Od dzisiaj mam powód, żeby wierzyć,
że dziennikarstwem parają się osoby, którym los szczęścia nie poskąpił, bowiem
jak twierdził Marian Brandys „[…] zawód reportera to los wygrany na loterii”
(cyt. za R. Kapuściński, s. 64.), mniemam, że na nie loterii fantowej, ale na
loterii pomaturalnej, oferującej do wyboru kilka kierunków studiów. No i wybrał
Brandys los na loterii, wygrał los Kapuściński (choć był wprawdzie historykiem),
ponieważ owa wspaniała dola dotyczy jedynie reporterów z prawdziwego zdarzenia,
nie osiadających na laurach, lecz kroczących do przodu, nie biorąc pod uwagę ewentualnych przyszłych skutków. Tak przynajmniej wygląda to z punktu widzenia Ryszarda Kapuścińskiego,
pchającego się na te wszystkie wojny, rewolucje, gdzie kule oszczędzają co
najwyżej nielicznych, po to tylko, by pokazać Europie wydarzenia, miejsca, ludzi, tj. rzeczy jakby nierealne, postrzegane przez np. przeciętnego Polaka
niczym filmy science fiction, owszem istnieją, owszem usłyszy się raz czy dwa
razy w życiu o tych walkach, o innych kulturach, o nie roniących łez nędzarzach,
ponieważ „nędza nie płacze, nie ma głosu[…]” (s. 23), ale skoro nas to nie
dotyczy… A Kapuścińskiego, próbującego wcisnąć się jeszcze do tego zakamarka,
gdzie przedostać się za żadne skarby nie da rady, gdzie przejścia brak, bez
względu na okoliczności, byle spełnić swoją „misję”, wszystko to dotyczyło aż za
bardzo.
Autoportret
reżysera to długi na 137 stron wywiad z Kapuścińskim, poświęcony pracy
dziennikarza właśnie, a w przypadku bohatera książki, należałoby uszczegółowić i powiedzieć: wywiad poświęcony pracy korespondenta, a może trafniej:
podręcznik napisany przez korespondenta, który zapoznaje nas ze swoimi
reporterskimi sekretami, wskazuje reguły warte by się im podporządkować, radzi kim
się stawać, w jaki sposób być reporterem dobrym, albowiem złota dewiza Kapuścińskiego
głosi, że człowiek zły nie może być dobrym dziennikarzem. W zasadzie
niejednoznaczne to określenie, niezmiernie trudno dociec kogo dozwolone jest nazywać
dobrym, a kogo złym człowiekiem (z mojego punktu widzenia). Sam Kapuściński wskazywał natomiast na umiejętność
rozumienia drugiego człowieka, na umiejętność słuchania go, umiejętność bezwzględnego
wtopienia się w jego warunki bytowania, wskazywał na szacunek jakim należy darzyć
każdego rozmówcę; a w takim wypadku podstawą owego dobra jest umiejętność
wzbudzenia w sobie jakiejś pokory wobec innych. Summa summarum trzeba posiadać
smykałkę do bycia dobrym (dziennikarzem).
Nie uznaję swojego rozumowania za słuszne,
i nawet jeśli rozumiem, co miał na myśli Kapuściński, nie zmienia to faktu, że
nie podzieliłabym ludzi na absolutnie złych i absolutnie dobrych, no… wyjąwszy z tej
mojej osobistej klasyfikacji świętych, ale co począć, nie o tym mowa być
powinna, bo za chwilę zacznę tutaj rozwlekłe filozoficzne wykłady. I natychmiast należałoby
je skończyć, gdyby nie jeszcze jedna rzecz, a czepiam się jak zwykle. Otóż
uważał Ryszard Kapuściński, że:
„Ten, kto mówi, że się nie boi kłamie.
Boją się wszyscy, nawet jeśli tego nie okazują. Różnice są tylko takie, że
jedni potrafią zapanować nad strachem i funkcjonują w miarę normalnie mimo
ryzyka śmierci, a inni nie są w stanie tego zrobić.” (s. 34)
Zapewne racja leży po stronie
autora cytowanych wyżej słów, tyle że ciągle obsesyjnie nachodzi mnie myśl, iż w wypadku kiedy człowiek zobojętnieje na
wszystko, strach go już nie dotyczy i takie odstępstwo małe przyjęłam sobie za
prawdopodobne w tym wypadku, choć nie twierdzę, że słusznie.
Niedoświadczonym nie wypada w zasadzie głosu zabierać, ale zasady
czasami trzeba łamać.
Ale ja nie o tym przecież, tylko o najbardziej chyba w Polsce znanym
korespondencie wojennym, zmarłym w 2007 r., który przez 45. lat (licząc od 2003
r.) udawał się do najniebezpieczniejszych rejonów świata, wpajał studentom 8 przykazań prawdziwego reportera, uczył czym jest etyka
dziennikarska, pisał prosto, „bezprzymiotnikowo” i… w tym miejscu nie dałabym
sobie głowy uciąć, że nie korzystał Kapuściński w pewnym stopniu z rady
Bolesława Prusa:
„W dobrym języku powinno być dużo
rzeczowników konkretnych, takich jak: stół, kapelusz, słońce, chłop itd. Liczba
czasowników powinna być mniejszą niż połowa rzeczowników. Innymi słowy: na 100
wyrazów powinno być około 35 rzeczowników, około 15 słów, około 10
przymiotników i około (niestety) 40 wyrazów bezwartościowych, tj. zaimków i
części mowy nieodmiennych… W każdym razie duszą wszelkiego mówienia i pisania
są rzeczowniki i jeszcze raz rzeczowniki – konkretne!”*
Bo 10 przymiotników dozwolonych, to
tyle co nic.
I co ja tu dużo będę pisać o autoportrecie reportera, którego nakłady pewnie już dawno się wyczerpały lub wyczerpują. W
każdym razie, jeśli chcecie się uczyć dziennikarstwa, to od Ryszarda
Kapuścińskiego, znającego jeden niezaprzeczalny fakt, zgodnie z którym media są
w stanie albo człowieka zniszczyć albo wynieść go na piedestał.
A wracając do tej
bezprzymiotnikowości, z mojego punktu widzenia to jest zjawisko absolutnie
niemożliwe w literaturze, i nawet gdyby się bardzo postarać, bez przymiotników się
nie obędzie, one muszą tam zaistnieć, czy się to komuś podoba czy nie, a takie
bezprzymiotnikowe to strasznie sztywne pisanie. (no i proszę – sztywne – już
mamy przymiotnik, choć niezamierzony)
*cyt. za S.
Godlewski, L. B. Grzeniewski, H. Markiewicz, Śladami Wokulskiego. Przewodnik literacki po warszawskich
realiach „Lalki”, Warszawa 1957, s. 139.
PS. Nie byłby ze mnie zadowolony
Prus. Liczba czasowników w powyższym tekście najprawdopodobniej przekracza dozwolone kryteria, nie lepiej z
przymiotnikami, ale! Znalazłam jeden rzeczownik konkretny! pojawiający się kilkakrotnie:
„Kapuściński”.
Niestety, Prus by się zmartwił, ale po mordędze, jaką okazało się liczenie wyrazów, uznałam, że nie zastosuję się do zacytowanego wyżej przepisu autora Lalki, dotyczącego stosowania dozwolonej ilości poszczególnych
części mowy przez piszącego. Uwzględnianie zasad matematycznych w tekście pachnie nienaturalnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz