Gawron z gatunku zaczytanych |
niedziela, 24 lutego 2013
Schemat budowy Gawrona Zaczytanego
środa, 26 grudnia 2012
Bez tematu (1)
25 grudnia 2012 roku, godzina
22.10
*Uwaga!
Tekst niepublicystyczny (pisany w godzinach, kiedy człowiek pisze coś innego, niż myśli). Tekst może zawierać błędy logiczne, interpunkcyjne itp.
Hmmm… zdaje się, że od nie
pamiętam kiedy nie przeczytałam żadnej książki, nie wspominając o kilku, na
temat których już dawno dziesiątki badaczy napisało dziesiątki prac, które
potem zmuszone były czytać tysiące gimnazjalistów lub studentów. Tak, krótko
mówiąc Mickiewicz i spółka to niełatwy orzech do zgryzienia… chyba że się
użyje dziadka do orzechów.
Więc mamy święta, a ponieważ w święta
należy odpoczywać, tak też odpoczywam… mniej więcej, pomijając szczegóły.
A odpoczywając, zastanawiam się, po co pisze się prace licencjackie. Ponieważ: na początek w takiej pracy należy
przedstawić temat (gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po co we wstępie zapowiadać
temat, który został zapowiedziany wcześniej, poprzez wpisanie go na stronie
głównej, na co starczyła jedna linijka, byłabym wdzięczna, gdyby mi to
wytłumaczył). Po drugie, po co pisać zakończenie, w którym trzeba dokonać
podsumowania, która to czynność polega na powtórzeniu tego wszystkiego, co już
się napisało, tyle że w skrócie, obejmującym mniej więcej dwie strony. Gdyby
tu chociaż można było dodać coś nowego, ale niestety… najlepiej użyć słowa „reasumując”
i wyklepać to, co już było, co więcej, co już było nie tylko w części głównej,
ale również w konspekcie. Więc gdyby ktoś przypadkiem wiedział, po jakie licho
to wszystko, byłabym wdzięczna za wyjaśnienie. Doszłam do wniosku, że praca
licencjacka przypomina zadanie matematyczne, masz określone reguły i koniecznie
musisz się ich trzymać, bo jak nie, to całe zadanie poleci na łeb, na szyję; z
jednym wyjątkiem!, w matematyce 2 x 2 = 4,
a tutaj rozwiązań jest nieskończona ilość, więc możesz sobie gdybać, coś
tam dopisywać na własną odpowiedzialność, a kiedy już wyczerpią ci się pomysły,
dowiadujesz się, że odpowiedź zasługuje na ndst., a prawidłowej należy szukać w
innym źródle, przy założeniu, że źródeł jest w przybliżeniu z 200.
Co zrobić. Życie jest strasznie
skomplikowane, tak sobie pomyślałam, bo ostatnio „spędziłam niedzielę” (tzn.
ćwierć niedzieli) z Violettą Villas (kurczę, zawsze mi się myli: z Violettą
Willas czy z Wiolettą Villas?), w każdym razie z Czesławą Cieślak, i
przypomniała mi się wypowiedź Bogusława Kaczyńskiego, z której wynikało, że Villas
miała lub powinna mieć zdrowie… psychiczne, gdyż Mira Zimińska powiedziała mu (tj.
Kaczyńskiemu) kiedyś, że „Do kariery potrzebne jest zdrowie”. Nie wiem, czy
Zimińska miała na myśli tłumy śledzące każdy krok wielkiej gwiazdy, ale
obstawiam, że o to między innymi jej chodziło. No więc ponieważ do kariery
potrzebne jest zdrowie [psychiczne], tak więc najprawdopodobniej do zwyczajnego
życia aż tak bardzo owo zdrowie nie jest niezbędne. Ale to nie cynizm… taka
myśl mi się nasunęła po matematycznym rozważeniu. A realnie rzecz biorąc,
ostatnio całkiem przypadkiem trafiłam na forum, na którym internauci
„wypowiadają” swoje negatywne myśli na temat pewnej gwiazdy, co swoją drogą
jest godne pożałowania, bo już nawet nieważne, co oni tam wypisują, tylko po co
to robią. Mówiąc szczerze, jest to działanie niekorzystne tak dla nich, jak i
dla owej gwiazdy, bo, po pierwsze: wypowiadając te swoje mądrości, „stawiają się
w niekorzystnym świetle”, delikatnie mówiąc, a mówiąc niedelikatnie, nie ma w tym za grosz poczucia wyobraźni, kompletny brak odpowiedzialności, ale… trzeba machnąć ręką.
W każdym razie Mira Zimińska
pewnie miała rację, chyba też musiała mieć zdrowie psychiczne. Tak, trzeba poczytać o Mirze Zimińskiej, ponieważ drugie jej zdanie, które zacytował
Bogusław Kaczyński, brzmiało: „Pamiętaj, wszystko ci w życiu darują, oprócz
talentu”. Tak, coś na ten temat wiem,
mam wielki talent do pisania bzdur i
do stawiania przecinków w niewłaściwych miejscach; nie wiem, czy Mira Zimińska
wybaczy mi, że postawiłam te przecinki tak na wyczucie, według zasad, a może wolałaby inaczej, nie cytując jej
wypowiedzi z żadnej książki, ale „ze słuchu”. Nie wiem też, czy nie powinnam
zapytać o to jakiegoś fachowca, to może być uznane za plagiat[i]. Na
wszelki wypadek dodam małą, niefachową (bo fachowe są tak samo nudne jak fachowo stawiane przecinki) bibliografię (na końcu tekstu).
Poza tym chyba jednak przeczytam
też biografię o Villas (za 10 lat?, może się dowiem, czym myła włosy). Obawiam
się, że niedługo zacznę się zaliczać do tych wypisujących co im ślina na język
przyniesie.
Ten inteligentny, komputerowy
program wciąż podkreśla mi słowo Villas, zresztą Willas też podkreśla; będę
musiała zajrzeć do wyszukiwarki. Siedzenie przy włączonym komputerze to taka strata czasu…
Właśnie pozostało mi 10 % energii
(komputerowej)… własnej nieco mniej.
[i] Zob. „Niedziela z Wiolettą Villas” emitowana 23 grudnia
2012 r. tuż po przewidywanym, acz niedokonanym końcu świata; w programie TVP Kultura, od
godziny 16 (w przybliżeniu) do 19 (w przybliżeniu).
Chociaż, właściwie, nie mogę
napisać „zob.”, bo 23 XII już minął, emisja „się wyczerpała”, no i gdzie to
teraz zobaczy czytelnik, Cóż, to nie moja wina, zazwyczaj każą pisać zob.,
chociaż moim zdaniem powinni kazać pisać: jeśli Państwo chcą, mogą, ale nie
muszą Państwo zobaczyć to i to, tam i
tam, a jeśli nie mają Państwo ochoty, to po co się męczyć, ta książka albo
program, mimo, że był/a, może już dawno nie istnieć. „Zob.” sugeruje, że
koniecznie musisz to coś zobaczyć, a jak wiadomo ludzie nie znoszą nakazów.
Istotnie, naukowcy zajmujący się przypisami, powinni się poważnie nad tym
zastanowić. No bo jak to brzmi, pisać do profesora „zob”., w tej nieszczęsnej
pracy licencjackiej np.; nie wiadomo, co sobie taki pomyśli. Ja bym sobie
pomyślała: „Jak chcesz, to sama zobacz, a nie każesz mi tracić czas”.
wtorek, 9 października 2012
"Rośliny, które zmieniły świat" Jarosław Molenda
Tytuł książki Jarosława Molendy, Rośliny, które zmieniły świat, oczywiście odpowiedni jeśli wziąć pod uwagę treść zawartych w dziele informacji, skłania do zastanowienia. Czy słów „rośliny, które zmieniły świat” nie należałoby (biorąc pod uwagę dzisiejsze czasy) przeczytać od końca, tj. od drugiej strony: „świat, który zmienił rośliny” albo „człowiek, który zmienił rośliny”? Oczywiście zmiana absolutnie nie mogłaby dotyczyć tytułu, a jednak wydaje się, że najpierw rośliny zmieniły świat, a później człowiek odpłacił się im tym samym. I co tu dużo pisać, warzywa i owoce, tak wspaniale prezentujące na straganach, zawdzięczają swoją urodę użytecznym nawozowym używkom, a nasze ciała zawdzięczają skutki uboczne ubocznemu działaniu trucizn zawartych w zdrowych poniekąd fruktach.
Ale mniejsza z tym, pora wyeliminować moralizatorski ton - co za dużo to
niezdrowo, o czym zresztą przekonał się Louis Lewin, który dorobił się
halucynacji na skutek wypijania 30. filiżanek herbaty dziennie - tę ciekawostkę można znaleźć w omawianej tu pozycji książkowej, w rozdziale poświęconym
herbacie, czyli używce, która według legendy powstała z
obciętych powiek Bodhidharma – założyciela buddyjskiej sekty Zen; co
prawda Chińczycy nie słyszeli o tym nigdy w życiu, mimo że uprawiają herbatę od
tysięcy lat. Jak powszechnie wiadomo, najbardziej godną polecenia herbatą jest
herbata zielona, posiadająca niezwykłe właściwości. Otóż myszy „pojone zieloną
herbatą miały o 30-45% mniej zachorowań na raka płuc, niż myszy pojone tylko
wodą”. W praktyce wygląda to tak, że najpierw wybitni naukowcy dali myszom
popalić, a potem myszy otrzymały alternatywę nie do odrzucenia, mogły pić wodę
lub zieloną herbatę. Alternatywa miała na celu zbadanie, które myszy prędzej
„wykitują”, że się tak niepublicystycznie wyrażę. Ale czego się nie robi dla
dobra ludzkości! Myszy przyczyniły się do przedłużenia życia humanitarnych
ludzi, tych niehumanitarnych również…. jednak zostawmy myszy w spokoju.
Herbaty zielona i czerwona, mimo swoich dobroczynnych właściwości, mają jednak defekt – przyspieszają zmniejszanie wagi ciała. Poza tym niewskazane jest picie herbaty (jak i innych
płynów) wówczas, gdy ich temperatura
wynosi 62°C, to bowiem grozi nabawieniem się wrzodów żołądka. Natomiast powinno
się, lub wręcz należy, delektować się tą cenną substancją od momentu, w którym
jej ciepłota spadnie do temperatury najbezpieczniejszej dla naszych żołądków,
czyli do 56ºC.
Poza danymi dotyczącymi herbaty Jarosław Molenda przyswaja nam
historie, zastosowanie oraz właściwości 17 innych roślin, dodając do udokumentowanych
informacji liczne anegdoty oraz legendy.
A teraz porada „medyczna”:
Pora grzybobrania, można powiedzieć, w niecałej pełni, ale jednak myślę, że grzybiarzom przyda się pewna rada, zaczerpnięta z wyżej wymienionej książki.
Otóż! Wybierając się do lasu, najlepiej
posmarować się płynem czosnkowym – kleszcze będą umykać w popłochu (efekt
murowany), i prawdopodobnie nie tylko kleszcze. Za efekty uboczne nie
odpowiadam. W razie wątpliwości proszę skontaktować się z najbliższym lekarzem
lub farmaceutą.
czwartek, 20 września 2012
"Najbardziej tajemnicze morderstwa" Lionel i Patricia Fanthorpe
Najbardziej tajemnicze
morderstwa to książka owiana mrokiem i tajemnicą. Zwłoki pływające w rzece,
martwe ciało znalezione w łóżku czy w ciemnym lesie to tutaj żadna nowość;
niezbitym pozostaje fakt, iż do większości przedstawionych przypadków doszło w
wyniku popełnienia przestępstwa, a co ważniejsze, przestępstwa nigdy niewyjaśnionego lub nawet nieudowodnionego. Ciemne strony człowieczeństwa, które
często wkradają się do ludzkiego życia, tutaj dają o sobie znać aż nazbyt
mocno. Patricia i Lionel Fanthorpe nie próbują na siłę znaleźć wyjaśnień
tajemniczych morderstw, ale opisują przeszłe wydarzenia, dodając do treści liczne
ciekawostki, a niekiedy posuwając się do wysuwania całkiem prawdopodobnych hipotez, dzięki czemu kolejne rozdziały poświęcone danym postaciom, często takim, o
których słyszy się po raz pierwszy w życiu, czyta się niczym świetny kryminał,
lecz w odróżnieniu od tego rodzaju literatury kryminał prawdziwy.
Najważniejsze w każdej opowiedzianej historii jest oczywiście miejsce zbrodni,
historia życia denata, okoliczności jego śmierci, domniemani winowajcy oraz
narzędzie zbrodni. Nic nie jest jasne, konkrety mieszają się ze sobą i w wielu
wypadkach nie wyklucza się przynajmniej dwóch rozwiązań, z których prawdziwe
może być oczywiście tylko jedno… lub żadne.
W czasach kiedy możliwości funkcjonariuszy do
spraw przestępczych były mocno ograniczone, a najważniejszy dowód popełnionej
zbrodni stanowiły co najwyżej słowa świadków, których nie zawsze udawało się
znaleźć, wytropienie sprawcy przestępstwa musiało graniczyć z cudem; i nie
pojawiał się żaden Sherlock Holmes, by
swoim wszystkowiedzącym nosem oraz ponadprzeciętnym umysłem naprowadzić
mężczyzn w niebieskich mundurach na prawidłowy trop. A dziś mamy kamery, możliwość
pobieranie odcisków palców, pełne policyjne wyposażenie, najbardziej
wyspecjalizowanych fachowców do spraw przestępczych, równie, albo może nawet
lepiej, wyspecjalizowane psy i codzienne informacje typu: Znaleziono włamywacza, Wykryto grupę przestępczą prowadzącą biznes
narkotykowy, Złapano na gorącym uczynku złodzieja rowerów [albo:] Dotąd nie udało się odnaleźć sprawcy napadu,
który br. włamał się do warzywniaka… połamał drzewka w parku, przewrócił słup
uliczny, sprzedawał marihuanę, pobił nauczycielkę, wybił 32 szyby w
32-piętrowym budynku… Dalsza wyliczanka jest zbędna, znalazłyby się gorsze rzeczy, o których usłyszymy natychmiast po włączeniu
odpowiedniego programu telewizyjnego. Jest się czym chwalić, możliwości
wydziału przestępstw wzrosły co najmniej 10-krotnie, możliwości samych przestępców
wzrosły być może 100-krotnie. To już sukces idealnie nadający
się do Księgi rekordów Guinnesa. Mało prawdopodobne, by Patricia i Lionel
Fanthorpe pomieścili te nieco bardziej nagłaśniane akcenty przestępczego
świata na 294. stronach swojej książki (nawet gdyby zająć miejsca puste i te
przeznaczone na fotografie i nawet gdyby zmniejszyć czcionkę do 1 punktu).
Przybyło lat, przybyło wad, przybyło książek dokumentujących ciemne sprawki
naszej ludzkiej natury.
Niestety nie dowiedziałam się (na
co liczyłam), czy Napoleon został rzeczywiście otruty. Do połowy rozdziału
poświęconego bohaterowi byłam przekonana, że to prawie na pewno
arszenik przeniósł cesarza Francuzów na drugi świat, po czym, z końcowego fragmentu, dowiedziałam
się, iż Napoleona prawie na pewno zastrzelono. Prawie na pewno mówi bardzo dużo, czyli właściwie nic, ale co nam na to
poradzi przeładowana sekretami historia? Prawie na pewno nic.
niedziela, 9 września 2012
Ta niedziela jest jak film
Ta niedziela jest jak film, tani, klasy B. Przepraszam, że
nie wstawiłam cudzysłowu, ale ta niedziela jest jak film, do tego tani. Niestety
nie wiem, czy tani dlatego, że producent wydał na niego niewiele pieniędzy, czy
też dlatego, że bilety na ów film cenowo nie dorównują pozostałym. Tak więc ta
kwestia pozostaje dla mnie nierozstrzygnięta, choć nie ulega wątpliwości, że ta
niedziela może być jak marny, nudny, okropny, pozbawiony jakiegokolwiek sensu
film, przez małe F. Dlaczego? Powodów znalazłaby się nieskończona ilość, a może
nie znalazłby się ani jeden, a mimo to i tak można by powtórzyć za Cugowskim
(zapomniałam imienia) pierwsze słowa piosenki, mimo że wszyscy święci balują.
A tu znów niedziela i przypomina mi się inny film, klasy A, z
Gwyneth Paltrow (hmm, nie wiem, jak wyrazy napisane w taki sposób, można
przeczytać w zupełnie inny, a nawet należy) w roli głównej, tzn. w roli Sylvii
Plath. I przypomina mi się scena, w której Sylvia zamyka wszystkie drzwi, w
szczeliny wciska jakieś szmatki, wyobrażam sobie jak odkręca gaz, wsadza głowę
do piekarnika; i myślę, że dla niej ta niedziela, a może ten poniedziałek, wtorek czy inny dzień tygodnia, a może
tydzień, miesiąc, rok, też były jak tani
film, pewnie nawet nie klasy B, ale klasy Z; taki, który do niczego już nie
pasuje, taki, w którym nie ma się ochoty odsłaniać okien i patrzeć w to okropne
rażące słońce, nie ma się ochoty mówić „Dzień dobry” i „Do widzenia”, a niechby
nawet sąsiedzi zaczęli uważać cię za wariata, nie ma się nawet ochoty myśleć,
bo jeśli tak, to już chyba tylko o tym głupim piekarniku, a właściwie dlaczego
o piekarniku, dlaczego nie o tym, że piekarnik to złe wyjście? Może istnieje
inne, lepsze, też pozwalające nie myśleć w nadmiarze. Tabletki, porażenie
prądem, skok z okna, a może pozbyć się resztek zatrutej myślami krwi? Dlaczego
nie? Skoro szaleć to na całego. Znów ironia. Tak, wiem. Jeśli szaleć to z
gracją, prawda – być może pomyślała Sylvia (co jest mało prawdopodobne) i
postawiła na swoim, a właściwie nie postawiła na swoim, bo przecież nawet jeśli
ten film był aż taki kiepski, to kiedyś musiał się skończyć. Dlaczego nie dziś?
Dlaczego właściwie nie dziś? To coś podobnego do decyzji o rzuceniu palenia. Od
jutra rzucam… od poniedziałku, od nowego roku, jeszcze nie wiem od którego roku,
ale od nowego, każdy jest nowy, to co za różnica? Na coś trzeba umrzeć – słyszę
to zdanie coraz częściej, ludzie powtarzają je tak, jakby nie potrafili
wymyślić własnego, nie wiem, w czym ono jest takie dobre. Na coś trzeba umrzeć?!
Co to, kurczę, znaczy? A może wcale nie trzeba umrzeć, może WCALE nie trzeba
umrzeć, i dlaczego właśnie z powodu papierosów na przykład. Znów widzę Sylvię i myślę, że rok po swoim samobójstwie, w przypadku gdyby się
jej owo samobójstwo nie udało, doszłaby do wniosku, że piekarnik to był zły
wybór, że to w ogóle nie był żaden wybór, że to była tylko długa chwila wykańczająca zanadto mocno, aż przebrała się miarka (u Sylvii to
nie pierwsza przebrana miarka). Tyle.
Dagna Kurdwanowska w swojej książce Biblioteka samobójców
artykuł poświęcony Sylvii Plath zatytułowała Umieranie jest sztuką – cytatem
zaczerpniętym z wiersza Lady Łazarz. Sęk w tym, że jeśli mowa o
samobójstwie, to nie umieranie jest sztuką, tylko życie, choć może nie dla
każdego. Umieranie jest zanadto proste,
wybierasz sposób i już cię nie ma, to łatwe, to tak łatwe, jak posmarowanie
bułki na śniadanie. I jeśli człowiek o słabej psychice istotnie ma już dość, to
być może nawet nie czuje strachu, chce tylko zniknąć, zapaść się, uwolnić; byle
to wszystko się skończyło. „Nie mam po co żyć!! Więc
dlaczego nie?!” Na tyle go stać, ponieważ bardziej niż śmierci boi się
życia, TAKIEGO życia. Głupia teza? Nie zaprzeczam.
A co z Sylvią? Gdyby żyła, być może napisałaby bestseller, być może nikt nigdy nie poznałby historii pisarki lub, być może, śmierć zastukałaby do jej okna dopiero, gdy Sylvia Plath dobiegałaby 99. lat, a przedtem z uśmiechem na ustach wspominałaby swoją wielką miłość, chociaż niewykluczone, że nie tylko przez nią postanowiła pozbawić się życia.
A co z Sylvią? Gdyby żyła, być może napisałaby bestseller, być może nikt nigdy nie poznałby historii pisarki lub, być może, śmierć zastukałaby do jej okna dopiero, gdy Sylvia Plath dobiegałaby 99. lat, a przedtem z uśmiechem na ustach wspominałaby swoją wielką miłość, chociaż niewykluczone, że nie tylko przez nią postanowiła pozbawić się życia.
A ta niedziela wciąż jeszcze jest jak film, bardzo tani.
Chciałabym napisać, że jak bardzo drogi film, problem w tym, że w bardzo
drogich filmach zakończenia są zazwyczaj dramatyczne. Tymczasem tutaj brak
dramatu, trzeba uśmiechać się do gości, odpowiadać grzecznie na pytania i
wymyślać swoje własne, trzeba zjeść niedzielny obiad, następnie posprzątać po
tym obiedzie, nawet jeśli ma się wszystkiego powyżej uszu (były taka sceny w Sylvii), obejrzeć telewizję, w której nie znajdzie się nic interesującego (programy
klasy Z), więc lepiej w ogóle nie wciskać przycisku PLAY… i wreszcie można
robić to, na co ma się ochotę. Na przykład nawypisywać bzdur i wstawić je do/ za
ekran monitora, żeby zobaczyć jak wyglądają za szybą, a potem wyłączyć
komputer, ponieważ siedzenie przed nim to też nic ciekawego, a potem… potem
trzeba się zastanowić co potem, kiedy zacznie się kolejne potem.
A jeśli mowa o książce Dagny Kurdwanowskiej, postawiłabym
jej ocenę bdb. Świetna.
PS: Nieco nudny mój tekst, nieco tandetne powyższe wyrazy, ale
skoro to film klasy B… , „scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić”. Hmm…
chyba skończyła mi się czysta. Tak, gdybym zabrała się za inny gatunek, niewykluczone,
że wyszłoby lepiej.
(Niestety, nawet z kranu, to dziś nie do końca czysta).
Subskrybuj:
Posty (Atom)