Nazywam się Cukinia
to druga książka Gilles'a Parisa – specjalisty ds. PR i organizatora imprez. W
Polsce powieść po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku pod nazwą To ja, Matołek. Nie do końca Matołek i
nie do końca Cukinia, ponieważ główny bohater nosi imię Ikar, ale życzy sobie,
żeby wołano na niego Cukinia – to przezwisko woli o wiele bardziej.
Historia napisana prostym stylem, opowiedziana w pierwszej
osobie, przez tytułowego Cukinię, pozwala spojrzeć na świat oczyma małego
chłopca i jego rówieśników, którzy, podobnie jak Ikar doświadczeni traumatycznymi przeżyciami, trafili do domu dziecka, gdzie rozgrywa się akcja. Ludzie uznawani za ich prawowitych opiekunów zafundowali im taki los. Zastępczy
dom nie zapewni im miłości rodziców i nie wpłynie na wymazanie z pamięci gorzkiej
przeszłości, ale przynajmniej do pewnego stopnia zagwarantuje bezpieczeństwo i
godne warunki życia.
Może niesłusznie, jako że nie jestem psychologiem, ale nieco
dziwi mnie zachowanie czy odczucia Cukini względem wcześniejszego tragicznego
przeżycia – straty własnej matki – do którego, oczywiście mimowolnie, ale
jednak w jakiś sposób się przyczynił. Jakby przechodzi nad tym do porządku
dziennego i pisze swoją historię właściwie tak, jak gdyby zupełnie zapomniał,
że trzymał w ręce pistolet. Dlatego nie bardzo mnie przekonuje konstrukcja postaci,
tym bardziej że Cukinia jest inteligentnym i sympatycznym chłopcem, takim, co
to muchy by nie skrzywdził. Jego stosunek do tego, co się stało, wydaje się
zbyt płaski. Owszem, bronił się przed własną matką i nie można nikomu nakazać,
żeby wzbudził w sobie jakiś choćby żal, bo pewnie często bywa odwrotnie (ofiary
zasypiają z ulgą dopiero wtedy, gdy ich prześladowcy przeniosą się na tamten
świat), ale trudno sobie wyobrazić, że tuż po tak tragicznym, zapadającym w
psychikę wydarzeniu ktokolwiek mógłby, tak jak Ikar, martwić się tym, że policjant
nie nazywa go Cukinią, tylko jego prawdziwym imieniem. A podczas rozmowy całkiem świadomie, takie przynajmniej można odnieść wrażenie, śmieje się z tego, jak
policjant wysuwa język, chociaż zaraz potem czytelnik otrzymuje informację, że chłopiec
„próbuje połykać łzy, które łaskoczą go w gardle” – czyli płacze. Szczerze
mówiąc, nie tylko w tym miejscu, ale w całej historii dostatecznie dobrze widać
pewne naciąganie – żeby w końcu wszystko ułożyło się pomyślnie - jakby autor otrzymał zadanie podniesienia wizerunku instytucji zwanej domem dziecka, gdzie to dzieci świetnie się ze sobą
dogadują i przeżywają mnóstwo ciekawych przygód – niejeden maluch po zapoznaniu
się z lekturą może zechciałby też znaleźć się w takim miejscu, skoro przyjaciół
nie brakuje, można się wygłupiać i ogólnie jest super. Trochę za proste
rozwiązanie – dlatego zastanawiam się, czy autor rzeczywiście adresował książkę
do dorosłych, czy może jednak do dzieci. Dorośli nie potrzebują happy endów –
to domena bajek, które zawsze kończą się wspaniale. Dorośli potrzebują prawdy – naturalnie widać ją w zachowaniu pokrzywdzonych dzieci, ale nie do końca w całej
książce.
Niemniej to powieść wartościowa, która z pewnością
przydałaby się na półkach starszych czytelników, ponieważ nie wydaje mi się,
żeby pewne zawarte w niej fragmenty powinny czytać dzieci.
Przy okazji przypomniał mi się cytat z filmu G. I. Jane: „Nie ma
złych żołnierzy, są tylko źli dowódcy” – daje do myślenia, ale nie zaszkodzi
słowa „żołnierze” zamienić na słowo „dzieci”, a na miejsce „dowódcy” wkleić
„rodziców, opiekunów, nauczycieli” – bo w tym tkwi, nie do końca cały, ale
problem.
Na podstawie książki powstał film animowany, którego polska
premiera miała miejsce 2 czerwca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz