czwartek, 16 października 2014

Marianne Fredriksson, "Simon i dęby", Replika, Poznań 2013.

„Simon i dęby” to jedna z piętnastu powieści Marianne Fredriksson – szwedzkiej pisarki i dziennikarki żyjącej w latach 1927-2007. Jak czytamy na okładce książki, tematem przewodnim pisarstwa Fredriksson jest przyjaźń, a tej nie braknie również w omawianej tu powieści, ponieważ więzi, jakie łączą tytułowego bohatera z poznanym pewnego dnia Izaakiem, z pewnością zaliczyć należy do wspomnianego wyżej rodzaju relacji, choć w okresie późniejszym doszukać można się w niej również zgrzytów.
Izaak pochodzi z rodziny żydowskiej, zaś Simona poza przyjaźnią z wytykanym palcami przez antysemitów chłopcem łączy jeszcze coś, mianowicie pochodzenie. Nieświadom go jednak chłopiec będzie musiał zmierzyć się z prawdą o samym sobie w późniejszym czasie, a ten mija zaskakująco szybko, akcja gna prędzej niż galopujący koń i zanim czytelnik zdąży się obejrzeć, jeden wątek zamienia się w kolejny, popychany już przez następny. Zdaje się, jakby autorka obawiała się, że nie starczy jej dni na opowiedzenie wszystkiego do końca i na schowanie swojego pisarskiego pióra do szuflady, ponieważ obok Simona pojawia się szereg innych, bliskich mu osób, a każda z nich kryje swoją własną historię naskrobaną szybciuteńko, toczącą się w okresie przedwojennym, wojennym i powojennym. Problem w tym, że żadna z tych historii nie jest nazbyt głęboka, w każdej zawadza jakaś powierzchowność, pośpiech wciąż wciskający się do książki, jak gdyby za dużo mieszczących się w niej bohaterów nie pozwalało na pominięcie którejś osoby i na całkowite, mocne zajęcie się co najwyżej dwoma lub trzema postaciami. Być może precyzyjniejsze nakreślenie psychiki jednego nawet bohatera i poświęcenie mu większej ilości miejsca wystarczyłoby, aby tekst zyskał na wartości, ale tak się nie dzieje. Nawet postać Simona, właściwie przebijająca się najczęściej, upomina się o pewne dopracowanie. Simon bardzo szybko staje się dorosły, a jego pragnienie życia innego od znanego mu dotąd, podobnie jak reszta nie mniej ważnych  problemów młodego człowieka, zmaganie się z nimi, pogłębia się w miarę czasu, identycznie jak nasilają się troski pozostałych bohaterów; nikt właściwie nie pozostaje nieruszony przez okrucieństwa życia i mimo że okrucieństwa niebłahe, to i tak natychmiast się o nich zapomina, bo już nadciągają troski kolejnego bohatera, o których czytelnik  t e ż  musi się dowiedzieć. Marianne Fredriksson chyba wolała nie tracić czasu i gnać do przodu, zamiast zając się jedną postacią raz, a dobrze, tak żeby nie zauważało się niedopowiedzeń. Tymczasem zdaje się, że tekst składa się z luk, które można by zapełnić, ale zabrakło miejsca.
Pomimo że powieść toczy się między innymi w czasie wojny, nie zauważa się tu nadmiaru jej obecności, nieprzychylny dla ludzi czas daje o sobie znać w paru miejscach, po czym znika jakby nigdy nic, choć jednak nadal przemyka tu i ówdzie między zdaniami, jak na przykład w tym jednym z nielicznych fragmentów, świadczących o tym, w jakim okresie żyje Simon i jego bliscy:

„Potwór nazywał się Hitler. Czasami można było przez radio usłyszeć, jak przemawia i jak Niemcy wykrzykiwali swoje <<Heil>>, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą […]” (s. 12).

Chciałoby się powiedzieć, że „Simon i dęby” to ogródek wypełniony zbyt wieloma gatunkami roślin, które, choć uporządkowane, doskonale nadają się na zupę jarzynową; każda się przyda, lecz żadna nie będzie wyjątkowa. Nie można narzekać na niedobór buntu, miłości, przyjaźni oraz nienawiści, nie można narzekać na nudę, ale…

Po powieści przetłumaczonej na 47 języków i uznanej przez szwedzkich krytyków za jedną ze stu najlepszych powieści świata oczekuje się jednak czegoś więcej.


Lecz… nie da się ukryć – świetna okładka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz