Zima w Lizbonie – druga powieść hiszpańskiego pisarza,
wydana po raz pierwszy w 1987 roku – traktuje o wiecznej samotności, uobecniającej się nawet w
chwili, gdy już, już jest się pewnym, że zastąpiła ją miłość.
Główny bohater – fortepianista Biralbo – zakochany z
wzajemnością w Lukrecji, to wzorcowy przykład nieszczęśliwego samotnika (outsidera?), a
zarazem człowiek świadom tego, że jego jedynym, tymczasowym wybawieniem może
być wyłącznie ponowne spotkanie z ukochaną. Połączenia się z nią nie można jednak
określić mianem końca udręki, ponieważ Lukrecja musi nieustannie uciekać, co
stanowi dla Biralba dowód na to, że uczucie kobiety jest nieszczere, że wcale
go w niej nie napotka, nawet jeśli kiedykolwiek istniało. Tymczasem kolejne wydarzenia
pokazują, że cierpienie hiszpańskiego muzyka jest niczym w porównaniu z
problemami głównej bohaterki.
Molina przemierza kręte uliczki Madrytu czy Lizbony,
wpuszcza czytelnika do ogarniętych różową poświatą barów, w których rozbrzmiewa
jazz; ale opisać jego istnienie, sportretować dominujące w Bilarbie uczucia, nakreślić
wygląd miasta, w którym na każdym kroku zdaje się czyhać człowiek z bronią w
kieszeni płaszcza, naszkicować wszelkie towarzyszące kolejnym wydarzeniom stany
wewnętrzne, wyrazić to wszystko w taki sposób jak Molina, to nie lada sztuka. Mamy
aż nadto widoczną liryczność, choć momentami wydaje się, że niektóre,
„powykręcane” do granic możliwości zdania są nielogiczne, pozbawione sensu, tak
bardzo zmetaforyzowane, iż odbiorca zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem
coś tu nie gra, czy przypadkiem nie padło o jedno słowo za dużo, i stąd
zamieszanie. Można nawet stwierdzić, że autor przesadza ze swoim poetyzowaniem,
z poetycką prozą, a potem zacząć szukać w pamięci, jaki jeszcze pisarz posiada
zdolności do tak mocnego ulirycznienia testu, momentami aż trudnego do
zrozumienia, co skłania do pochylania się nad konkretnymi zdaniami jeszcze i
jeszcze raz. To wszystko wydaje się trudne, niekiedy powtarzalne, jakby
konkretne sytuacje – jak granie w barze – były odtwarzane po wielokroć, choć za
każdym razem sposób ich przedstawienia jest odmienny i wnosi coś nowego do
całości, a zarazem zadziwia.
Teraźniejszość miesza się z przeszłością, jak gdyby nie
istniało jedno tu, ale nachalnie powraca, niekiedy wymazywane z pamięci
Bilarba, tam. Czas staje się nieustannym wielkim oczekiwaniem, którego końce (próżno
szukać ich finiszu) wydają się czymś nierealnym, a jednocześnie długo wypatrywanym,
prawdziwym życiem; reszta przypomina nieistnienie. Bilarbo na okrągło obraca
się w swoim nieżyciu, w jałowej wegetacji, do czasu pojawienia się Lukrecji, do
momentu jej kolejnego znaku czy listu. Bilarba właściwie nie ma, istnieje jedynie dzięki czekaniu, aż pewnego dnia, mylnie uznając, że nie znajdzie już Lukrecji
w bycie doczesnym, stwierdza, że nic już nie jest dla niego straszne, nawet
śmierć. Bohater wydaje się cieniem, największym spośród samotników, niezdolnym
do poznania prawdy o kobiecie, której wspomnienie permanentnie za nim podąża. Ten
stan ciągnie się przez całą powieść, jest nieodwracalny i jedyny, jakby
autor chciał dostatecznie mocno dać to do zrozumienia, może zbyt mocno.
Bilarbo „sprawiał wrażenie dezertera z niewłaściwego życia”.
„W tamtych czasach istniałem tylko wtedy, gdy ktoś o mnie
myślał” (s. 65).
Pewne obecne w tekście elementy dostrzega się w późniejszej
powieści autora – Beltenebros,: miłość,
która nie ma szans, ucieczki, wypełnione papierosowym dymem bary, oczekiwanie, przeszłość
łącząca się z teraźniejszością, rewolwery w kieszeniach, walka o pieniądze, a
nade wszystko tajemniczość. Ta króluje na salonach Zimy w Lizbonie, na salonach, w których czasem chciałoby się
zanurzyć.
Zastanawia, ile wspólnego ma jeden z bohaterów powieści –
trębacz jazzowy Billy Swann – z prawdziwym muzykiem o takim samym imieniu i
nazwisku (lecz z jednym „n” w nazwisku); czy melodie/piosenki wymienione w
tekście odnoszą się do rzeczywistych utworów (np. Stormy Weather). Właściwie Billy Swann kojarzy się z Benem
Websterem, tym bardziej że jedna z jego płyt nosi wspomniany tytuł. Mordęgą
byłoby dociekanie prawdy, choć hiszpańscy literaturoznawcy pewnie już doskonale
się orientują, które utwory i jacy muzycy stali się inspiracją dla Moliny.
A może ten kawałek (starej daty) oddaje tamtą atmosferę przyciemnionego,
powieściowego baru:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz