czwartek, 13 listopada 2014

Barbara Dmochowska, "Australia", Bernardinum, Pelplin 2014.

Dawno nie czytałam tak optymistycznej książki, optymistycznej - nie znaczy fascynującej, optymistycznej nie znaczy nawet – zarażającej optymizmem czytelnika. Barbara Dmochowska nie ukrywa swojego zachwytu nad wszelkimi, mniej i bardziej fascynującymi niespodziankami spotykanymi w drodze do Australii, przyjmuje z równym entuzjazmem zarówno widok pingwinów, kangurów, zachodzącego i wschodzącego słońca; choć coś mi się zdaje, że największą przyczyną owego optymizmu jest jednak towarzysz jej podróży. Nieco, lecz nie do końca, skojarzyło  mi się to z „Pożegnaniem z Afryką” (słowo daję, nie ma ku temu żadnych podstaw, więc nie wiem dlaczego), tyle tylko że tutaj mamy do czynienia z powitaniem, i nie Afryki, lecz Australii, z powitaniem niezwykle entuzjastycznym. Przeszkody w drodze do celu nie stanowi nawet rozpadające się auto, co chwila domagające się naprawy.

Przed nazwaniem książki Dmochowskiej „przewodnikiem” należałoby postawić znak STOP, ponieważ raczej przypomina ona pamiętnikowe wspomnienia dwojga młodych ludzi, wyruszających w nieznane. I mimo że nie można zaprzeczyć, iż w tekście występują pewne przydatne informacje, jednak niełatwe zadanie stanowiłoby dotarcie do Australii, obierając za GPS jedynie tę papierową wskazówkę, o wiele więcej miejsca niż wartościowe wiadomości zajmują w niej poczynania dwójki bohaterów, ich wrażenia, a ten aspekt książki z pewnością wzbudziłby największą ciekawość u samych Australijczyków, którzy dzięki lekturze mogliby obejrzeć swój kraj oczyma obcokrajowców.
Dla zainteresowanych podróżą do omawianego tu kraju, być może, ważną okaże się informacja zawarta na stronie 181., a konkretnie dotyczy ona tego, jak odróżnić mieszkańca Darwin od obcokrajowca.

„ – Jeśli przypadkiem, przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdarzy ci się trafić do Darwin i będziesz siedział w zaciemnionym barze, pijąc zmrożone piwo, jedno za drugim, bo tylko tak można tam przeżyć, a ktoś głupio uśmiechnięty zapyta: <<Jak leci? Przyjemna dziś pogoda, prawda?>> to znaczy, że to tubylec, mieszkaniec tego miasta”.

Wówczas, gdy już będziemy pewni, po głupim uśmiechu – jakkolwiek on wygląda, że mamy do czynienia z Darwińczykiem, albo rozważniej będzie jeśli użyję określenia „z mieszkańcem Darwin”, żeby uniknąć nieporozumień, to wypadałoby zachować ostrożność, ponieważ… jeśli oni tak ciągle nadużywają alkoholu, lepiej mieć się na baczności. Choć niewykluczone, że biesiady przy kuflach piwa dotyczą jedynie przyjezdnych.
W każdym razie zachęcająca anegdota (nieprawdaż?) informująca o tym, że Australijczycy, a w szczególności mieszkańcy Darwin, bywają głupio uśmiechnięci (trudno sobie to wyobrazić, ale zapewne uśmiech nie schodzi z ich twarzy z powodu nadmiaru procentów), a jeśli mam mówić za siebie, to powiem, albo napiszę, że na mur-beton nie przeżyłabym w Darwin ani jednego dnia. Zdaje się, że wody tam raczej się nie zoczy. W jaki sposób żyli ludzie w Darwin, kiedy jeszcze nie produkowano piwa, naprawdę nie mam pojęcia. Chociaż właściwie, skoro osiedlili się tam dopiero w latach 1824-1829, to może browary już istniały…
A wracając do książki gęsto obsianej ilustracjami, podróż obejmuje m.in. Sydney, Alice Springs, Tasmanię, wyspę Adelajdę (o rany, tam jest 40 stopni C) Canberrę, Melbourne.
Bohaterom towarzyszyło spanie w śpiworze, kąpiele pod gołym niebem, podziwianie kangurów, koali, emu, zjadanie kangurów i podziwianie, podziwianie, podziwianie…
Żeby tak ktoś Polskę wychwalał. Naprawdę chciałabym o tym przeczytać. A tam upał jak w piekarniku, dookoła żywej duszy, psy dingo, krokodyle i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli kogoś fascynują tego typu atrakcje, łącznie w nagminnym piciem piwa, to jak najbardziej polecam. Mnie interesują tylko po części, przynajmniej na razie.
Ale! Co ciekawe, jeśli już wyruszycie w podróż i znajdziecie się w Braidwood, nie zapomnijcie zaczepić o pomoc drogową. Prawdopodobnie, w przypadku gdy jesteście kobietami, pierwsze pytanie, jakie wam zadadzą, będzie brzmiało: "Czy bak jest pusty?". Ponieważ według panów pomocników ze wspomnianego miasta „kiedy kobieta dzwoni po pomoc drogową, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ma pusty bak”. Ciekawe o co chodzi w przypadku tego jednego pozostałego procenta. Tak… myślę, że faceci raczej po pomoc drogową dzwonić nie będą, bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich prędzej zadzwoni po myśliwego, żeby dobił kangura, jaszczurkę albo inne zwierzę, które właśnie wleciało im na/pod maskę (wziąwszy pod uwagę trunki wskazane do spożywania). Paliwo prawdopodobnie wożą w kanistrach, zamiast bagażu. Chociaż w tych 40 stopniach Celsjusza to może być niebezpieczne.
A co jest w Australii najlepszego, może wiedzieć chyba tylko ktoś, kto tam mieszka:

„Poza miastem człowiek ma spokój. Tak jak tutaj. Ja się tu urodziłem. Tu, w tym domu […] Wokoło pusto: łąki, wzgórza, niebo i gwiazdy. Ludzi niewiele, ale wystarczy. […] Wcześniej mieszkałem w Braidwood, potem na kilka lat przeniosłem się do Canberry. Ale wróciłem tu. Kto pozna bezludzie, zaraz je pokocha. Mój pradziad, na przykład, przyszedł tu z Sydney. Mieszkał w tym starym domu. Szukał złota. Dużo jednak nie znalazł. Ale wybudował dom i został. Nigdy już nie chciał wracać do miasta” (s. 53).

I to jest o wiele bardziej przekonywujące niż mniej czy bardziej udane przewodniki turystyczne.
Niestety istnieje też druga strona medalu:

„– Chłopie, tu nie Europa. Tu się rzeczy nie ogląda. Tu naprawdę nic nie ma. Kupa ziemi, nic do oglądania. Tu się leży, opala, pije piwo. Kupa rzeczy do roboty, ale nic do oglądania!” (s. 57)

Brzmi zachęcająco. Nie żartuję. Ziemia, ziemia i jeszcze raz ziemia; a u nas: budowle, budowle... i tak do znudzenia, coraz więcej, wszędzie wokoło.   
Szkoda, że nikt nie napisze „przewodnika” (raczej niewłaściwe słowo) z poglądami mieszkańców danego kraju. Na pewno wszyscy podeszliby do niego sceptycznie i na pewno mieliby odmienne zdania… do czasu aż sami by tam zamieszkali … gdyby zamieszkali.


Książkę Dmochowskiej przeznaczyłabym dla młodzieży; literatura prosta, co nieco mówiąca o Australii, może w sam raz tyle, ile potrzebuje nastolatek, żeby zrozumieć, co to za kraina kangurami i innymi niespotykanymi u nas stworzeniami obsiana, skoro seria wydawnicza, w jakiej ukazała się książka „powstaje pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego”…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz