„Simon i dęby” to jedna z piętnastu
powieści Marianne Fredriksson – szwedzkiej pisarki i dziennikarki żyjącej w
latach 1927-2007. Jak czytamy na okładce książki, tematem przewodnim
pisarstwa Fredriksson jest przyjaźń, a tej nie braknie również w omawianej tu powieści, ponieważ więzi, jakie łączą tytułowego bohatera z poznanym pewnego dnia
Izaakiem, z pewnością zaliczyć należy do wspomnianego wyżej rodzaju relacji,
choć w okresie późniejszym doszukać można się w niej również zgrzytów.
Izaak pochodzi z rodziny
żydowskiej, zaś Simona poza przyjaźnią z wytykanym palcami przez antysemitów
chłopcem łączy jeszcze coś, mianowicie pochodzenie. Nieświadom go jednak chłopiec
będzie musiał zmierzyć się z prawdą o samym sobie w późniejszym czasie, a ten
mija zaskakująco szybko, akcja gna prędzej niż galopujący koń i zanim czytelnik
zdąży się obejrzeć, jeden wątek zamienia się w kolejny, popychany już przez
następny. Zdaje się, jakby autorka obawiała się, że nie starczy jej dni na
opowiedzenie wszystkiego do końca i na schowanie swojego pisarskiego pióra do
szuflady, ponieważ obok Simona pojawia się szereg innych, bliskich mu osób, a
każda z nich kryje swoją własną historię naskrobaną szybciuteńko, toczącą się w
okresie przedwojennym, wojennym i powojennym. Problem w tym, że żadna z tych
historii nie jest nazbyt głęboka, w każdej zawadza jakaś powierzchowność, pośpiech
wciąż wciskający się do książki, jak gdyby za dużo mieszczących się w niej
bohaterów nie pozwalało na pominięcie którejś osoby i na całkowite, mocne zajęcie
się co najwyżej dwoma lub trzema postaciami. Być może precyzyjniejsze
nakreślenie psychiki jednego nawet bohatera i poświęcenie mu większej ilości
miejsca wystarczyłoby, aby tekst zyskał na wartości, ale tak się nie dzieje. Nawet
postać Simona, właściwie przebijająca się najczęściej, upomina się o pewne
dopracowanie. Simon bardzo szybko staje się dorosły, a jego pragnienie życia
innego od znanego mu dotąd, podobnie jak reszta nie mniej ważnych problemów młodego człowieka, zmaganie się z
nimi, pogłębia się w miarę czasu, identycznie jak nasilają się troski pozostałych
bohaterów; nikt właściwie nie pozostaje nieruszony przez okrucieństwa życia i
mimo że okrucieństwa niebłahe, to i tak natychmiast się o nich zapomina, bo już
nadciągają troski kolejnego bohatera, o których czytelnik t e ż musi się
dowiedzieć. Marianne Fredriksson chyba wolała nie tracić czasu i gnać do przodu,
zamiast zając się jedną postacią raz, a dobrze, tak żeby nie zauważało się
niedopowiedzeń. Tymczasem zdaje się, że tekst składa się z luk, które można by
zapełnić, ale zabrakło miejsca.
Pomimo że powieść toczy się między innymi w
czasie wojny, nie zauważa się tu nadmiaru jej obecności, nieprzychylny dla
ludzi czas daje o sobie znać w paru miejscach, po czym znika jakby nigdy nic,
choć jednak nadal przemyka tu i ówdzie między zdaniami, jak na przykład w tym jednym
z nielicznych fragmentów, świadczących o tym, w jakim okresie żyje Simon i jego
bliscy:
„Potwór nazywał się Hitler. Czasami
można było przez radio usłyszeć, jak przemawia i jak Niemcy wykrzykiwali swoje
<<Heil>>, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później
wszystko diabli wezmą […]” (s. 12).
Chciałoby się powiedzieć, że „Simon
i dęby” to ogródek wypełniony zbyt wieloma gatunkami roślin, które, choć
uporządkowane, doskonale nadają się na zupę jarzynową; każda się przyda, lecz
żadna nie będzie wyjątkowa. Nie można narzekać na niedobór buntu, miłości, przyjaźni
oraz nienawiści, nie można narzekać na nudę, ale…
Po powieści przetłumaczonej na 47
języków i uznanej przez szwedzkich krytyków za jedną ze stu najlepszych
powieści świata oczekuje się jednak czegoś więcej.
Lecz… nie da się ukryć – świetna
okładka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz