Kiedy Gordon Wright donosi w liście swojemu przyjacielowi
Bernardowi Longueville’owi, że poznał pannę, wobec której ma poważne zamiary, i
prosi go, żeby przybył mu na ratunek i metodą wnikliwych obserwacji ocenił kandydatkę na żonę, oddany kompan natychmiast spieszy z pomocą do
Baden-Baden. Ale gdy dociera na miejsce, sprawa wydaje się godna uwagi bardziej, niż przypuszczał, bo wybranką Gordona okazuje się Angela Vivian,
którą Bernard poznał dwa lata wcześniej
w Sienie. W tym momencie, jak zapewniał Gordona, Bernard zaczyna uważnie przypatrywać się Angeli, ale w
zasadzie przez pryzmat wydarzeń, które miały miejsce we włoskim mieście, i choć w
jego mniemaniu dawne spotkanie na pewno nie powinno wpłynąć na ukształtowanie oceny, nie
jest to do końca tak oczywiste.
Bernard nie tyle rozwiązuje dylemat przyjaciela, ale doprowadza
do jeszcze większego zawikłania spraw. Tytułowe zaufanie, jakim darzą się dwaj Amerykanie, wkrótce zostaje wystawione na próbę, a na odpowiedź na pytanie, czy przyjaźń dwóch młodych obieżyświatów
przetrwa, trzeba cierpliwie poczekać.
Prawo dżungli jest aktualne i na terenach niezalesionych,
jak powiedział albo napisał Mieczysław Michał Szargan, ale nie w tym wypadku.
Henry James stawia na pierwszym miejscu dialog; w jego powieści nikt nie
posunie się do rozróby czy do walki na śmierć i życie. To nie te klimaty. James
przenosi na papier opis stosunków międzyludzkich, do którego przed nim w pisarstwie
uciekały się kobiety.
W zasadzie niepewność i niejasność dominuje (co natychmiast skojarzyło mi się z filmem "Pokój z widokiem" Jamesa Ivory - podobne czasy, podobne sytuacje). Niepewne i
niejasne są uczucia niemal wszystkich najważniejszych postaci. Począwszy od
Bernarda. Trudno dociec, co naprawdę sądzi o
Angeli ten ironista, co świat traktuje jak przyjęcie, na którym można się nieźle zabawić, obserwując tego i owego:
„Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz
śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie
działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo
stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie
lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią”.
I właśnie nad tą towarzyską bestią trzeba pochylić się najbardziej, żeby w
końcu uznać, że uczucie, które odkryła mniej więcej na powieściowym finiszu,
otrzymało swój początek już w pierwszym rozdziale, aż mniej cierpliwi mieliby
prawo krzyknąć: „No i nie można było tak od razu? Zamiast ciągnąć wątek i
uzupełniać go dodatkowymi?!”.
Można było, ale gdyby wszyscy natychmiast wszystko rozumieli,
życie ziałoby nudą, a co dopiero powieści...
Nie mniej zawikłaną postacią niż Bernard jest Gordon. Żaden
z niego romantyk; na pierwszym miejscu stawia rozum, a i tak w którymś momencie
uznaje, że dokonał niewłaściwego wyboru. Najważniejsze stało się dla niego
rozpracowanie kandydatek do przybrania jego nazwiska i wybranie takiej, która
wzbudzi podziw nie tylko jego, nie tylko Bernarda, ale całej otaczającej społeczności.
Chce się żenić, ale broń Boże zakochać. W życiu na ogół bywa odwrotnie. Tymczasem
Gordonem rządzą specyficzne poglądy, chociaż nie tak bezpodstawne, jak mogłoby
się wydawać:
„Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę.
Nie sposób kogoś poznać, gdy jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na
oczach”.
No właśnie, a Gordon ma podwójne, albo i potrójne klapki, co
łatwo zauważyć w końcowej fazie powieści.
Za to na pewno nie ma klapek na
oczach Angela, i choć skomplikowana, rozgryza sytuację jak królik marchewkę, na
kawałeczki i bezbłędnie. To postać robi za rozważną, a nawet wszechwiedzącą.
Pozostaje nieco przewrotna Blanche, ponoć bezużyteczna. Jest
tym, „co Francuzi zwą bibelotem”. Potrafi mówić 24 godziny na dobę i
zabawiać towarzystwo, ale i przy niej pojawiają się znaki zapytania.
Tak więc komplikacja goni komplikację. Henry James
pozawieszał na ścianach psychologiczne portrety i uwikłał z nich powieść, która,
choć liczy właściwą – jak na powieść – ilość stron, wydaje się jakby opowiadaniem.
Bohaterowie są w niej podróżnikami, podobnie jak James był nim przez całe
życie. Mężczyźni i kobiety bywają (na salonach), składają zapowiedziane i
niezapowiedziane wizyty i rozmawiają. Ci pierwsi szukają wrażeń albo żon, bo majątek
oczywiście odziedziczyli, a te drugie mężów, najlepiej z majątkiem, najlepiej z
dużym majątkiem - może być odziedziczony.
Fani prozy Jamesa powinni obowiązkowo zajrzeć do „Zaufania”,
bo to rzecz wciągająca i warta poświęcenia jej czasu, ale nie gwarantuję, że ta po raz pierwszy przetłumaczona
na język polski powieść wywoła u nich to samo wrażenie, co niezapomniany
„Portret damy”.