niedziela, 17 stycznia 2016

Wiesław Myśliwski, "Ostatnie rozdanie", Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.


Ostatnie rozdanie Wiesława Myśliwskiego to historia człowieka, który właściwie wszystko, co miał do przeżycia, przeżył i spogląda na świat jak na czarno-biały film z przeszłości, po której pozostały już tylko wspomnienia.
Powieść Myśliwskiego to opowieść o porażce życiowej, o przegranej zarówno na linii osobistej, jak i artystycznej, błędem może byłoby powiedzieć "zawodowej". Główny bohater, wracając do zdarzeń sprzed lat, do zdarzeń przedostatnich (nie wiadomo, jakie były ostatnie), w swoim spokojnym monologu, przerywanym przytaczanymi dialogami, rysuje panoramę własnego życia, a przede wszystkim uświadamia, że poczucie braku własnej wartości, strach to wrogowie osobiści, którzy za jednym zamachem skutecznie dopomagają w odrzuceniu własnych marzeń, w rezygnacji z walki o szczęście. Nagle, na końcu życia, ważniejsi niż teraźniejszość, niż żywi stają się umarli albo nieznani, których adresy zostały starannie zanotowane w rozpadającym się, połączonym gumką notesie, ponieważ zajęcie się nimi, wertowanie katalogu pamięci w celu znalezienia właściwej wtyczki, z którą można połączyć danego osobniku, gdzieś kiedyś napotkanego lub nienapotkanego, pomaga choć do pewnego stopnia zapomnieć o popełnionych błędach, o własnej bezradności wobec ogromnej dawki istnienia. A niewłaściwe kroki, mocno skrywane, wychodzą na  jaw gdzieś w drugiej części książki, gdzieś w nie do końca jasno określonym momencie życia, gdy może jeszcze nie za późno na naprawę… do czasu.

Zaczyna drażnić, jak można tak spokojnie opowiadać o młodości, o sprawach błahych, o  wszystkich przeszłych ważniejszych i mniej istotnych, zarysowanych nawet w szczegółach, wydarzeniach, wracać do ludzi z notatnika, skreślać ich i na nowo próbować odnaleźć w przeszłości, i zarazem być na skraju przepaści, nie mieć albo skrywać się przed deską ratunkową, umiejętnie pomijać możliwość pochwycenia jej.
Strach przed światem wypływa już gdzieś na początku powieści, gdy bohater jakby mimochodem zastanawia się, czymże można być „wobec takiej kwitnącej ulęgałki” – rozkwitłej gruszy. Właściwie marność nadana swojemu życiu, a przede wszystkim bierność, bezradność już tutaj zaznaczyła swoje znamię.
„Zatopiony w jej kwitnieniu [gruszy] miałem wrażenie, że to ona wyznacza mi miejsce na strychu przy oknie, a może w ogóle w przestrzeni życia” (s. 40), bo przecież w tej przestrzeni można upaść, więc lepiej nie schodzić na dół. A tego bohater prawdopodobnie boi się najbardziej, że jego malarstwo będzie pomyłką, że miłość minie, a może po prostu uschnie… Choć powód skreślenia tych dwóch rzeczy w zasadzie tłumaczy inaczej: co do pierwszej sprawy, sprawy własnej sztuki: „chciałem uwierzyć, ale nie pozwolono mi”. Na co jego rozmówca daje ciętą odpowiedź:
„To pan nie wie, że wszystko służy temu, żeby nie pozwalać? Nawet wolność jest do tego wykorzystywana, żeby nie pozwalać. Wyobraźnia zawsze musiała mieć licencję od jakiejś władzy, takiej, innej. Nie tylko tej na szczytach, także tej maciupeńkiej władzy mikrobów. Niewykluczone zresztą, że w każdym człowieku siedzi taki mikrob i popiskuje, nie pozwalam” (380-381).
Co do drugiej, uznał, że nie jest wart Marii, choć sam zadaje sobie pytanie, właściwie retoryczne: „…czy da się czymkolwiek zapełnić życie, gdy nie stać człowieka na miłość”. Wie, że nie, ale go nie zapełnia; chowa po kieszeniach, szufladach listy od wciąż czekającej kobiety, nie odważa się nawet wejść do jej dawnego mieszkania, bo znów znajduje dla siebie co najmniej klika świetnych wyjaśnień, usprawiedliwień, jak gdyby obawa stanowiła usprawiedliwienie. Nazwalibyśmy to głupotą, łatwo wszystko nazywać po imieniu. A tych imion tysiące, z zatartymi już twarzami, z nie takimi jak dawniej budynkami, z zestarzałymi ludźmi, z pozmienianymi ulicami, samochodami, przyzwyczajeniami, może została jedna niezmieniona gra w karty z szewcem, choć też końcowa. Tymczasem narrator ucieka nie tylko od miłości, ucieka od kolejnych mieszkań, od kolejnych kobiet, ucieka pewnie najbardziej od siebie, a tym samym tragizm jego życia to coraz mocniej pogłębiająca się jama, której rany się nie zrastają. Ale skoro je ma, powinien dostać medal, wszak „rany wywyższają człowieka, bo to jakby medale, a któż by nie chciał mieć medalu?” (s 42). Nasz bohater może sobie go już przypiąć, choć nie za walkę w obronie ojczyzny.
„Gdy samo istnienie co dzień boli, obojętnieje człowiek i na ruiny. Postanowiłem się jednak zmierzyć ze swoją pamięcią, na ile zachowała jeszcze jakiś sentyment do dawnych lat […]” (152) – to jednak odwaga.
Istnienie boli, przeraża podobnie jak prawda Ostatniego rozdania, kiedy czytelnik uświadamia sobie, jak łatwo przegrać życie. I to jest niesamowite, i straszne.

Pewna analogia powieści rysuje się w prezentacji postaci drugoplanowych, niemal każda z nich prowadzi zawarty w którymś z dialogów, w którymś ze przytoczonych zdarzeń monolog, wygłasza stronicowe mowy: począwszy od konduktora, matki, szewca, poprzez sekretarkę czy samą Marię, jak gdyby wszyscy przyszli się wyżalić do najlepszego w świecie słuchacza, niespełnionego malarza, który nikogo nie obwini, nie oceni, otrzymuje za to rolę psychologa amatora, rolę kogoś, kto cierpliwie wysłucha każdej historii, przytaknie, aczkolwiek sam najczęściej nie spieszy z wielozdaniowymi odpowiedziami, nie rekompensuje się równie długimi wypowiedziami, chowa swoje cierpienie, a najczęściej milczy i zaznacza swoją obecność jedynie jako pierwszoosobowy narrator, cichy, nieoceniający, na pozór z niespotykanym opanowaniem przyglądający się własnej przeszłości poprzez wylewane na papier myśli.

piątek, 17 lipca 2015

Tadeusz Biedzki, "Dziesięć bram świata", Bernardinum, Pelplin 2014.

Pokazanie dziesięciu bram świata to stanowczo za mało, jeśli wziąć pod uwagę ogrom problemów zalegających kulę ziemską, ale z pewnością dostatecznie dużo dla zwyczajnego czytelnika, nieobeznanego z obcą historią, obyczajami czy kulturą. Mała wojna, o której śpiewa Lady Pank, toczy się jednak nie tylko tam, gdzie słychać spadające bomby, i  oczywiście Tadeusz Biedzki, autor Dziesięciu bram świata, o tym nie zapomina, wciska się do miejsc, za którymi raczej nie tęsknią wakacyjni turyści, choć niekoniecznie naznaczonych konfliktami.
Palestyńczycy toczą boje z Izraelitami, „niebiescy rycerze pustyni” z Sahary stawiają na wolność, co nie wszystkim się podoba; a w Indonezji ludzie pracujący przy wulkanie, walcząc o godny byt, codziennie narażają się na utratę życia, a co najgorsze, wielu z nich nie dożywa czterdziestu lat. Etiopia to już inna bajka, tutaj mężczyzna nie musi budować domu, sadzić drzewa i mieć syna, żeby coś udowodnić. Polski stereotyp być może nawet nie jest znany w tym egzotycznym kraju, skąd, wystarczy, że młody chłopak wskoczy na byka i przebiegnie po grzbietach kilku innych, w przeciwnym wypadku nie ma co liczyć na ożenek, natomiast rodzina uzna go za źródło nieszczęść, prawdopodobnie łącznie z kobietami, które są bezkarnie bite, a jedyny ratunek to dla nich bambusowa klatka. Niezbyt zachęcający styl życia, choć może odrobinę mniej upokarzający niż życie niektórych indyjskich dzieci, którym rodzice w okrutny sposób już od maleńkiego krępują ciała, byle nowy potomek rodziny przypadkiem nie wyglądał na całkiem zdrowego i nadawał się na pierwszorzędnego żebraka, zdatnego do wzbudzenia litości przechodniów i zarobienia tym sposobem na chleb. Jeżeli to się w Indiach nazywa miłością do dziecka, to może lepiej nie wiedzieć, co nazywa się tam nienawiścią. W każdym razie w tym miejscu chyba każda ludzka czynność, nawet poród, traktowana jest jako coś, co może dokonać się na brudnej ulicy. To jedynie kilka skrótowych historii zawartych w książce byłego reportera „Polityki” i „Przeglądu Tygodniowego”.
Tadeusz Biedzki zabiera czytelnika do miejsc, do których nie docierają inni, wchodzi do życia zwyczajnych ludzi, językiem raczej dziennikarskim kreśląc przed odbiorcą niezwykłe, ale i straszne obrazy. Tutaj konflikty, strach, bieda są na porządku dziennym, a obok nich spokojnie milczy natura, wśród której od czasu do czasu przewijają się głosy protestu, być może na co dzień niesłyszalne:

Wy, Europejczycy, nie zrozumiecie […] Macie na ustach piękne słowa o demokracji, hasła o równości ludzi i sprawiedliwości. Ale te słowa dotyczą tylko was i Amerykanów. Afrykanów, Arabów czy Azjatów postrzegacie jak ludzi drugiej kategorii. Pięciu zabitych Europejczyków – o, to jest wielki dramat. Ale kilkudziesięciu Palestyńczyków czy Azjatów zasługuje ledwo na wzmiankę. […] Kiedy jestem w Europie, zawsze czuję się człowiekiem gorszej kategorii, zawsze jestem podejrzany. W pewnym momencie zrozumiałem, że nigdy tego nie zmienimy, że potęga gospodarcza i militarna Zachodu decyduje o takim postrzeganiu świata. A przecież nie mamy szans w porównaniu z wami, jedyne co nam pozostało, żebyście nami całkowicie nie pogardzali, to wasz strach przed nami. Ta myśl zaprowadziła mnie do terrorystów (s. 25).


Ten cytat powinien być krótszy, ale nie mógł być, ponieważ to jest najważniejsza wypowiedź, jaką ostatnio przeczytałam. I w jej obliczu dalsze komentarze są absolutnie zbędne. Tak samo niepotrzebne w tym momencie wydają się pochwały pod adresem Dziesięciu bram świata – jako niezwykle ważnego dokumentu ukazującego życie ludzi, ich obyczaje, kulturę, przyczyny takiego, a nie innego postępowania. Dowód na to znajduje się powyżej. 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Jorge Bucay, "Listy do Klaudii", Replika, Poznań 2014


To już moje trzecie spotkanie na gruncie literackim z Jorge Bucayem, tym razem niezaliczone do nad wyraz udanych. Treść poprzednich książek, z jakimi miałam do czynienia, układała się w pewną logiczną całość, podczas gdy w Listach do [dawnej pacjentki] Klaudii dominuje niekonsekwencja w postaci zmian tematycznych, co bynajmniej nie stanowi niczego nadzwyczajnego, ponieważ cechą korespondencji jest zazwyczaj nieopieranie się o jedno zagadnienie, więc właściwie pretensje nieuzasadnione, a mimo to czytelnik może poczuć się rozczarowany. 
Wobec tego sytuacja Listów do Klaudii prezentuje się prawidłowo; każdy tekst oferuje odmienną, jak na listy przystało, problematykę, choć niekiedy powiązaną z poprzednimi, w skład których wchodzi m.in. psychoanaliza, neuroza, miłość, wspomnienia z przeszłości, życie osobiste czy nieprawidłowe używanie słów, do którego Bucay przywiązuje niesłychanie dużą wagę, nie tłumaczy jednak, z jakiego powodu staje się to tak ważne, a przynajmniej mnie nie udało się odnaleźć jasnego wyjaśnienia tej kwestii, co zresztą w pewien sposób obija się o działania językoznawcy, któremu powinno bardziej zależeć na tym, aby, co sugeruje Bucay, odróżniać słowa „chcę, muszę, powinienem, pragnę” itp., oraz by używać ich zgodnie z przyświecająca nam intencją. Owo rozdrabnianie rzeczy na czworo wydaje się lekkim nadwyrężeniem, choć w rozumieniu autora wiąże się to z uświadamianiem sobie własnych potrzeb, pragnień itp., a to z kolei łączy się poniekąd z psychoanalizą, która oferuje „zwrócenie osobie jej wolności, zdolności podejmowania decyzji, działania, życia…”. Lecz jednocześnie wolność wymusza odpowiedzialność za czyny oraz za to, co poczniemy z własnymi uczuciami, ale nigdy nie wymusza odpowiedzialności za ich zrodzenie się. I o ile po części zgadzam się z tym poglądem, to jednak wypisany ciemnymi literami na szarym tle cytat raczej nie zachęca do przytaknięcia psychologowi:

Szczęście polega na tym, że pozwala się, by zdarzyło się to wszystko, co ma się zdarzyć (List 11).

Być może świetne motto dla przeżywających właśnie arkadię, ale z pewnością nie dla będących jak najdalej od jej zdobycia. Przyjmując powyższe zdania dosłownie, a nawet niedosłowne, natychmiast przychodzi do głowy jakaś absurdalna sytuacja; weźmy pierwszą z brzegu. Facet zapala świeczki na choince, po chwili wybucha pożar, ale właściciel choinki stoi bezczynnie i podziwia niespotykany widok. Tego typu sytuacji znalazłoby się całe setki. Cytat Berry’ego Stevensa przytoczony przez autora Listów aż kusi, żeby dopisać do niego słowa piosenki Magdy Femme:

Wystarczy być
Nic więcej
Jak nieśmiertelność
I tak do końca trwać
Purpurą mieni się świat
Tak dotrwać tylko do końca […]


No ja rozumiem, że to pachnie metaforą, ale z drugiej strony przytoczone wersy bardziej proszą się o wzięcie ich na serio, a wówczas oznaczałyby, że siedzenie i patrzenie w sufit to najbardziej polecane przez piosenkarkę wyjście. Podobnego wrażenia doznaje się przy słowach Stevensa, oferujących zamiast działania postawę osła, czekającego w nieskończoność na kaszę spadającą z nieba. Wystarczy być... Kamień też jest, tylko co z tego? Jeśli ten słowny specyfik zaaplikować pacjentowi z np. depresją, to zakładam, że efekt gwarantowany, niestety raczej w kierunku przeciwnym do obranego. Oto pan Czesław z nawałem braku sensu życia udaje się do psychiatry, a ten sypie mu gadkę: „Panie Czesławie, niech pan pozwoli, żeby zdarzyło się, co ma się zdarzyć”. A że w umyśle Czesława śmierć wydaje się coraz bardziej zachęcającym rozwiązaniem, niewykluczone, że po wyjściu z gabinetu skorzysta z dobrej rady. To pesymistyczna wersja, jak zwykle przekraczająca pewne prawdopodobieństwo, ale jedynie taka mi się nasunęła.
Swoją drogą, to dziwne, jaką wagę Bucay przykłada do pojedynczych słów, które analizuje, rozpatruje, wprasza do dialogów z pacjentami, a jakby zapomniał o tym, żeby na czynniki pierwsze rozłożyć powyższy cytat, wart o wiele większej uwagi.
Po przeczytaniu listów Bucay'a, zresztą jednostronnych, ponieważ odpowiedzi na nie najwyraźniej odpoczywają w którejś z szuflad twórcy, odnosi się wrażenie, że jednym z celów autora jest pisanie ze zrozumieniem; Listy to jakby próba objaśnienia stosowanych metod, a może bardziej próba objaśnienia samego siebie, lecz trzeba przyznać, że jednocześnie znany psychoterapeuta dostarcza odbiorcy kilku interesujących sposobów postrzegania świata.

Za każdym razem, kiedy spotykamy kogoś, kto podchodzi do pewnych spraw inaczej niż my – niż ja czy Ty… - uważamy go za szaleńca. Jeśli nie myśli, nie działa jak wszyscy i nie wierzy w to, w co wierzą wszyscy, to jest jasne, że jest wariatem. Takim jak Kolumb, Galileusz, Kopernik, Jezus – i bardzo daleko za nimi wszystkimi – ja (List 22).

Nie przeczę, że te słowa wzbudziły moje największe zainteresowanie, podobnie jak List 40., a właściwie wiersz:

[…] Ale najbardziej mnie boli twe milczenie.
Czuć, że się przede mną ukrywasz,
Że się chowasz za swoimi <<nie wiem>>,
Że, jak w tangu:
                          szukam cię, a ciebie już nie ma.
Potrzeba ci jakiejś wymówki, żeby ode mnie odejść?
Mogę się wspiąć na najwyższe szczyty
                         z twoją pomocą,
A bez ciebie męczy mnie nawet przekomarzanie się,
męczy mnie pokonywanie trudności,
męczy mnie zmaganie się z twoją dumą,
męczy mnie walenie do drzwi […] (List 40)

czwartek, 1 stycznia 2015

Bez noworocznych reguł

Jaki mamy rok, chyba nie trzeba nikomu przypominać, bo to niesłychanie nudne, powtarzać co 365 dni te same wyrobione formułki, ale co zrobić, takie zasady. Stosując się więc do nich, aczkolwiek nie całkiem jak należy, życzę wszystkim przystankującym na tym nudnym blogu, żeby z każdej lektury (także z lektury tego blogu) wychodzili nieco pokiereszowani, ponieważ jak napisał Emil Cioran "Książka powinna w duszy czytelnika wywoływać obrażenia"*. Pominąwszy czytanie rozkładów jazdy, informacji o planowanych podwyżkach, pozwów do sądu, listów gończych, mandatów, wiadomości o zgonach, etc. 
Chociaż słowa Ciorana wcale nie dziwią, bo przecież "Nawet ci normalni [autorzy] to świry", o czym najlepiej wie Dan Brown** (więc czego można się spodziewać po ich książkach). Tak... tylko kim w takim razie są ci nienormalni?   


*  Zeszyty 1957-1972.
**Kod Leonarda da Vinci

piątek, 26 grudnia 2014

Lucía Puenzo, "Anioł Śmierci", Replika, Poznań 2014.

- […] Wiesz, dlaczego świecą?

Lilith powiedziała, że nie, nie odrywając wzroku od swojej zdobyczy.
- Żeby zwalić samce, które latają wyżej. Jeśli czują się zagrożone, zaczynają świecić. Odchyl odrobinę… (s. 156)

Gdzie tu logika? Z jednej strony świecą, ponieważ zapraszają partnerów, z drugiej świecą, gdy czują zagrożenie, jak gdyby nie mogły się w końcu zdecydować, czego chcą, wybrać jednej opcji, zamiast świecić jednym promieniem z dwojga sprzecznych powodów.   
Niemniej opisane wyżej działanie świetlików w pewien sposób staje się analogią do zachowania głównego bohatera Anioła śmierci, Josefa Menegele, który „świeci” żeby zyskać zaufanie, a także „świeci”, by zamroczyć nieczujących się jeszcze zagrożonymi, ale już stanowiących doskonałą ochronę przed nieprzyjaciółmi Niemca.
Josef specjalizujący się w eksperymentach na stworzeniach żywych, jeden z największych nazistowskich badaczy, a zarazem jeden z najbardziej poszukiwanych wojennych przestępców, zwinnie wymykający się psom gończym, wkrada się w łaski argentyńskiej rodziny, których członków obserwuje nie mniej dokładnie niż znawca much, delektujący się kolejnym napotkanym okazem, przydatnym do przeprowadzenia pomiarów niezbędnych dla dobra nauki likwidującej gatunki niższego rzędu dla ochrony gatunków rzędu wyższego, pomocnej w ustanowieniu tych drugich wyłącznymi obywatelami ziemskimi. Jednak Josefowi za króliki doświadczalne, znakomite dla rewolucyjnych odkryć, nie służą tylko zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie. W jego mniemaniu grupą homo sapiens przeznaczoną (a raczej wyróżnioną) dla zajmowania kuli ziemskiej jest rasa aryjska, która, jak mniema badacz, z pewnością stałaby się wyłącznym ludzkim gatunkiem posiadającym prawdo do dreptania po ziemskich ścieżkach, gdyby tylko „Führer najechał na Anglię, uwięził króla i posadził na nim swojego brata… Tu właśnie upatrywał przyczynę klęski drugiej wojny światowej […]" (s. 180).
O ile jednak główny bohater uwzględnił wspomnianą rodzinę jako doskonały materiał badawczy,  o tyle najbardziej przypadła mu do gustu 12-letnia Lilith, zbyt niska jak na swój wiek i z tego względu idealnie nadająca się do obserwacji, a raczej do eksperymentów, i nie tylko do nich… Dziewczynka zresztą przywiązuje się do nieznajomego o wiele bardziej, aniżeli powinna, i nawet nie zdaje sobie sprawy, że nie jest jedynym zwierzakiem doświadczalnym w pokaźnej (przede wszystkim przeszłej) armii Josefa, trzymającego już w zanadrzu ciekawszy plan rozgrywki na każdą niesprzyjającą mu okazję.
Dziwna atmosfera książki, trudna do ogarnięcia, powoduje twierdzenie, że lektura kryje przed czytelnikiem jakąś tajemnicę, powoli odsłaniając szpalty malowidła, aczkolwiek właściwie nie wiadomo, czy określenie "tajemnica" pasuje do niej jak ulał. W tym wypadku słowo "tajemnica" wydaje się co najmniej przejadłe. Coś dziwnego ewidentnie wyłania się podczas czytania książki. Nie zaznamy grozy, nie ma strachu z prawdziwego zdarzenia, może odrobinę przemykającego bokami i natychmiast w popłochu się ulatniającego. Jednak trzeba brnąć dalej, żeby sprawdzić, co jeszcze oferuje tekst, może coś gorszego, może coś mroczniejszego; to, czego szuka czytelnik, żeby najeść się trochę strachu i najlepiej uniknąć go w realu? A kiedy i to zawodzi, rodzi się absurdalna myśl, że na kartkach trzymanych w ręku istnieje niewyjaśnione bliżej poczucie straty - nie wiadomo czego; i  niewykluczone, że to najdziwniejsze, co oferuje powieść – mały-wielki brak.
Czego brakuje w powieści napisanej prostym językiem?
Może wzbudza ona chęć, żeby Josef okazał się kimś innym, a nie „tylko” świetnie prezentującym się zewnętrznie zbrodniarzem historii o niezbyt pogłębionej psychice, może chęć, by autorka inaczej rozegrała tę partię, i zamiast mordercy postawiła przed odbiorcą człowieka chowającego w swojej przeszłości dramat nie cudzego, lecz własnego istnienia. Tymczasem wszystko na nic, żadnego superbohatera w zanadrzu… (mało przekonujące byłoby uznanie za takiego, a właściwie za taką, wyłaniającą się z mroku Norę; może Lilith...), jedynie czarujący specjalista z dziedziny genetyki (i nie tylko genetyki), bez najmniejszego trudu przyciągający do siebie kogo zechce, podobny do lalek, jakimi w pewnym okresie zaczyna się interesować. Niewykluczone, że złą stroną powieści jest właśnie owo nadmienione niedomaganie głębszej myśli, nie tak nadmiernie oczywistej, nie tak jasnej w swoim znaczeniu, jak dwa plus dwa = cztery.
Koło Anioła Śmierci można przejść obojętnie, chociaż mnie się to chyba nie do końca udało. Nie stawiałabym jednak na to, że mamy do czynienia z książką z gatunku tych, o których się nie zapomina, i sytuacji nie uratowało nawet umieszczenie w powieści postaci historycznej, nazywanej zgodnie zresztą z tytułem Aniołem Śmierci.