W książce Prowincje Bogdan
Białek nie proponuje nam zapoznania się z artykułami dotyczącymi wyłącznie
jednego tematu, jak to było w przypadku Cieni
i śladów, nie wskazuje tylko na
Kielce – „Kleryków” Żeromskiego, ale obok tego zamieszkiwanego przez dwadzieścia
tysięcy osób miasta stawia na ostrzu widelca także inne „prowincje”, do
których zaglądał w latach 1990-1993. Te lata nasuwają oczywiste, niezbyt optymistyczne
skojarzenia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę ówczesną politykę, a taki
właśnie tytuł, Polityka, otrzymał pierwszy rozdział książki.
Głosy mieszkańców Kielc dają do myślenia:
Gdy skończyła się
tamta polityczna wojna, niesprawiedliwie podzielono łup. Rycerze Okrągłego
Stołu zgarnęli wszystko, dla nich, prostych żołnierzy, nie zostało nic. Sukinsyny
żołnierze bezczelnym kopniakiem wpieprzyli swoje armie do jednego worka (s.
26).
Ale słyszy się też inne opinie:
Gdyby raz pan Michnik
przeszedł pieszo przez wieś, ale tak powoli, nie spiesząc się, więcej by
skorzystał niż na spotkaniu ze swoją elitą. A może by pojął, że chłop nie kocha
rządu, który wysyła na niego tankietki (s. 27).
Uważam, że dzisiaj
[…] jedyną racją stanu jest udzielenie poparcia dla Pana Lecha Wałęsy.
A co słychać w Radomiu, w którym na ustach większości mieszkańców króluje nazwisko Hanny Sucheckiej?
Nie lubię Radomia, bo
jest zaściankowy, bez własnej dumy, bez ambicji. […] Województwo stoi w miejscu
albo idzie do tyłu (s. 48).
My, w Radomiu, zawsze
musimy wyróżnić się czymś niekorzystnym i niemiłym […] (s. 48).
Dlaczego na Śląsku
posłowie mogą razem działać na rzecz regionu, zabiegać w Warszawie o interesy
województwa, a my, parlamentarzyści radomscy, nie? (s. 48)
Nie mniej trudna sytuacja w Białymstoku, ale również tu na
prowadzenie, (to już 1993 r.) wysuwa się jedno nazwisko:
Włodka [Cimoszewicza –
red.] bardzo cenię. My nie zważamy na historyczne różnice (s. 54).
Cimoszewicza można
porównać do Stanisława Dubois, młodego chłopaka z PPS, który w latach 30.
trafił na te tereny z partyjnego klucza (s. 54).
Natomiast Tarnobrzeg wciąż żyje mocniej od innych miast,
mimo że „PRL umarł”.
Jak widać powyższe, wyjęte z kontekstu zdania niewiele mówią o prawdziwej
sytuacji na początku lat 90. W tle szarą barwą zaznaczały się między innymi
kampanie wyborcze, o których mowa w artykułach. Białek wraz z Anną Bikont, poza tymi kilkoma przytoczonymi przeze mnie wypowiedziami, przedstawiają bardzo
wnikliwy obraz ówczesnej sytuacji, urozmaicając teksty słowami ludzi, którzy mają coś do powiedzenia, zarówno słowami głównych „aktorów” sceny politycznej, jak i
widzów; bo przecież dla historii, tej bardziej
szczegółowej, powinien liczyć się każdy głos zabrany w danej sprawie; a w lawinie wypowiedzi, w gąszczu skarg i zażaleń o wiele prostsza wydaje gra w piłkę nożną: albo trafisz do bramki, albo nie. W polityce rozwiązań jest niezliczona ilość,
cały ambaras w tym, że nigdy nie wiadomo, które będzie najlepsze; no i to jest moim
zdaniem chyba najtrudniejsza rozgrywka, do której zawodnicy przystępują z własnej
woli, jak do prawie każdej gry zresztą.
Wobec powyższego najwyższy czas przejść do dziedziny nieco łatwiejszej,
czyli do prawa, lecz niestety łatwiejszej jedynie z pozoru. Wydaje się bowiem,
że prawo zawsze staje po stronie sprawiedliwości, ale reportaż Bogdana Białka
dowodzi, że tę tezę można wrzucić między mity, ponieważ oto przed nami Sandomierz rok 1990, a na sali rozpraw
sprawa przeciwko „butikowemu subiektowi”, Januszowi K., oskarżonemu o trzy
gwałty. Jaki wyrok? Należy się surowy, ale niestety nie tym razem, ani surowy, ani
tym bardziej sprawiedliwy, gdyż nie może być inaczej, jeśli pół miasta traktuje
Janusza K. jako tego, któremu podpaść się nie opłaca, ale jak najbardziej
wskazane jest udzielenie oskarżonemu pomocy, dla własnego dobra (w tym
majątkowego). Historia jak z filmu.
Nieco mniej filmowa okazuje się kolejna sprawa, dotycząca
wzrostu przestępczości na skutek bezczynności MO, ale wiadomo… gdy kot śpi, to
myszy tango sobie urządzają, choć w tym wypadku nawet kot, utożsamiany przez
niektórych z SB, ma swoje racje. Sprawa trzecia z zakresu prawa dotyczy owiec
posła Soska.
Można powiedzieć - samo życie, a skoro o życiu mowa, przejdźmy
do kolejnego rozdziału, oznaczonego jako Życie
właśnie. No i tu już kpin sobie urządzać nie wypada, bo jak tu żartować, kiedy
strajk nadciąga w Starachowicach, ludzie nie mają z czego żyć, a żyć trzeba, no
i, chcąc nie chcąc, muszą walczyć o swoje. W tym reportażu bardzo zainteresował
mnie pewien fragment tekstu:
Kobiety są bardziej
konsekwentne, uparte i zawzięte. Zdeterminowane, żeby utrzymać miejsce pracy.
[…] Zwalniany mężczyzna przyjmuje najczęściej decyzję do wiadomości. Kobiety
walczą, chodzą za tym, żeby ją cofnąć. (Tak… mają nadzieję, że niemożliwe
stanie się możliwym, czyli nie mają pojęcia, że żyją w realnym świecie). Interweniują w sprawach mężów. (Trudny los zwalniającego owych mężów, bo co można zrobić, kiedy
nic zrobić nie można?) Podczas
ubiegłorocznego strajku kobiety odsyłały mężów do domów, a same zostawały, mimo
że zgodnie ze strajkową instrukcją nie musiały. Nie ufały mężczyznom, że
dotrwają (s. 112).
Tak, co prawda, moim zdaniem, wytrwałość nie od płci zależy,
ale od pojedynczego człowieka, jednak należałoby się zgodzić, skoro Zbigniew Rafalski, przewodniczący
„Solidarności”, tak twierdzi, a co więcej kierownik Biura Pracy Andrzej Sendecki dodaje:
Kobiety są grzeczne,
bardziej zdyscyplinowane, przestrzegają obowiązujących przepisów. Mężczyzna
nierzadko nawet nie przyjdzie się odnotować, choć grozi to utratą zasiłku (Temu
akurat ja się w ogóle nie dziwię, owo odnotowanie polega dzisiaj na złożeniu
podpisu - o ile się nie mylę, bo może w artykule dotyczyło nieco innej, podobnej sprawy - oto bezrobotny musi udać się konkretnego dnia do urzędu pracy w celu
złożenia jednej małej parafki, a jeżeli nie ma pieniędzy na bilet, skoro
bezrobotny, to jakim cudem ma tam dojechać; no chyba rowerem, zakładając, że go
posiada i że jest w stanie przejechać, załóżmy, 20 km, licząc do urzędu i z powrotem. Niektórzy
urzędnicy znają się z pewnością na przepisach, ale raczej nie na cenach biletów).
Zastanawiam się, czy na
te opinie odnośnie do kobiet nie miały wpływu owe „interwencje w sprawie
mężów”.
Prowincje nazwałabym
wycinkiem z historii Polski, o którym trzeba jednak pamiętać, mimo że obrazy lat 90. coraz bardziej zacierają się w ludzkich wspomnieniach.