Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z., pisane na wzór Listów do Pani Z. Kazimierza
Brandysa, skierowane pierwotnie do Agnieszki Zagner, autorki blogu Orient
Express, a następnie zebrane w całość, czyta się (sądziłam, że nigdy nie użyję
tego sformułowania wobec książki niebeletrystycznej) jednym tchem. Celem Andrzeja Koraszewskiego było udowodnienie, że Izrael jest zagrożony, że dominujące ukazywanie tego maleńkiego kraju jako synonimu "wszelkiego zła" to
błąd wynikły z niewłaściwego działania polityków, mediów i zwykłych ludzi, błąd
wynikły również z ciągle trwającej nietolerancji wobec Żydów. Mieszkańcy Izraela
stali się ruchomą tarczą, do której można strzelać słownie, i nie tylko, bez
ponoszenia konsekwencji. Cel właściwie doskonały, ponieważ słaby, skoro występuje
przeciwko niemu aż tylu, a jednak potrafiący się bronić. Ta wredna pchła –
antysemityzm, wciąż jeszcze zagrzewa sobie miejsca w cieplutkich łóżkach
współczesnych; za jej pomocą, za pomocą jadu wypluwanego w zdaniach można
wzbudzić zapał innych do zwalczania Żydów, ponieważ czasami wydaje się, że
choroba o nazwie „antysemityzm” zatacza coraz szersze kręgi. Począwszy od
kręgów organizacji terrorystycznych. Andrzej Koraszewski koryguje niewłaściwie
przedstawiany wizerunek Izraela, stawiając w jego miejsce zupełnie odmienny,
pozytywny obraz; wskazuje, że wszystkie oskarżenia rzucane w stronę tego
państwa graniczą z grubą przesadą. Spoglądając na wszystkie winy Izraela, często
zapomina się o o wiele większych winach innych państw, a jednocześnie dopomaga się w
niszczeniu kraju ludzi, których wyeliminowanie tak doskonale zaplanował Hitler, zaś przedstawiciele „politycznego islamu” stają się niejako jego kontynuatorami. To
mało; między „wybranymi”, pałającymi chęcią zniszczenia innowierców, wybuchają
nawet spory, kto ma podjąć się tego zadania, kto jest bardziej godny. Aż
niewiarygodne, do czego może posunąć się człowiek owładnięty pragnieniem
wypełnienia idei, którą uznał za nakaz Boga. Aż nieprawdopodobne, że to nie
tylko przeciwnicy innowierców, ale również obywatele innych państw kumulują w
sobie takie pokłady nienawiści, wciąż jeszcze uznając Żydów za ludzi niższej
kategorii, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Każdemu z owych
niby-nieantysemitów, aczkolwiek niechełpiących się tolerancją wobec Żydów,
należałoby postawić tylko jedno, zasadnicze pytanie: „Co takiego zrobił naród
żydowski, że zasłużył na pogardę?”. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Koraszewski chyba nawet go nie zadaje, raczej stwierdza fakt. Można dodać
przypis, że to przesada, ciężkie nadwyrężanie faktów, przecież jesteśmy
tolerancyjnymi Polakami, przecież nie ma wśród nas antysemitów. Naprawę? Jak
wobec tego odebrać słowa Katarzyny Mousy:
Pod filmem z napisem wypowiedzi egipskiego duchownego Mahmouda
al-Masriza zatytułowanym „Ani jeden Żyd nie zostanie na Ziemi” polska internautka
Katarzyna Mousa pisze:
„Mam nadzieję, że doczekam się tej pięknej chwili” (s. 250).
Przyznam szczerze, nie wierzyłam własnym oczom w to, co przeczytałam.
A może dodatkowo warto wejść na blog Orient Express i przyjrzeć
się bliżej niektórym zamieszczonym na nim komentarzom. I może dla lepszego zobrazowania problemu, choć
nie wiem, czy warto, przypomnę za Koraszewskim, że „uczymy się naszej polskości
od Żyda” (s. 211). Chyba nazwisko Julian Tuwim (m.in. Tuwim) nie jest nam obce. Coś
na temat antysemityzmu powiedział również swego czasu Tadeusz Mazowiecki:
Antysemitów wśród nas nie ma. Nikt, poza jednym czy drugim
fanatykiem, do takiej nazwy dziś się nie przyzna. Zawsze zresztą ludzie łagodni
i dobrzy mówili: „Antysemitą to ja nie jestem, potępiam tego rodzaju postawę…
ale ci Żydzi” (s. 11).
Tak, nasza wspaniała tolerancja inności nie zna granic…
Wolność słowa tymczasem znacznie przekracza dozwolone granice, a
komentujący internauci zdają się nie mieć pojęcia, że wolność słowa nie polega na
obrzucaniu innych błotem, że wolność słowa nie równa się mowie nienawiści, że
rolę naczelną pełni prawda.
Surfując po internecie, mamy wrażenie, że wszyscy nienawidzą
wszystkich za wszystko. Bulgoczące emocje pojawiają się w dyskusjach na wszelkie tematy. Słowo
„dyskusja” wydaje się w odniesieniu do internetu nadużyciem. Nie może być mowy
o dyskusji, kiedy mamy do czynienia z rozwrzeszczaną zgrają. Na internetowych
stronach wielu nauczycieli akademickich panuje atmosfera wiecu (s. 249).
Także na stronach poruszających problem konfliktu
arabsko-izraelskiego[i].
Autor pokazuje, jak krzywdząco traktowany jest Izrael, na
co dowodem są chociażby wskazane przez Koraszewskiego setki wydanych przez
agendy ONZ rezolucji krytykujących to państwo, chwilowe zaprzestanie udzielania
pomocy medycznej przez Światową Organizację Zdrowia na terenie Izraela, w celu
„potępienia niedostatecznej troski Izraela o zdrowie ludności arabskiej”,
odmowa pomocy dla Izraela ze strony Europy w walce przeciw wrogom, podawanie
błędnych wiadomości, stawiających ten mały skrawek Ziemi w złym świetle i tylko
incydentalne sprostowywanie faktów. Z drugiej strony akty terrorystyczne,
dokonywane przez tych, którzy z wielką chęcią usuną Izrael z mapy świata;
gotowe plany zagłady już spoczywają w ich głowach, podobnie jak plany
podłożenia nogi Ameryce, jej również z przyjemnością dadzą popalić. Tymczasem
nie kto inny, jak właśnie państwa demokratyczne (czy nieświadomie?) wspierają
działania organizacji terrorystycznych (s. 183). A przecież to właśnie islam w
najbardziej skrajnej postaci; jego wyznawcy nie poprzestają na zabijaniu
innowierców, równie dobrym celem muzułmanina-samobójcy jest drugi muzułmanin, zdawałoby się nieinnowierca
(s. 156). W Gazie uczy się dzieci nienawiści i zabijania, hoduje się przyszłych
samobójców, choć „Solidarni z Palestyną”, jak i dziennikarze prestiżowych
pism ponoć nie mają o tym zielonego
pojęcia (s. 63).
Wciąż giną ludzie; po ataku terrorystycznym w Paryżu na
Facebooku pojawiało się wiele wyrazów solidarności z rodzinami ofiar, z
ofiarami, wiele wyrazów współczucia, niejedna osoba na swoje zdjęcie profilowe
wprowadziła francuską flagę, nie raz powtarzano: „Wszyscy jesteśmy Francuzami”.
To bardzo dobrze, mieliśmy dowód, że naród francuski nie jest sam w obliczu
poważnego zagrożenia, ale co z innymi narodami, ktoś poda im dłoń? Czy
ktokolwiek kiedykolwiek pomyślał: „Wszyscy jesteśmy Izraelczykami?”, czy
ktokolwiek pomyślał w ten sposób o mieszkańcach innych, nieeuropejskich państw?
„Ich bin ein Zionist?’ [syjonista w znaczeniu „człowiek, który uważa, że Żydzi
mają prawo do własnej ojczyzny”] (s. 183).
Ani ona [kanclerz Merkel], ani politycy z jej rządu nie wyłamują
się z chóru potakiwaczy organizatorom otwartej nagonki na Izrael, nie
protestują przeciwko finansowaniu organizacji terrorystycznych z budżetów
państw demokratycznych i współpracują przy wspieraniu systemów edukowania do
nienawiści (s. 183).
Koraszewski szczególnie uwypukla politykę Baracka Obamy, który, zdaniem autora, poprzez kolejne posunięcie jakby „przyzwalał na działania ludobójcze”.
To trudna, brudna strona polityki, prawda, która według Koraszewskiego nigdy nie leży pośrodku, przywoływane przez niego argumenty sprawiają wrażenie
tak wiarygodnych, że aż ciężko uwierzyć, jak odmienny (fałszywy?) obraz Bliskiego Wschodu serwują media. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że autor pała wielką
sympatią do Żydów, a jednak on sam podkreśla, że nie jest ich miłośnikiem,
nie towarzyszy mu „niechęć do cienia jakiejkolwiek krytyki pod adresem
Izraela”, uważa po prostu, że Izrael, jak każde inne państwo, ma prawo do
obrony własnych mieszkańców, mur bezpieczeństwa to element w tym wypadku
absolutnie niezbędny. W tym kontekście warte uwagi stają się słowa Benjamina Netanjahu:
W dniu, w którym Arabowie odłożą broń, nastanie pokój, w dniu, w
którym Izraelczycy odłożą broń, przestaną istnieć (s. 25).
Koraszewski przybiera momentami sarkastyczny, ironiczny ton, jego listy,
choć pisane na bardzo poważne tematy, chwilami przypominają niezwykle
intrygujące felietony, naładowane wieloma ciętymi zdaniami i nie mniejszą
ilością pytań skierowanych może nie tylko do Pani Z., ale wydaje się, że do
każdego czytelnika. Niekiedy odnosi się wrażenie, że Koraszewski stosuje
taktykę polegająca na ośmieszaniu niesłusznych, jego zdaniem, tez, a tym samym
podkreśla prawdziwość własnych.
Autor nie ucieka od dygresji, po drodze ocieramy się m.in. o
takie nazwiska jak Kołakowski, Herling-Grudziński, Janusz Korwin-Mikke, ojciec
Tadeusz Rydzyk czy wspomniany Julian Tuwim.
Szczególnie poruszające wydaje się świadectwo Kasima
Hafeeza, który, wychowany w wierze muzułmańskiej i w nienawiści do Izraela, zrozumiał, że szedł niewłaściwą drogą, a kamieniem węgielnym dla jego przemiany
stała się książka Alana Dershowitza The Case for Israel (186). Hafeez miał odwagę powiedzieć: „Jestem syjonistą, dumnym muzułmańskim syjonistą” (s.
184).
Książka Koraszewskiego odgrywa ważną pozycję na półce książek
traktujących o współczesnej polityce.
Jak twierdzi sam autor, nie każdy musi się z nim zgadzać, nie każdy
będzie zachwycony tym, co znajdzie w listach, nie każdy pokiwa głową i
stwierdzi, że ma do czynienia z prawdziwym obrazem, ale może warto na chwilę
zmierzyć się z rzeczywistością zaprezentowaną we Wszystkich winach Izraela.
Prawdopodobnie, niestety, książka nie stanie się przyczyną cudu i
nie doprowadzi do tak bardzo wypatrywanego prawdziwego międzyludzkiego dialogu, a szkoda,
lecz może skłoni choć niektórych do uznania, że Żydzi to zwyczajni ludzie.
Może zachęci do włączenia funkcji umysłu, którą nazywa się „myśleniem”,
ale myśleniem nieopartym na stereotypowym postrzeganiu naszego tu i teraz. Proponuję
rzucić w niepamięć słowa: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś…”, nawet
nie warto kończyć tego hasełka, które zbyt mocno kojarzy się z jakimś
egoistycznym dbaniem wyłącznie o samego siebie. Obok też ludzie chcą żyć, czując, że są szanowani. Mam nadzieję, podobnie jak Koraszewski, że książka Wszystkie winy Izraela "okaże się inspiracją do dalszych
poszukiwań i krytycznego sprawdzania jej
treści".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz