Ta niedziela jest jak film, tani, klasy B. Przepraszam, że
nie wstawiłam cudzysłowu, ale ta niedziela jest jak film, do tego tani. Niestety
nie wiem, czy tani dlatego, że producent wydał na niego niewiele pieniędzy, czy
też dlatego, że bilety na ów film cenowo nie dorównują pozostałym. Tak więc ta
kwestia pozostaje dla mnie nierozstrzygnięta, choć nie ulega wątpliwości, że ta
niedziela może być jak marny, nudny, okropny, pozbawiony jakiegokolwiek sensu
film, przez małe F. Dlaczego? Powodów znalazłaby się nieskończona ilość, a może
nie znalazłby się ani jeden, a mimo to i tak można by powtórzyć za Cugowskim
(zapomniałam imienia) pierwsze słowa piosenki, mimo że wszyscy święci balują.
A tu znów niedziela i przypomina mi się inny film, klasy A, z
Gwyneth Paltrow (hmm, nie wiem, jak wyrazy napisane w taki sposób, można
przeczytać w zupełnie inny, a nawet należy) w roli głównej, tzn. w roli Sylvii
Plath. I przypomina mi się scena, w której Sylvia zamyka wszystkie drzwi, w
szczeliny wciska jakieś szmatki, wyobrażam sobie jak odkręca gaz, wsadza głowę
do piekarnika; i myślę, że dla niej ta niedziela, a może ten poniedziałek, wtorek czy inny dzień tygodnia, a może
tydzień, miesiąc, rok, też były jak tani
film, pewnie nawet nie klasy B, ale klasy Z; taki, który do niczego już nie
pasuje, taki, w którym nie ma się ochoty odsłaniać okien i patrzeć w to okropne
rażące słońce, nie ma się ochoty mówić „Dzień dobry” i „Do widzenia”, a niechby
nawet sąsiedzi zaczęli uważać cię za wariata, nie ma się nawet ochoty myśleć,
bo jeśli tak, to już chyba tylko o tym głupim piekarniku, a właściwie dlaczego
o piekarniku, dlaczego nie o tym, że piekarnik to złe wyjście? Może istnieje
inne, lepsze, też pozwalające nie myśleć w nadmiarze. Tabletki, porażenie
prądem, skok z okna, a może pozbyć się resztek zatrutej myślami krwi? Dlaczego
nie? Skoro szaleć to na całego. Znów ironia. Tak, wiem. Jeśli szaleć to z
gracją, prawda – być może pomyślała Sylvia (co jest mało prawdopodobne) i
postawiła na swoim, a właściwie nie postawiła na swoim, bo przecież nawet jeśli
ten film był aż taki kiepski, to kiedyś musiał się skończyć. Dlaczego nie dziś?
Dlaczego właściwie nie dziś? To coś podobnego do decyzji o rzuceniu palenia. Od
jutra rzucam… od poniedziałku, od nowego roku, jeszcze nie wiem od którego roku,
ale od nowego, każdy jest nowy, to co za różnica? Na coś trzeba umrzeć – słyszę
to zdanie coraz częściej, ludzie powtarzają je tak, jakby nie potrafili
wymyślić własnego, nie wiem, w czym ono jest takie dobre. Na coś trzeba umrzeć?!
Co to, kurczę, znaczy? A może wcale nie trzeba umrzeć, może WCALE nie trzeba
umrzeć, i dlaczego właśnie z powodu papierosów na przykład. Znów widzę Sylvię i myślę, że rok po swoim samobójstwie, w przypadku gdyby się
jej owo samobójstwo nie udało, doszłaby do wniosku, że piekarnik to był zły
wybór, że to w ogóle nie był żaden wybór, że to była tylko długa chwila wykańczająca zanadto mocno, aż przebrała się miarka (u Sylvii to
nie pierwsza przebrana miarka). Tyle.
Dagna Kurdwanowska w swojej książce Biblioteka samobójców
artykuł poświęcony Sylvii Plath zatytułowała Umieranie jest sztuką – cytatem
zaczerpniętym z wiersza Lady Łazarz. Sęk w tym, że jeśli mowa o
samobójstwie, to nie umieranie jest sztuką, tylko życie, choć może nie dla
każdego. Umieranie jest zanadto proste,
wybierasz sposób i już cię nie ma, to łatwe, to tak łatwe, jak posmarowanie
bułki na śniadanie. I jeśli człowiek o słabej psychice istotnie ma już dość, to
być może nawet nie czuje strachu, chce tylko zniknąć, zapaść się, uwolnić; byle
to wszystko się skończyło. „Nie mam po co żyć!! Więc
dlaczego nie?!” Na tyle go stać, ponieważ bardziej niż śmierci boi się
życia, TAKIEGO życia. Głupia teza? Nie zaprzeczam.
A co z Sylvią? Gdyby żyła, być może napisałaby bestseller, być może nikt nigdy nie poznałby historii pisarki lub, być może, śmierć zastukałaby do jej okna dopiero, gdy Sylvia Plath dobiegałaby 99. lat, a przedtem z uśmiechem na ustach wspominałaby swoją wielką miłość, chociaż niewykluczone, że nie tylko przez nią postanowiła pozbawić się życia.
A co z Sylvią? Gdyby żyła, być może napisałaby bestseller, być może nikt nigdy nie poznałby historii pisarki lub, być może, śmierć zastukałaby do jej okna dopiero, gdy Sylvia Plath dobiegałaby 99. lat, a przedtem z uśmiechem na ustach wspominałaby swoją wielką miłość, chociaż niewykluczone, że nie tylko przez nią postanowiła pozbawić się życia.
A ta niedziela wciąż jeszcze jest jak film, bardzo tani.
Chciałabym napisać, że jak bardzo drogi film, problem w tym, że w bardzo
drogich filmach zakończenia są zazwyczaj dramatyczne. Tymczasem tutaj brak
dramatu, trzeba uśmiechać się do gości, odpowiadać grzecznie na pytania i
wymyślać swoje własne, trzeba zjeść niedzielny obiad, następnie posprzątać po
tym obiedzie, nawet jeśli ma się wszystkiego powyżej uszu (były taka sceny w Sylvii), obejrzeć telewizję, w której nie znajdzie się nic interesującego (programy
klasy Z), więc lepiej w ogóle nie wciskać przycisku PLAY… i wreszcie można
robić to, na co ma się ochotę. Na przykład nawypisywać bzdur i wstawić je do/ za
ekran monitora, żeby zobaczyć jak wyglądają za szybą, a potem wyłączyć
komputer, ponieważ siedzenie przed nim to też nic ciekawego, a potem… potem
trzeba się zastanowić co potem, kiedy zacznie się kolejne potem.
A jeśli mowa o książce Dagny Kurdwanowskiej, postawiłabym
jej ocenę bdb. Świetna.
PS: Nieco nudny mój tekst, nieco tandetne powyższe wyrazy, ale
skoro to film klasy B… , „scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić”. Hmm…
chyba skończyła mi się czysta. Tak, gdybym zabrała się za inny gatunek, niewykluczone,
że wyszłoby lepiej.
(Niestety, nawet z kranu, to dziś nie do końca czysta).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz