Ostatnie
rozdanie Wiesława Myśliwskiego to historia człowieka, który właściwie wszystko,
co miał do przeżycia, przeżył i spogląda na świat jak na czarno-biały film z
przeszłości, po której pozostały już tylko wspomnienia.
Powieść Myśliwskiego to opowieść o
porażce życiowej, o przegranej zarówno na linii osobistej, jak i artystycznej,
błędem może byłoby powiedzieć "zawodowej". Główny bohater, wracając do zdarzeń
sprzed lat, do zdarzeń przedostatnich (nie wiadomo, jakie były ostatnie), w swoim
spokojnym monologu, przerywanym przytaczanymi dialogami, rysuje panoramę własnego życia, a przede wszystkim
uświadamia, że poczucie braku własnej wartości, strach to wrogowie osobiści,
którzy za jednym zamachem skutecznie dopomagają w odrzuceniu własnych marzeń, w
rezygnacji z walki o szczęście. Nagle, na końcu życia, ważniejsi niż teraźniejszość, niż żywi stają
się umarli albo nieznani, których adresy zostały starannie zanotowane w rozpadającym się, połączonym gumką notesie, ponieważ zajęcie
się nimi, wertowanie katalogu pamięci w celu znalezienia właściwej wtyczki, z
którą można połączyć danego osobniku, gdzieś kiedyś napotkanego lub
nienapotkanego, pomaga choć do pewnego stopnia zapomnieć o popełnionych
błędach, o własnej bezradności wobec ogromnej dawki istnienia. A niewłaściwe kroki, mocno
skrywane, wychodzą na jaw gdzieś w
drugiej części książki, gdzieś w nie do końca jasno określonym momencie życia,
gdy może jeszcze nie za późno na naprawę… do czasu.
Zaczyna drażnić, jak można tak
spokojnie opowiadać o młodości, o sprawach błahych, o wszystkich przeszłych ważniejszych i mniej
istotnych, zarysowanych nawet w szczegółach, wydarzeniach, wracać do ludzi z
notatnika, skreślać ich i na nowo próbować odnaleźć w przeszłości, i zarazem być na skraju przepaści, nie
mieć albo skrywać się przed deską ratunkową, umiejętnie pomijać możliwość pochwycenia jej.
Strach przed światem wypływa już
gdzieś na początku powieści, gdy bohater jakby mimochodem zastanawia się, czymże można być „wobec takiej kwitnącej ulęgałki” – rozkwitłej
gruszy. Właściwie marność nadana swojemu życiu, a przede wszystkim bierność,
bezradność już tutaj zaznaczyła swoje znamię.
„Zatopiony w jej kwitnieniu [gruszy]
miałem wrażenie, że to ona wyznacza mi miejsce na strychu przy oknie, a może w
ogóle w przestrzeni życia” (s. 40), bo przecież w tej przestrzeni można upaść,
więc lepiej nie schodzić na dół. A tego bohater prawdopodobnie boi się
najbardziej, że jego malarstwo będzie pomyłką, że miłość minie, a może po
prostu uschnie… Choć powód skreślenia tych dwóch rzeczy w zasadzie tłumaczy
inaczej: co do pierwszej sprawy, sprawy własnej sztuki: „chciałem uwierzyć, ale
nie pozwolono mi”. Na co jego rozmówca daje ciętą odpowiedź:
„To pan nie wie, że wszystko służy
temu, żeby nie pozwalać? Nawet wolność jest do tego wykorzystywana, żeby nie
pozwalać. Wyobraźnia zawsze musiała mieć licencję od jakiejś władzy, takiej,
innej. Nie tylko tej na szczytach, także tej maciupeńkiej władzy mikrobów.
Niewykluczone zresztą, że w każdym człowieku siedzi taki mikrob i popiskuje,
nie pozwalam” (380-381).
Co do drugiej, uznał, że nie jest
wart Marii, choć sam zadaje sobie pytanie, właściwie retoryczne: „…czy da się
czymkolwiek zapełnić życie, gdy nie stać człowieka na miłość”. Wie, że nie, ale
go nie zapełnia; chowa po kieszeniach, szufladach listy od wciąż czekającej kobiety, nie odważa się nawet wejść do jej dawnego mieszkania, bo znów znajduje dla
siebie co najmniej klika świetnych wyjaśnień, usprawiedliwień, jak gdyby obawa stanowiła
usprawiedliwienie. Nazwalibyśmy to głupotą, łatwo wszystko nazywać po imieniu.
A tych imion tysiące, z zatartymi już twarzami, z nie takimi jak dawniej
budynkami, z zestarzałymi ludźmi, z pozmienianymi ulicami, samochodami,
przyzwyczajeniami, może została jedna niezmieniona gra w karty z szewcem, choć
też końcowa. Tymczasem narrator ucieka nie tylko od miłości, ucieka od
kolejnych mieszkań, od kolejnych kobiet, ucieka pewnie najbardziej od siebie, a
tym samym tragizm jego życia to coraz mocniej pogłębiająca się jama, której rany
się nie zrastają. Ale skoro je ma, powinien dostać medal, wszak „rany
wywyższają człowieka, bo to jakby medale, a któż by nie chciał mieć medalu?” (s
42). Nasz bohater może sobie go już przypiąć, choć nie za walkę w obronie
ojczyzny.
„Gdy samo istnienie co dzień boli,
obojętnieje człowiek i na ruiny. Postanowiłem się jednak zmierzyć ze swoją
pamięcią, na ile zachowała jeszcze jakiś sentyment do dawnych lat […]” (152) –
to jednak odwaga.
Istnienie boli, przeraża podobnie
jak prawda Ostatniego rozdania, kiedy czytelnik uświadamia sobie, jak łatwo
przegrać życie. I to jest niesamowite, i straszne.
Pewna analogia powieści rysuje się
w prezentacji postaci drugoplanowych, niemal każda z nich prowadzi zawarty w którymś z dialogów, w którymś ze przytoczonych zdarzeń monolog, wygłasza stronicowe mowy: począwszy od konduktora, matki, szewca,
poprzez sekretarkę czy samą Marię, jak gdyby wszyscy przyszli się wyżalić do
najlepszego w świecie słuchacza, niespełnionego malarza, który nikogo nie
obwini, nie oceni, otrzymuje za to rolę psychologa amatora, rolę kogoś, kto
cierpliwie wysłucha każdej historii, przytaknie, aczkolwiek sam najczęściej nie
spieszy z wielozdaniowymi odpowiedziami, nie rekompensuje się równie długimi
wypowiedziami, chowa swoje cierpienie, a najczęściej milczy i zaznacza swoją
obecność jedynie jako pierwszoosobowy narrator, cichy, nieoceniający, na pozór
z niespotykanym opanowaniem przyglądający się własnej przeszłości poprzez
wylewane na papier myśli.