Witold Gombrowicz, "Dziennik 1953-1956", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.
Nadęty jak
balon, który lada moment pęknie, jeśli nie upuści z siebie powietrza; jeśli nie
zaprzestanie postrzegania siebie samego jako istoty najmądrzejszej, tylko czy na pewno? Czy to moje pierwsze niepochlebne wrażenie mnie nie zmyliło, bo gdzieś
tam w balonowym powietrzu tkwi jakaś niepewność jednak, coś ukrytego, odsłania się momentami Gombrowicz bardzo mocno, a owo coś wydające się egocentryzmem może
stanowić tylko nasiąkniętą krytyką otoczkę elementu niewidocznego; zamaskowanie czegoś. Zdaje się pełnić pisarz
funkcję arbitra, nauczyciela piętnującego obecną mu Polskę, wytaczającego nowe
szlaki w banalnej kulturze, propagującego wyzbycie się zachwytów dla
Mickiewicza, rezygnację z wzorowania się na autorze Pana Tadeusza, znalezienie własnej,
dającej siłę odrębności wobec Europy.
Sam artysta przyznaje,
że jego „ja” tętni w centrum jego istnienia i ten widok rozpościera się przed czytelnikiem
z całą mocą, wybielając sprawy drugoplanowe, choć nie mniej ważne. Słowami
kpiącymi, nieco obraźliwymi dla tego i owego wplata pisarz relacje z dni
codziennych, ze spotkań mniej i bardziej udanych, opowiada o towarzystwie
salonowym, o tym, jak wzbudza zainteresowanie swoimi poglądami, podając się za
hrabiego, pisze o tym, jak nazwano go wyrodkiem, wspomina o żółtych butach, o
kobietach, których piękno, będące ich powołaniem, mija wraz z zawarciem związku
małżeńskiego, o krytykach recenzujących jego twory niezrozumiale, a z ich
opinii nic nie wynika, o poetach wreszcie:
[…] Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i
sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta
wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem – aby
przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pewne zadośćuczynienie i sto razy
powiem – że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami
(nie mam nic przeciwko temu) (s.
88).
Zna otoczenie intelektualistę
Gombrowicza, niewątpliwie intelektualistę wysokiej marki, acz kontrowersyjnego,
dlatego lepiej nie dopuszczać go do wyższych stanowisk, bo on jakby gardzi
uprzejmością, jest przeciwny owijaniu spraw w bawełnę i poprzestawaniu na
miłych, niedocierających do sedna wypowiedziach, tam bowiem, w tamtym świecie ogół
Polaków gra w teatrze wyuczone role – czyli swój pobyt w formie.
Ale nie tylko
krytycyzm wyłania się z Dziennika, […] można bowiem tak pisać jak Rabelais, Poe,
Heine, Racine lub Gogol – albo wcale (s. 93). No i do kogo tu przyrównać
autora tych słów, do Poego, Gogola…? Ale nasz wymagający autor ceni także
Miłosza i wychwala Sienkiewicza, jak żadnego innego pisarza, choć umiejętnie rozprawia
się z innymi reprezentantami
pozytywizmu czy romantyzmu:
Jak Piłsudski był przygnieciony a nawet
przerażony Piłsudskim, jak Wyspiański nie mógł się ruszyć pod ciężarem
Wyspiańskiego, jak Norwid jęczał, dźwigając na barkach Norwida, tak
Przybyszewski z lękiem i świętą zgrozą spoglądał na Przybyszewskiego. We
wszystkim co pisze słyszy się: – Ja jestem Przybyszewski! Jestem demonem!
Jestem objawiciel! (s. 245)
Ale czy to nie
przypadkiem Gombrowicz jest przygnieciony Gombrowiczem, bo jego samego
najwięcej w jego dziełach, bo dominuje jego nieodłączne wyzwolenie z formy.
Choć wydaje mi
się, że wyczuwalna tu wyższość nie jest czymś wrodzonym, i to raczej może nie poczucie wyższości, ale replika
na otaczające go, może nieszczęśliwe życie, a chcąc wyjść z twarzą z tej rutyny,
nabrał Gombrowicz rysów pyszałka niewiele robiącego sobie z opinii otoczenia.
Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i
osamotnienia wśród ludzi, niech milczy (s. 92) – odpowiada Gombrowicz,
gdy Miłosz lęka się zbytniego oddalenia się od Historii.
I ten, u którego
właśnie słowa stanowią najwyższą siłę, sam obija się o niezrozumienie, podobnie
jak geniusz innych wielkich pisarzy, podczas gdy tłum chce prosto i jasno, z
pominięciem słów nieużywanych w życiu codziennym.
Jeśli Gombrowicz
bierze na ostrze noża jakiekolwiek dzieło, to jest w stanie zmiażdżyć je niczym
robaka, ale przedtem pochodzi obok niego, poobserwuje, chociaż… zważywszy, że
Gombrowicz był uczulony na cierpienie zwierząt, może powinnam zahaczyć o coś
innego niż robak.
Już o tym
wspomniałam, zdaje się, ale napiszę po raz drugi. Dziennik 1953-1956 plasuje się dla mnie na pierwszym miejscu, jeśli
mowa o dziełach Gombrowicza, przed Ferdydurke,
Pornografią, Trans-Atlantykiem i Opętanymi,
z tego względu że zawiera bardzo ważne treści, sięgające w głąb człowieka, z
tego też względu że autor zaprasza czytelnika na przesiąknięty humorem
spektakl o własnym życiu, łącząc tematy codzienności z problemami wyższej
materii.
I jeszcze jeden
ważny cytat:
Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym
stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim
cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne (s. 153).