Czytam Dziennik 1953-1956 Witolda Gombrowicza i obawiam
się, że zanim dojadę do końca, zanim przebrnę przez te wszystkie ważne dla
pisarza, ważkie dla literaturoznawców i czytelników myśli, a jestem na
stronie 64., inicjującej piątkowe zapiski, nie zostanie mi nic z niebagatelnego dzieła,
zapomnę o wszystkim, co przeczytałam, choć nie mogę zaprzeczyć, że to rzecz niezmiernie
interesująca, ale może już dziś nie tak ciekawa jak nowe odkrycie autorstwa
Gombrowicza, czyli Kronos, o którym bardzo
zajmujący artykuł autorstwa Małgorzaty Niemczyńskiej: Gombrowicz. Tajny przez poufny, znalazł się w ostatnim numerze „Książek.
Magazynu do Czytania” (nr 2, 2013). Kronos,
czyli książkowy hit roku. A wracając do rozważań pisarza z lat
1953-1956, jak na razie ważną stała się dla mnie jedna myśl, jeden rozdział
jednego dnia spośród następujących po sobie siedmiu dni tygodnia – ponieważ Gombrowicz opatruje kolejne fragmenty ujętego w całość Dziennika za pomocą nazw dni właśnie, pomijając daty – poświęcony Polakom, którzy
tak namiętnie chlubią się tym, że „posiadali” Mickiewicza, Szopena „posiadali” czy inną wielką osobowość, a sami dla siebie jakby nic nie znaczyli, nie
znaczą, nie umieją ruszyć nowym szlakiem, pomijają swoją wartość, umiejąc wspierać się co najwyżej na wymienianiu minionych potęg polskiego narodu, i nie wiem, czy to źle, czy dobrze, i roztrząsać tego nie mam zamiaru, choć fakt pozostaje faktem, nie można zaprzeczyć
twierdzeniom pisarza, a na pewno nie można byłoby zaprzeczyć, opierając się na przeszłości. Ale u Gombrowicza
ów problem istnieje wciąż, owo postrzeganie wartości człowieka, wartości Polaka
przede wszystkim, wiążąc się z „upupieniem”, z wsadzeniem ciała we właściwą
formę, ulepieniem człowieka na odpowiednią modłę. I to się po trosze, jak
wskazują badacze, zauważa pewnie we wszystkich dziełach, których nie cenię tak, jak być może powinnam, na pewno nie
przeczytałabym po raz drugi Trans-Atlantyku,
na pewno nie Ferdydurke, może Pornografię, choć raczej też nie, może Opętanych..., nie, Opętanych z pewnością nie, zakończenie wydało mi się wprost
bezsensowne, wypadło z rytmu poprzednich treści, odebrało jakby sens tej
poniekąd uważanej za powieść dla kucharek książce, do której nie przyznawał się
pisarz przez wiele lat. Oto ręcznik, zawierający nieziemskie moce, nagle staje
się zwyczajnym przedmiotem poruszanym dzięki jakiemuś naturalnemu, choć nie
pamiętam nawet czy wyjaśnionemu zjawisku.
Tak więc siedzę z nosem w książce na stronie 64. i jestem niemal pewna, że za kilka dni nic z owych stron poza
kilkoma ważnymi (dla mnie) sprawami pamiętać nie będę, więc może poza tą, że
Gombrowicz czytał prasę literacką i nieźle go podminował np. artykuł Stanisława
Mackiewicza, wskazujący, iż Zniewolony
umysł to tekst historyczno-ekonomiczno-filozoficzny, którego autorowi brak
„podstaw wiedzy i nauki”; nie mniej zdenerwowania ujawnia Gombrowicz, czytając
recenzję na temat własnego dzieła, z której nic konkretnego nie wynika; a o
jego Trans-Atlantyku piszą tylko
tyle, że niecenzuralne słowo zostało w nim użyte.
Tyle na temat Dziennika, który leżał na mojej półce od
pół roku, o ile nie dłużej.
Cdn. Jeśli
nastąpi. Nie wiem, z czego to wynika, ale jakikolwiek dziennik czy pamiętnik, czy zbiór listów wezmę do ręki, w połowie mam dość czytania. Mam nadzieję, że tak
nie będzie i tym razem.
Trzymam kciuki za powodzenie dalszej lektury. Jestem ciekawa Twoich przemyśleń z kolejnych stron "Dziennika". Być może nie będziesz wiele pamiętać (szczegółów itp.), ale na pewno wiele zostanie w Tobie ;)
OdpowiedzUsuńTak to już bywa z książkami ;)
No, to się nazywa prawdziwy doping.
Usuń
OdpowiedzUsuńJeśli masz czas na pewno dobrniesz do końca książki, również trzymam kciuki za szybką lekturę :)
Dwóch kibiców to już coś.
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że "Dziennik" staje się coraz ciekawszy i pomału dochodzę do wniosku, że to najlepsze dzieło Gombrowicza, z tych, które przeczytałam.