niedziela, 21 lipca 2013

Rozważania poniekąd nie-dzielne

Z badań przeprowadzonych przez Bibliotekę Narodową, a zamieszczonych w jednej z lokalnych gazet, która co jakiś czas trafia  do moich rąk[i], wynika, że w ciągu minionego roku tylko 40% Polaków sięgnęło po książkę. Cóż, to już jakaś, mniej więcej, dobra wiadomość. Na mniej zadowalającą natknęłam się w wypowiedzi Mariusza Szczygła, zamieszczonej w tymże artykule, zgodnie z którą, w roku 2012 najchętniej obleganymi książkami były Marzenia i tajemnice  Danuty Wałęsy oraz 50 twarzy Greya Jamesa E L. O ile, jeśli wziąć pod uwagę książkę pierwszą, wydaje się pocieszającym, że ludzie sięgają po lektury na poziomie, że się tak wyrażę; o tyle wiadomości, że sięgają po książki podobne do drugiej tu wymienionej, nie można uznać za dobrą. A to z tego względu że, mówiąc wprost, 50 twarzy Greya to powieść erotyczna.
Przypomniała mi się rozmowa zasłyszana w którejś z bibliotek. Otóż, jedna z czytelniczek obruszona tym, że już od dłuższego czasu jest druga na liście zamówień pewnej książki i nic się nie zmienia, bo ona wciąż jest druga i wciąż czeka, a przy okazji, mniej już wzburzona, dzięki cierpliwemu tłumaczeniu bibliotekarki powodu zaistniałego stanu rzeczy, zrezygnowała z innej zamówionej książki, a mianowicie z 50 twarzy… właśnie, jako że tę książkę otrzymała w prezencie i pojęcia nie miała, że to tego typu literatura.
Inna z kolei pani, co przytacza Mariusz Szczygieł, w wymienionym wyżej artykule, przeczytała trzy tomy 50 twarzy Greya w ciągu trzech dni; coś niebywałego! No  cóż, jest się pewnie czym poszczycić. Skoro zmarnowała tyle czasu na książkę, powiedziałabym dosadnie, bezwartościową. Ale taką literaturę mamy przecież dzisiaj jak najbardziej na porządku dziennym. I tak się zastanawiam, gdzie właściwie jest granica między literaturą a czystą pornografią, czyli książkami, na których okładkach powinien widnieć czerwonymi literami wykaligrafowany napis: LEKTURA DLA OSÓB POWYŻEJ LAT 18. Jeśliby spojrzeć na inne epoki literackie, które miały jakieś idee, chociażby w pozytywizmie wiadomo – praca, w romantyzmie – bunt przeciw ustalonym zasadom, a na pierwszym miejscu to, co duchowe, indywidualne; to czym jest nasza epoka? Co mamy dziś, jakieś idee? Nawet nie bardzo wiadomo, jak tę dzisiejszą polską literaturą nazwać, bo, co prawda, obecnie nazywa się ją najnowszą, lecz jak długo może być najnowszą? A jako że w największej mierze jest ona nastawiona na dostarczanie czytelnikowi rozrywki, ponieważ mało ciekawe wydaje się ludziom zagłębianie w czymś, co wymaga myślenia, wolą treści proste, a tym samym też te banalne; z tego względu podzieliłabym dzisiejszą literaturę na literaturę banalną oraz na literaturą wyzwoloną, w negatywnym tego słowa znaczeniu, bo co ona daje człowiekowi? W przeważającym stopniu żadnych wartości, nic głębokiego, płyniemy po płytkich tekstach i to niektórym się bardzo podoba. Pomijam już literaturę erotyczną (czyli tę bardziej wyzwoloną), którą nazwałabym, a właściwie już nazwałam wprost pornograficzną; literaturę, która tworzona jest tylko dla zysku. Z tego względu w książce muszą znaleźć się pikantne kawałki, a najlepiej jeśli jest ich nadmiar. To dziwne, że ludzie zadowalają się byle czym. Przypomniałam sobie pytanie, jakie w pewnej reklamie radiowej, dotyczącej produkcji filmowych, zadaje jeden facet drugiemu facetowi, chcąc się dowiedzieć, jakie są jego wrażenia po obejrzeniu ostatniego filmu. Pytanie brzmiało: „Momenty były?”. I te dwa wyrazy: "momenty były", tłumaczą wszystko; jeśli były, to facet też sobie film obejrzy, jeśli nie, to wrzuci do śmietnika. I tych momentów jest tak dużo w naszej cudownej literaturze, że w głowie się nie mieści. Już nie wspominam o książkach, nazwijmy je „na poziomie”, gdzie owe momenty, mimo że często ograniczające się do kilku słów, nie są rzadkością, wystarczy, jeśli wspomnę trzy ostatnio zrecenzowane przeze mnie książki Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, Chimeryczny lokator, czy Beltenebros. Książki oceniłam pozytywnie, miały ciekawą fabułę, dobry styl, choć idei nie zauważyłam, chyba że sama je sobie dopowiedziałam… no… może nieco głębszy od dwóch pozostałych był Beltenebros. Tylko nie o to chodzi, chodzi o to, że już tu, na podstawie tych trzech tytułów, zauważa się jak bardzo dzisiejsza literatura różni się od tej, którą tworzono dawniej. I tu właśnie, w tym miejscu, rodzi się pytanie, gdzie znajduje się granica między prawdziwą literaturą, a pornografią, która, moim zdaniem, powinna omijać księgarnie szerokim łukiem i znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Chęć zysku przesłania fakt, że tak naprawdę zapomina się, czym w rzeczywistości jest literatura prawdziwa, a wartościowsza staje się tandeta.   
  Swego czasu przeczytałam, a właściwie przeczytałam do połowy (dalej dałam sobie spokój, bo doszłam do wniosku, że to książka kompletnie nie dla mnie; po takim czymś człowiek czuje się, jakby utaplał się w błocie) pierwszą książkę Dariusza Papieża, oczywiście wiedziałam z opisu, że książka do przyzwoitych nie należy, ale wypożyczyłam, by dowiedzieć się, co Dariusz Papież pisze o mieście, które mniej więcej, acz wciąż niedostatecznie, znam. No, nie wiem, czy o interesującym mnie mieście było 5% tekstu, czy mniej. W każdym razie pewna osoba, która również czytała tę książkę, stwierdziła, że to jest niemożliwe, żeby ktokolwiek wydał coś takiego. No i ja się zgadzam, to powinno być niemożliwe, ale niestety jest, ponieważ dzisiaj w literaturze nie chodzi już o jakieś wartości, o przekazanie czegoś ważnego, ale o pieniądze. Do tego nie jest potrzebny dobry pisarz, ale znane nazwisko oraz treść „pozbawiona cenzury”. I tak wygląda nasza wielka kultura literacka, nie każda oczywiście, są książki dobre, ważne, których nie można pominąć, ale czasem mi się wydaje, że one są, ale może to już nie w tym kraju, nie dzisiaj. Chociaż… taką wartościową książką jest np. Gnój Wojciecha Kuczoka, jeden przykład, który mi się nasunął, mam nadzieję, że nie będzie to przykład osamotniony.
Jednak gdy przeglądam półki z książkami polskich pisarzy, które nie wyglądają na stare, wystarczy, że wezmę do ręki pierwszą z brzegu, często autorstwa pisarza niezwykle cenionego, to już na wstępie mam zestaw takich wulgaryzmów i opisów, że zastanawiam się, czy jestem w bibliotece (lub księgarni), czy w zupełnie innym miejscu. Jasne, można to wytłumaczyć tym, że tak dzisiaj mówią ludzie, tak wygląda świat, dlatego tak jest opisywany, ale przecież nie wszędzie tak wygląda, nie w takim natłoku.  
Chyba dlatego tak długo nie uzupełniam swojej listy „Książek doskonałych”, bo mam nadzieję, że wreszcie poszerzy się ona o jakiegoś dobrego młodego polskiego pisarza lub pisarkę, której/ego wciąż szukam, zdaje się, że z marnym skutkiem.




[i] Kinga Zydorowicz, Kolejka na Greya, „ABC”, Leszno 2013, nr. 26, s. 12-13.

wtorek, 16 lipca 2013

James Mallahan Cain "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy", Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

15 lipca 2013, mniejsza o godzinę[i]

Właśnie skończyłam czytać książkę, a dokładniej połowę książki Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, i dalej czytać nie zamierzam, ponieważ bardzo krótki kryminał o wspomnianym już tytule dobiegł końca, a zaraz za nim rozpoczyna się kolejny - Podwójne ubezpieczenie, jak informuje notka, dotyczący historii agenta ubezpieczeniowego, wciągniętego do „niebezpiecznej gry przez żonę swojego klienta […], która planuje morderstwo męża”. Morderstwa, agenci ubezpieczeniowi i tym podobne sprawy sobie odpuszczę. Wystarczy, że w poprzednim tekście Listonosz… na dwóch czy nawet więcej stronach również była mowa o ubezpieczeniach, ale skończyłam, jako że zaczęłam, więc dojechałam jakoś do końca, choć nie przeczę, że mimo iż książka była interesująca, w momencie pojawienia się wstawek o ubezpieczeniach, wykupionych przez zamordowanego, naprawdę miałam zamiar ją odłożyć. W skrócie napiszę, że ubezpieczenia i inne tego rodzaju rzeczy, pachnące poniekąd ekonomią, nie są sprawami, o których czyta się z zapartym tchem, (choć nie mogę zaprzeczyć, że przecież dla niektórych ludzi ubezpieczenia to pasjonująca rzecz, wystarczy wskazać na reklamę, w której jedna kobieta opowiada drugiej kobiecie – zdaje się, że szydełkującej albo robiącej coś na drutach – nie pamiętam – o ubezpieczeniach, zdaje się, w każdym razie na pewno o czymś z tych rzeczy, z takim zapałem, jakby to był jej ulubiony temat. Naprawdę to godne podziwu. Ciekawa jestem, czy ta pani tak na co dzień poleca swoim znajomym owo ubezpieczenie, czy co to tam było, czy tylko w TV. Zresztą, mniejsza z tym, ale bardziej uwierzyłabym jej, gdyby z takim zapałem opowiadała np. o najnowszym przepisie na ciasto, na kurczaka, o diecie lekkostrawnej czy o ostatnim odcinku telenoweli.
Dobra, nieważne. Ale dodam jeszcze, że ta druga pani była nie mniej rozentuzjazmowana od tej pierwszej. (To podejrzane).
A co do listonosza, to nie mam pojęcia, dlaczego on zawsze dwa razy dzwoni, i byłam pewna, że książka mi to wyjaśni, więc z tego względu mnie zainteresowała, lecz niestety rozczarowałam się, ponieważ o listonoszu ani jednego zdania, a już miałam nadzieję. Myślę, że może nie dzwoni więcej razy niż dwa, bo nie chce dzwonka zepsuć, a wiadomo, dzwonek - cenna rzecz. Niechby się popsuł i zażądano by od listonosza zwrotu pieniędzy. Taki listonosz z pewnością doskonale się orientuje, jak często psują się kłódki od skrzynek na listy, które wciąż trzeba wymieniać (kłódki, nie listy), i być może sądzi, że z dzwonkami to ta sama kwestia.
Wracając do listonosza, tj. do książki o listonoszu, w której listonosza brak, trzeba przyznać, że dobre dialogi, ciekawe... bardzo ciekawe, i gdyby nie te ubezpieczenia... gdyż wtedy sprawa się strasznie komplikuje. I tak się zastanawiam, co ten James M. Cain tak wciąż o tych ubezpieczeniach, bo i w pierwszym tekście, i w drugim… stawiałabym na to, że sam miał do czynienia z ubezpieczeniami na co dzień, ale nie gwarantuję, że to pewna informacja, ponieważ nie sprawdzałam, kim był autor.
Niemniej fabuła wije się tak szybko, a zwroty akcji są tak zaskakujące, że można zapomnieć o ubezpieczeniach, bo nie one są tematem wątku głównego;  gdybym natomiast miała opisać całość, to chyba musiałbym ją poukładać w punktach, tyle tych zwrotów. Podam tylko trzy pierwsze:
  1. Frank, który nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca na dłużej, nawiązuje romans z żoną właściciela baru, do którego wstąpił przypadkiem.
  2. Żona właściciela, Cora, nie kocha właściciela, i namawia... a właściwie postanawia wspólnie z Frankiem zabić właściciela.
  3. Próba zabicia właściciela dochodzi do skutku, ale właściciel zamiast przenieść się na tamten świat, jakby odżywa na nowo.

  1. c. d. n. (niestety punkt 4. musi zostać, jako że nie mogę się go pozbyć w tym zawikłanym programie, po naciśnięciu DEL nie znika.) Ale c.d.n., jeżeli przeczytacie książkę, rzecz jasna.

  1. No i proszę, nacisnęłam ENTER, a tu punkt 5., który nie miał się pojawić, ale jest. Tak, będzie trzeba się dowiedzieć, jak wyłącza się podpunkty, tak daleko z moją wiedzą jeszcze nie zaszłam. Wpisz pytanie do Pomocy – zachęca Microsoft Word, więc nie omieszkam, gdy przyjdzie czas, a to może nieco potrwać. Zaznaczam tylko, że wszystko teraz poleci bez odstępów. Tak się zastanawiałam i, moim zdaniem, listonosz powinien jednak zawsze dzwonić trzy razy, a dlaczego niby dwa? To byłby taki umówiony sygnał, nikt nie musiałby sprawdzać przez wizjer, kto tam dzwoni, to znacznie uprościłoby sprawę. Proszę, trzy dzwonki, nikt nie pyta: „Kto tam?”, wszyscy już wiedzą i jak jeden mąż lecą do drzwi. Trójka moim zdaniem to lepsza cyfra niż dwójka, chociażby w szkole, chociażby dlatego że do trzech razy sztuka, chociażby dlatego że… coś tam jeszcze. A z czym się kojarzy dwójka, no, z czym? Z piosenką Cugowskiego, …bo do tanga trzeba dwojga, a wiadomo, że nikt dzisiaj tanga nie tańczy, chyba że na kurs chodzi, a szkoda, szkoda. Chociaż dwójka to oczywiście duet, więc może jednak dwójka byłaby lepszym sygnałem, poza tym mamy radiową Dwójkę, chociaż Trójkę zdaje się też. Wracając natomiast do książki, szybkie zwroty akcji, przewaga dialogów i humor, choć nie jestem pewna, czy dla wszystkich zauważalny.  Tak więc na upalne dni jak najbardziej.                                                                                                                                                                                                                                                                                                              




[i] Mniejsza o to, ale jako że tekst pisany w późnych godzinach, może zawierać błędy logiczne i inne.

wtorek, 9 lipca 2013

Erskine Caldwell, "Blisko domu", Książka i Wiedza, Warszawa 1988.

Blisko domu to powieść nieżyjącego już pisarza Erskine’a Caldwella, podejmującego w swej twórczości problemy nierówności społecznej, a przede wszystkim piętnującego rasizm, co zresztą można wynieść nie tylko z notatki zawartej na odwrocie okładki książki, ale przede wszystkim z samej powieści, pierwszej książki tego autora, jaka wpadła mi w ręce. Główny bohater Blisko domu to Native Hunnicutt, „biały człowiek” (jak nazwano by go w czasach, gdy niewolnictwo było na porządku dziennym), który zadaje się z Mulatką, aż pewnego dnia postanawia poślubić starszą od niego o kilkanaście lat, dysponującą pokaźnym majątkiem wdowę, co prawda nie ze względu na jakiekolwiek uczucie do niej, lecz przede wszystkim ze względu na „dobre żarcie”, jako że dotąd przyszło mu jeść pożywienie z puszek. Tak więc odbywa się ślub, ale Native – urodzony szczęściarz, ani myśli spędzać czasu przy boku małżonki, ponieważ woli towarzystwo Mulatki i polowania na oposy. Jednak kiedy Meabelle przyłapuje Native’a na gorącym uczynku, sprawy przybierają dramatyczny obrót. 
Komizm zauważalny przede wszystkim w postępowaniu Native’a łączy się tu z dramatyzmem, ale ten i tak pozostaje w tyle wobec osoby głównego bohatera. Na dowód wystarczy przytoczyć jedną z jego wypowiedzi:

Powiem ci, jak to jest […] Jak byłem jeszcze małym pędrakiem, tatuś mówił mi, że najlepiej się urządzi w życiu ten, kto śmiało wyprzedza o krok innych, choćby ryzykował, że od czasu do czasu wdepnie w krowi placek. […] Nigdy nie zapomniałem, co mówił mi tatuś, i trzymam się tego przez, powiedzmy, czterdzieści lat. (s. 9-10)

Sam wyraz „tatuś” każe czytelnikowi odbierać główną postać jako człowieka ekscentrycznego, niektórzy zapewne scharakteryzowaliby go jako prostaka, dla którego życie stanowi grę w karty – jeśli się powiedzie, będzie dobrze, jeśli nie, nie będzie gorzej. Native, bowiem, to postać niesłychanie opanowana. Nawet gdy sytuacja wymyka się spod kontroli,  trzyma nerwy na wodzy, co czasem być może bardziej denerwuje, niż śmieszy. Priorytetem dla głównej postaci jest dom, i nawet odejście Josene nie skłoni go do jego opuszczenia, stąd niewątpliwie tytuł: Blisko domu.    

Książka, mimo że od napisania tekstu minęło wiele lat, nie jest lekturą, którą oddaje się do biblioteki, nie doczytawszy jej do końca.  

piątek, 5 lipca 2013

Impresja słowna


Cytat z Wielkiej księga aforyzmów, Wydawnictwo Literat, Toruń 2008. (Niestety książka mi się zatrzasnęła, zanim zdążyłam spisać numer strony).

Tak, Agata Christie miała głowę nie od parady.
No, to teraz wiecie Panie Internautki, w którą stronę skierować wzrok w poszukiwaniach kandydata na męża. Proponuję najbliższy uniwersytet archeologiczny, jeśli taki w pobliżu istnieje. A jeśli w okolicy czegoś takiego brak, udajcie się do najbliższych ruin, tam z pewnością archeologów jak grzybów po deszczu, zresztą wiadomo, co fascynowało romantyków – ruiny właśnie.

Niestety, istnieje też druga opcja, mniej zachwycająca. Zawsze możecie trafić na jakiegoś bezdomnego, który również nie stroni od zabytkowych, rozwalonych upływem czasu miejsc.

czwartek, 4 lipca 2013

Roland Topor „Chimeryczny lokator”, Replika, Poznań 2012

Miałam zamiar napisać, że Roland Topor wali słowami jak toporem, ale nie napiszę, ponieważ Topor nie zalicza się do pisarzy, których mogłabym określić w taki sposób. Jedno jest pewne, imię autora Chimerycznego lokatora niewątpliwie kojarzy się z Pieśnią o Rolandzie, nie wiadomo jednak, ile w samym Toporze ze znanego bohatera, i zapewniam, że dochodzić tego nie będę. Ale mniejsza z tym. Przejdźmy do rzeczy.
Chimerycznego lokatora czyta się jednym tchem, mniej więcej, tj. do ostatniego rozdziału, bo to, co ma miejsce w rozdziale ostatnim, wydaje się czystym absurdem. Akcja pędzi jak lokomotywa po szynach, ale właśnie w końcowym fragmencie, tj. w Epilogu, dochodzi do wykolejenia, bo właściwie nie wiadomo, co to ma być, nagle bez żadnych wyjaśnień bohater główny znajduje się (o ile się nie mylę) w szpitalu psychiatrycznym. A o pozostałych bohaterach, czy też o motywach ich postępowania ani mru-mru. Ale od początku. Oto młody człowiek wprowadza się do kamienicy i odtąd jego życie zamienia się w koszmar. Co jest powodem? Poniekąd hałasy jakie wywołuje, a wiadomo, o co najbardziej blokowi mieszkańcy drą ze sobą koty. Jednak sytuacja Trelkovsky’ego nie wygląda tak, można powiedzieć, komfortowo jak sytuacja zwykłego mieszkańca bloku, ten bowiem ściszy głos i tym samym zamknie usta sąsiadom. W omawianej tu książce hasło „Wolnoć Tomku w swoim domku” nie ma absolutnie prawa bytu. Lokator Topora nie tylko swoją oczywistą, w takiej sytuacji, taktyką nie zamyka ust sąsiadom, lecz zwiększa tylko napięcie między nimi a sobą, powiększa ich agresję; właściwie to mało powiedziane; za pretensjami innych lokatorów domu kryje się coś więcej niż zwykłe niezadowolenie, a oni sami jawią się jako powiązana ze sobą grupa, gotowa wykończyć każdego, kto wprowadzi się do ich kamienicy, i tak też wykańczają Trelkovsky’ego - za pomocą środków trudnych do wyobrażenia.  
Cała sytuacja albo raczej ta właśnie kamienica przypomina mi w pewien sposób „kamienicę”, czyli państwo, komunistów; nie wiem dlaczego z tym właśnie mi się skojarzyła, być może dlatego, że każdy, kto się wyłamuje, tutaj może nie mieć łatwego życia lub też może nie mieć go w ogóle; po prostu zostaje zaszczuty. Aby przetrwać w kamienicy, trzeba być niesłyszalnym, choć i to niewiele pomoże.  
Oto plusy.
Minus postawiłam przy fragmencie, w którym autor za pomocą myśli Trelkovsky’ego zbezczeszcza sacrum, co uważam za absolutnie zbędne. I mimo że Trelkovsky ogólnie odbierany będzie jako postać pozytywna, to owo jedno zdanie może przedstawiać go w negatywnym świetle. Druga rzecz to instrumentalne traktowanie kobiet przez bohatera, co można zauważyć już w momencie, kiedy Trelkovsky poznaje Stellę (a i kobiety nie są tu „zaprezentowane” w lepszym świetle), jednak gdy po niedługim czasie życie naszego lokatora zamienia się w koszmar,  czytelnik właściwie nie ma już szans, by poznać tytułowego lokatora „w realu”.
Niemniej historia godna uwagi, tym bardziej że swoje wyobrażenia można skonfrontować z filmem Romana Polańskiego z 1976 r. - Lokator.