą rzeczy atmosfera trzeciego tysiąclecia nie może odpowiadać atmosferze wyrosłej spod pióra autora Trylogii. No i ja się zgadzam. Co więcej, świetny zarys, doskonałe dopasowanie wszystkich szczegółów, puzzle poskładane idealnie. Tylko nie jestem pewna, czy to wystarczy. Jeżeli chodzi o zainteresowanie dzisiejszego odbiorcy, to być może jak najbardziej.
   Brakuje mi tu tylko ironii Petroniusza, śmieszności Nerona, buntowniczości Winicjusza, grania na emocjach czytelnika, a więc przede wszystkim psychologii poszczególnych bohaterów, tj. głębszego odmalowania charakterów i  silniejszego nakreślenia stosunków między postaciami.
   Momentami odnosi się wrażenie, że właśnie trafiło się na podręcznik z historii ekonomii, gospodarki i religii, z wiadomościami z kraju i ze świata włącznie (choć z pewnością uzasadnionymi w tym wypadku), a miejscami akcja płynie niczym Titanic do portu Śmierci.
   I co mnie dziwi najbardziej, to narracja, która w niektórych momentach przypomina sprawozdanie, oraz dialogi. Styl tak elegancki… Aż trudno uwierzyć, że za 100 lat ludzie będą posługiwać się tego typu słownictwem, w dodatku udekorowanym archaizmami. Obstawałabym raczej za tym, że nasz werbalny sposób porozumienia się upadnie na samo dno. Choć… oby te przewidywania się nie sprawdziły. Ale skoro mamy do czynienia z tzw. sferą wyższą (pod względem zajmowanych stanowisk), to może ów fakt uzasadnia wprowadzenie takiego stylu.

   Julian Krzyżanowski nazwał Quo vadis Sienkiewicza „najsławniejszą powieścią polską”, a ja muszę stwierdzić, że przepis na tort Martina Abrama był świetny, lecz nie wszystkie składniki kilku warstw odmierzono dokładnie.
   
   Wątpię, czy jakąkolwiek książkę napisaną na podobieństwo Quo vadis czy na wzór innej powieści Henryka Sienkiewicza oceniłabym na bdb. Sienkiewicz to zbyt duży fachowiec i trudno dostrzec podobieństwo jego techniki pisarskiej w technice dzisiejszych twórców.   

   No i tak to jest, gdy człowiek pisze to, czego w rzeczywistości nie myśli, to czuje się fatalnie, ale jak pisze to, co istotnie myśli, to czuje się dziesięć razy gorzej.

   Następnym razem wydam chyba tylko ocenę, od 1-6, będzie prościej.