środa, 11 stycznia 2017

Roland Topor, "Czarne krowy", Replika 2014

François Rollin przez kilka tygodni głowił się, męczył, ślęczał nad stworzeniem, upiększeniem, poprawieniem wstępu do Czarnych krów Rolanda Topora. Geniusz urodzonego w 1938 roku pisarza tak go powalił, że wszelkie zdania, twierdzenia, objaśnienia nie oddawały w pełni istoty rzeczy. Tak czytam i rozumiem go, i zastanawiam się, czy trudzenie się nad ułożeniem wstępu mogło doprowadzać Rollina do nieprzespanych nocy, wyżywania się na innych, człapania z kąta w kąt; czy szukał dostatecznie mocnych, oddających sens rzeczy określeń nawet przy ladzie w sklepie spożywczym. 

Nie, żebym wyśmiewała męczarnie, może to za wiele powiedziane, Rollina, broń Boże, zastanawiam się tylko (bardzo poważnie się zastanawiam), ile czasu zajęłoby pisarzowi doprowadzenie do ładu swojej, powiedzmy, trzystustronicowej książki, gdyby działał na takiej zasadzie, gdyby aż tak przykładał się do swojej pracy. Co począć, sama przy pisaniu tekstu na blog często posuwam się w rytmie pracy Rollina. Poprawki nakładają się poprawki, i to jeszcze nie to, a i w nich znalazłoby się coś do poprawki. 
Ech, Panie Rollin, to właściwie nie do Pana się zwracam, tylko tak sobie, w przestrzeń, czasem dla odmiany wybieram pierwsze imię lub nazwisko z brzegu; coś trzeba robić z tymi literkami, żeby zapełnić stronę. Przeczytałam książkę Topora kilka miesięcy temu i dopiero teraz wystukałam parę zdań na klawiaturze (z której już dawno poznikała część literek), i nawet nie dlatego, że pustka w głowie doskwierała aż nadto. Ale gdyby Roland Topor (No i masz, pieśń o Rolandzie już się wlecze) umiał, jak Pan napisał, „jednym pociągnięciem ołówka rozjaśnić całą naszą bolesną rzeczywistość”, może nastąpiłoby rozjaśnienie, proste i jasne wytłumaczenie, postawienie faktów, a tymczasem stoję przed piramidą egipską i piaskowa lawina wyjaśnień nie nadciąga. Teksty Topora nie działają na mnie uskrzydlająco ani nie dają podstaw do zatrzymania się przy nich na dłużej. Może w zasadzie nie istnieją teksty uskrzydlające, może nie znalazłam dotąd, może jakiś był, wybył i nie pamiętam, albo wyblakł. Owszem, prostota, brak figur stylistycznych rzuca się dosadnie w oczy. Kropka.
Nagle przypadł mi w udziale kolejny dylemat, czy istnieje etyka recenzencka. Powinna. Musi. Więc jako niby-recenzentka, czyli żadna recenzentka, bo jak w dodatku można pisać recenzję o książce już dawno poznanej przez świat i ocenionej... Więc inaczej. Podporządkowując się etyce, nie jestem w stanie napisać, że Roland Topor jest geniuszem, jeśli wziąć pod uwagę Czarne krowy. To nie jest odpowiedź na wstęp, to nie jest odpowiedź na Pana wstęp ani na żaden inny. To po prostu jedno z tryliona zdań. Może znalazłoby się kilku geniuszy, może cała masa, ale nie dostrzegam wielkości twórczości Topora. Przypomina mi filmy Woody’ego Allena, których humoru nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem. Owszem, są… interesujące w jakiś sposób. Praktycznie wszystko może być w jakiś sposób interesujące, w zależności od odbiorcy.

A tymczasem u Topora czarne krowy i czarne myszy występują w zastępstwie czarnych kotów. Bohater, jadąc pociągami, zamyka oczy, oby przypadkiem na przestrzeniach łąk nie natknąć się na przyczynę swych ewentualnych przyszłych nieszczęść.

Cierpienie i umieranie są przeznaczeniem ludzkości. Niemniej jednak, gdyby było mniej czarnych krów, krowie placki przeznaczone byłyby dla innych, a ja uniknąłbym kupy nieszczęść.

Nie tylko z pierwszego opowiadania wyłania się symbol. Jazda z zepsutym hamulcem to kolejny – symbol podróży przez życie pełne zakazów i obowiązków, do których należy się stosować z powodów niezależnych od nas samych. Na każdym miejscu czają się pułapki, za nami przewrażliwienie na punkcie schodów, a wybujała wyobraźnia już szykuje następny podstęp, jak np. klaustrofobia, choć „w dziurach też można znaleźć światło”. Szczególnie gdy się ma na głowie hełm górniczy z lampą. Rzeczy nabierają cech ludzkich. Topor nawet w błahostkach znajduje powód do kilku uwag, spostrzeżeń odpowiednich do sporządzenia  krótkiego opowiadania czy rozważania.        

Narrator i bohater zlewają się w jedną osobę, a opowiadanie o swoich przeżyciach i rozterkach z pewnością jest jej bardzo potrzebne. Świat to zbiór przedmiotów, dziwnych, niewiele znaczących zdarzeń, absurdalnych kawałów, choć momentami wydaje się, że dla bohatera to wydarzenia stulecia.

Tyle Topor.

niedziela, 11 grudnia 2016

Charles Dickens, "Tajemnica Edwina Drooda", Replika, Zakrzewo 2015

Tajemnica Edwina Drooda Charlesa Dickensa to tajemnica zaginięcia młodego człowieka, który już jako dziecko przyrzeczony został Róży Bud – sierocie zamieszkującej aktualnie pensję panny Twinkleton. Ani Róża nie jest jednak zainteresowana Edwinem jako przyszłym mężem, ani młody architekt panienką, choć wokół nie brakuje innych mężczyzn, którym podopieczna Grewgiousa nie jest obojętna. Wydaje się, że skoro wszystko już ustalone, historia przebiegnie podobnie jak w przypadku Kmicica i Billewiczówny, tymczasem bohaterowie - na pierwszy rzut oka biernie podporządkowujący się powziętej lata temu decyzji - postanawiają wziąć sprawy we własne ręce, a kiedy już do tego dochodzi, Drood ginie, oczywiście (napiszę, jak zwykło się pisać) w tajemniczych okolicznościach.

Obawiam się, że to nudne streszczonko zainteresuje niewielu, nie lepiej z początkiem powieści, bo ten jest niczym jazda pociągiem z przeciągającym się wypatrywaniem mocniej posklejanych wątków (bo każda śrubka tu od czegoś innego), które na szczęście zaczynają się właściwie wraz z wsiąknięciem tytułowego bohatera.

Zdaje się, że narrator swoimi słownymi wyczynami postanowił zabawić słuchaczy, co czasami zyskuje wręcz przeciwny skutek, trafniejsze byłoby dążenie do odcięcia czytelnika od rzeczywistości, uczynienia z niego słupa, który z otwartymi ze zdumienia ustami tylko czeka na każde kolejne zdanie. Niestety autor świetnie znanej większości moli książkowych Opowieści wigilijnej raczej obrał inne środki zaradcze. Doskonale wychodzi mu natomiast charakterystyka postaci, od razu wiadomo, kogo utknąć do jakiej szufladki; nieco irytują dialogi – jakby patetycznie wygłaszane momentami mowy, przeznaczone tylko i wyłącznie dla osób trzecich, zbyt ugrzecznione. Może odrobinę męczy też wyidealizowanie ze wszech miar postaci głównej bohaterki. Ale prawie wszystko do pewnego stopnia wygładza klimat epoki wiktoriańskiej. Dickens z namiętnością reżysera wprowadza czas teraźniejszy, aż wypadałoby stwierdzić, że początkowo jego zamierzeniem było napisanie scenariusza, co też podpowiada wprowadzony na początku wykaz i opis postaci. Dodatkowo otrzymujemy lekki humor, i nasuwa się może nieuzasadniona uwaga, że książka o wiele bardziej nadaje się do głośnego niż do cichego czytania, tyle tu dialogów, a nawet wskazań, które słowa należy zaakcentować.

Czy po przeczytaniu niedokończonej powieści Charlesa Dickensa można stwierdzić, że pisarz sprawdził się jako twórca kryminałów? Wyjaśnienie nagłego zaginięcia Drooda nasuwa się zbyt szybko, ale do książki załączono trzy różne wersje ostatecznych zakończeń, więc to, które nasunęło się mnie, nie musi o niczym przesądzać. Trudno odpowiedzieć na zadane wyżej pytanie, ale jeśli ktoś jest zainteresowany, chętnie oddam książkę. Fanów Dickensa proszę o informację w komentarzu.

Co ciekawe, niektórzy, jak Artur Conan Doyle, Raymond Chandler czy George Bernard Show, wciąż pragną rozwikłać pośmiertną zagadkę, ponieważ Dickens zmarł podczas tworzenia powieści, a czytelnicy ukazującego się w odcinkach tekstu pozostali niepocieszeni. Obstawiam, że, co tu dużo mówić, bardziej brakiem dalszego ciągu Tajemnicy niż śmiercią pisarza.  


niedziela, 11 września 2016

Antonio Muñoz Molina, "Zima w Lizbonie", Historia i Sztuka, Poznań 1995.

Zima w Lizbonie – druga powieść hiszpańskiego pisarza, wydana po raz pierwszy w 1987 roku – traktuje o  wiecznej samotności, uobecniającej się nawet w chwili, gdy już, już jest się pewnym, że zastąpiła ją miłość.

Główny bohater – fortepianista Biralbo – zakochany z wzajemnością w Lukrecji, to wzorcowy przykład nieszczęśliwego samotnika (outsidera?), a zarazem człowiek świadom tego, że jego jedynym, tymczasowym wybawieniem może być wyłącznie ponowne spotkanie z ukochaną. Połączenia się z nią nie można jednak określić mianem końca udręki, ponieważ Lukrecja musi nieustannie uciekać, co stanowi dla Biralba dowód na to, że uczucie kobiety jest nieszczere, że wcale go w niej nie napotka, nawet jeśli kiedykolwiek istniało. Tymczasem kolejne wydarzenia pokazują, że cierpienie hiszpańskiego muzyka jest niczym w porównaniu z problemami głównej bohaterki.

Molina przemierza kręte uliczki Madrytu czy Lizbony, wpuszcza czytelnika do ogarniętych różową poświatą barów, w których rozbrzmiewa jazz; ale opisać jego istnienie, sportretować dominujące w Bilarbie uczucia, nakreślić wygląd miasta, w którym na każdym kroku zdaje się czyhać człowiek z bronią w kieszeni płaszcza, naszkicować wszelkie towarzyszące kolejnym wydarzeniom stany wewnętrzne, wyrazić to wszystko w taki sposób jak Molina, to nie lada sztuka. Mamy aż nadto widoczną liryczność, choć momentami wydaje się, że niektóre, „powykręcane” do granic możliwości zdania są nielogiczne, pozbawione sensu, tak bardzo zmetaforyzowane, iż odbiorca zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem coś tu nie gra, czy przypadkiem nie padło o jedno słowo za dużo, i stąd zamieszanie. Można nawet stwierdzić, że autor przesadza ze swoim poetyzowaniem, z poetycką prozą, a potem zacząć szukać w pamięci, jaki jeszcze pisarz posiada zdolności do tak mocnego ulirycznienia testu, momentami aż trudnego do zrozumienia, co skłania do pochylania się nad konkretnymi zdaniami jeszcze i jeszcze raz. To wszystko wydaje się trudne, niekiedy powtarzalne, jakby konkretne sytuacje – jak granie w barze – były odtwarzane po wielokroć, choć za każdym razem sposób ich przedstawienia jest odmienny i wnosi coś nowego do całości, a zarazem zadziwia.

Teraźniejszość miesza się z przeszłością, jak gdyby nie istniało jedno tu, ale nachalnie powraca, niekiedy wymazywane z pamięci Bilarba, tam. Czas staje się nieustannym wielkim oczekiwaniem, którego końce (próżno szukać ich finiszu) wydają się czymś nierealnym, a jednocześnie długo wypatrywanym, prawdziwym życiem; reszta przypomina nieistnienie. Bilarbo na okrągło obraca się w swoim nieżyciu, w jałowej wegetacji, do czasu pojawienia się Lukrecji, do momentu jej kolejnego znaku czy listu. Bilarba właściwie nie ma, istnieje jedynie dzięki czekaniu, aż pewnego dnia, mylnie uznając, że nie znajdzie już Lukrecji w bycie doczesnym, stwierdza, że nic już nie jest dla niego straszne, nawet śmierć. Bohater wydaje się cieniem, największym spośród samotników, niezdolnym do poznania prawdy o kobiecie, której wspomnienie permanentnie za nim podąża. Ten stan ciągnie się przez całą powieść, jest nieodwracalny i jedyny, jakby autor chciał dostatecznie mocno dać to do zrozumienia, może zbyt mocno.

Bilarbo „sprawiał wrażenie dezertera z niewłaściwego życia”.
„W tamtych czasach istniałem tylko wtedy, gdy ktoś o mnie myślał” (s. 65).

Pewne obecne w tekście elementy dostrzega się w późniejszej powieści autora – Beltenebros,: miłość, która nie ma szans, ucieczki, wypełnione papierosowym dymem bary, oczekiwanie, przeszłość łącząca się z teraźniejszością, rewolwery w kieszeniach, walka o pieniądze, a nade wszystko tajemniczość. Ta króluje na salonach Zimy w Lizbonie, na salonach, w których czasem chciałoby się zanurzyć.

Zastanawia, ile wspólnego ma jeden z bohaterów powieści – trębacz jazzowy Billy Swann – z prawdziwym muzykiem o takim samym imieniu i nazwisku (lecz z jednym „n” w nazwisku); czy melodie/piosenki wymienione w tekście odnoszą się do rzeczywistych utworów (np. Stormy Weather). Właściwie Billy Swann kojarzy się z Benem Websterem, tym bardziej że jedna z jego płyt nosi wspomniany tytuł. Mordęgą byłoby dociekanie prawdy, choć hiszpańscy literaturoznawcy pewnie już doskonale się orientują, które utwory i jacy muzycy stali się inspiracją dla Moliny.

A może ten kawałek (starej daty) oddaje tamtą atmosferę przyciemnionego, powieściowego baru:


niedziela, 19 czerwca 2016

Amy Stewart, "Dziewczyna z rewolwerem", Czwarta Strona, Poznań 2016.

Wydaje się, że nic nie jest w stanie zreformować życia panien Kopp – trzech sióstr zamieszkujących położoną w okolicach Nowego Jorku farmę, ale kiedy pewnego dnia w ich powóz wjeżdża swoim autem Henry Kaufman, ich egzystencja wywraca się do góry nogami. Kaufman – postrach okolicy – nie zamierza wypłacić poszkodowanym należnego im odszkodowania, a co więcej wprowadza do monotonnej codzienności trzech panien tyle zamieszania i strachu, że bohaterki będą zmuszone radzić sobie z bezczelnym i niebezpiecznym draniem nie tylko za pomocą słów.

Co nieprawdopodobne, cała historia, koniec końców, wychodzi pannom Kopp na dobre, ponieważ z dnia na dzień ich byt, ograniczający się do ciągłego wypełnianie jednych i tych samych obowiązków, zamienia się w prawdziwą przygodę, w konsekwencji czego najstarsza z nich – Constance, otrzymuje stanowisko zastępcy szeryfa.

Już po przeczytaniu kilku rozdziałów, doszłam do wniosku, że siostry niezwykle mocno przypominają panny na wydaniu z powieści Rozważna i romantyczna Jane Austen, choć tamte wypatrywały jak dnia po nocy odpowiednich (i bogatych) kandydatów na mężów, miłości swojego życia, te zaś bardziej tęsknią do wniesienia odrobiny odmienności w swoje jednostajne bytowanie, oczywiście pomijając Normę – drugą z sióstr, której praca na farmie całkowicie odpowiada; zajęta swoimi gołębiami Norma nie wygląda na stęsknioną za innymi atrakcjami, choć… czy na pewno? Przyznać trzeba, że ta właśnie bohaterka, mimo że za główną uznać należy Constance, jest najbardziej interesującą postacią, jednak dowiadujemy się o niej najmniej; a szkoda. Twardo stąpająca po ziemi Constance, skrywająca swoje marzenia, to już inny model. Z miejsca obsadziłabym w roli zdecydowanej, rozsądnej, a jednocześnie upartej panny Emmę Thompson, tak bardzo pasuje do niej ta postać.

Powieść nosi w sobie tę niespotykaną atmosferę dawności, kiedy na porządku dziennym były powozy, długie suknie, kapelusze, rękawiczki, palenie w piecach, wciąż jeszcze w większości domów brak elektryczności, farmy oddalone od miast wiele kilometrów i pewien niewyjaśniany spokój bycia, kompletnie nie do zauważenia w dzisiejszym rozgardiaszu, nieważne, wiejskim czy miejskim. Choć akcja wciąga, to jednak ta magiczna strona lat 20 XX wieku nie odchodzi na bok, co rusz ocieramy się o tak charakterystyczne dla tamtej epoki elementy. I to również, a przede wszystkim styl kojarzy się, nie wiem, czy słusznie, z twórczością Jane Austen (choć akcja powieści Austen ma miejsce we wcześniejszym wieku i w innym miejscu). 

Pierwszoosobowa narracja przedstawia punkt widzenia Constance, która precyzyjnie przybliża czytelnikowi kolejne wydarzenia, nie pomijając szczególików, własnych odczuć i skrywanego sekretu.

Napięcie rośnie, kiedy Kaufman postanawia przystąpić do dzieła i dać popalić trzem panienkom, ale delikatnie maleje w końcowych partiach, wówczas też trzeba pogodzić się z faktem, że nie ma co liczyć na to, iż lepiej poznamy głównego bohatera – Kaufmana, który właściwie występuje w powieści najmniej, owszem, mówi się o nim nad wyraz dużo, ale rzadko udziela się mu głosu lub chociażby pozwala czytelnikowi na lepsze poznanie mściwego zbira. Podobnie rzecz ma się z Normą, niewiele tu jej myśli, analogicznie jak myśli szeryfa, bo choć tych dwoje bierze udział w akcji bardzo często, pojawia się, kiedy trzeba, i znika, jak trzeba, to nie wiemy, co nosi w sobie pan Heath, co tam gra w duszy Normy? Próżno szukać odpowiedzi. Odnosi się wrażenie, że niewątpliwie coś zostało niedopowiedziane. Puenta – postaci najbardziej intrygujące poznajemy w bardzo niewielkim stopniu – i to jedyne maleńkie zastrzeżenie dla tekstu.

Nie można zarzucić powieści Amy Stewart bylejakości, oparta na faktach historia, traktująca o pierwszej amerykańskiej kobiecie szeryfie, została odtworzona niezwykle dokładnie. Autorka nie tylko wykazała się kunsztem literackim, ale poświęciła niemało czasu, żeby odszukać wszelkie informacje dotyczące opisywanych tu zdarzeń i zapleść z nich piękny, długi i interesujący beletrystyczny warkocz, który upiększyła warstewką faktów zaczerpniętych z własnej wyobraźni.  

To czwarta powieść amerykańskiej pisarki i dziennikarki przetłumaczona na język polski. Po jej przeczytaniu już przymierzam się do poznania kolejnych książek Stewart.







sobota, 4 czerwca 2016

Virginia Woolf, "Fale", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003.

Po Fale Virginii Woolf sięgałam dwa razy i za każdym razem odkładałam je z powrotem, zniechęcona zbyt trudnym do zgryzienia początkiem, w którym wypowiedzi/myśli bohaterów mieszają się ze sobą, tworząc istny kogel-mogel, aż trzeba by czynić notatki, by spamiętać, która myśl do kogo należy. Dziwny dialog, gdzie każde zdanie to jedno spostrzeżenie, uwaga, jakbyśmy mieli do czynienia  z grą, w której puchar otrzyma autor zdań najlepiej, najdokładniej, najatrakcyjniej oddających aktualny stan rzeczy. Tematy połączone w jedno tworzą chaos.

I sięgnęłam po napisaną w 1931 roku powieść po raz trzeci, w końcu przebijając się przez pogmatwane na pierwszy rzut oka, jednozdaniowe stwierdzenia, i wchodząc do bardziej zagęszczonego wnętrza, wypełnionego dłuższymi już monologami sześciu osób. Trzech kobiet i trzech mężczyzn, znających się ze szkoły. Każde z nich to oddzielny portret rysowany wprawnie dobranym, doskonale obrazującym stan rzeczy słownictwem, poetycką prozą.

Sześć osób, sześć losów.  

Susan – pewna, że jej przeznaczeniem jest wyjście za mąż i wydanie potomstwa; odnalezienie się wśród innych sprawia jej niemałą trudność, dlatego gra, a odsłania się tylko w domu.

Louis – szkolny prymus, ceni dostojne budynki, w których pobierał nauki; jako młody człowiek nosi w sobie poczucie niższości ze względu na swój australijski akcent i nieprzynoszący chluby zawód ojca, który jest „tylko” bankierem; Louis nawet w przyszłości będzie czuł się nieprzystającym do otoczenia odmieńcem; wolałby uciec od przeznaczenia.

Neville – zafascynowany Percivalem – szkolnym kolegą, zakochany i wiecznie wypatrujący nadejścia tego wspaniałego Percivala; jak sam przypuszcza: „[…] przez całe życie będę się czepiał powierzchni słów. […] Potrzebuję kogoś, czyje myśli opadają jak topór na pień, dla kogo szczyt bezsensu jest wzniosły, a sznurowadło godne uwielbienia. Przed kim mógłbym odsłonić nagłość mej namiętności? […] Nie ma nikogo – wśród tych czarnych sklepień i lamentujących gołębi, i radosnych gier, i tradycji, i rywalizacji, wszystkich tych rzeczy tak zręcznie ułożonych, by zapobiec uczuciu samotności”. 
I dalej, odnośnie do Bernarda (jednego z bohaterów):
„Nie słuchasz mnie. Układasz frazy o Byronie. A kiedy gestykulujesz, płaszczem, laską, próbuję wyjawić sekret, którego nikomu jeszcze nie zdradziłem; proszę cię (odwrócony do ciebie plecami), żebyś wziął w ręce moje życie i powiedział mi, czy moim przeznaczeniem jest zawsze budzić wstręt w osobach, które kocham”. 

Rotha – naśladowczyni Susan i Jinny,  wyzbyta siebie, obca wśród innych:
„Kiedy szłam  ze stacji, nie korzystając z cienia drzew i ulicznych latarni, spostrzegłam po waszych płaszczach i parasolach, już w oddali, jak tkwicie w substancji stworzonej z połączonych w jedno powtarzających się chwil, że jesteście zaangażowani, macie określony stosunek do dzieci, władzy, sławy, miłości, społeczeństwa, podczas gdy ja nie mam nic. Nie mam twarzy”.

Jinny – beztroska, nieco trzpiotowata, zna swoją wartość, uwielbia dni; wie, że jej przeznaczeniem jest należeć do wyższej sfery. Ale i ją dosięgnie upływ czasu.
„Nie ma nic stałego, nic nieruchomego we wszechświecie. Wszystko faluje, wszystko się kręci, wszystko jest pędem i zwycięstwem. Tylko że kiedy tak leżę na twardej ziemi, przyglądając się waszej grze, zaczynam odczuwać pragnienie, żeby ktoś mnie wybrał, żeby mnie wezwał, przywołał, ktoś, kto przyjdzie mnie odnaleźć, kogo coś we mnie przyciągnie, kto nie może żyć z dala ode mnie, więc przychodzi tam, gdzie siedzę na złoconym krześle, a suknia wydyma się na mnie jak kwiat”. 

Bernard – do ostatka roztrząsa najmniej ważne sprawy, to w jego głowie rodzą się setki historyjek na każdy temat; potrzebuje konkretu; to on w samotności wygłosi ostatni przedśmiertelny monolog, to on wie, że całą szóstkę znajomych „łączy wspólny stosunek do śmierci”.


Odnosi się wrażenie, że w każdym z bohaterów mieści się odrobina samej Woolf, jej myśli, jej odczucia, tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę życie i Dziennik autorki. Pytanie – w której postaci jest jej najwięcej? Kanwą powieści stały się przecież, jak wiadomo, szczęśliwe wakacje spędzane przez autorkę w St. Ives na wybrzeżu Kornwalii.

W Falach na grzędach pousiadały refleksje nad teraz, nad przedtem i potem, interpretacje najmniejszego szczegółu, wsłuchiwanie się w siebie, wskazywanie rzeczy, obok których zazwyczaj przechodzi się obojętnie. Fale przytłaczają (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) rozdrabnianiem rzeczywistości – substancji, na cząsteczki; to portrety wykonane z matematyczną wręcz precyzją, barwa  przy barwie, niesamowite wyzbycie z odczuwania jak gdyby jednego tu i teraz; wszystko faluje, wije się, przewija w monologach, dodajmy – w monologach tak głębokich, przejmujących, że w ich rzeczywiste występowanie w ludzkich umysłach, w dodatku w umysłach sześciu powiązanych ze sobą i znających się osób, ciężko byłoby uwierzyć.

Strumień świadomości wypływa pełną parą. Więc tak to wygląda… tak sobie płynie i rwie wszystko z prądem.

To jednak majstersztyk. Trudny do ujęcia, do ogarnięcia w całość, jakby swoim wnętrzem rozlewał się na boki, zataczał coraz szersze kręgi i mimo skończoności nosił w sobie nieskończoność.
Niesamowite.