Po Fale Virginii
Woolf sięgałam dwa razy i za każdym razem odkładałam je z powrotem, zniechęcona
zbyt trudnym do zgryzienia początkiem, w którym wypowiedzi/myśli bohaterów
mieszają się ze sobą, tworząc istny kogel-mogel, aż trzeba by czynić notatki,
by spamiętać, która myśl do kogo należy. Dziwny dialog, gdzie każde zdanie to
jedno spostrzeżenie, uwaga, jakbyśmy mieli do czynienia z grą, w której puchar otrzyma autor zdań
najlepiej, najdokładniej, najatrakcyjniej oddających aktualny stan rzeczy.
Tematy połączone w jedno tworzą chaos.
I sięgnęłam po napisaną w 1931 roku powieść po raz trzeci, w
końcu przebijając się przez pogmatwane na pierwszy rzut oka, jednozdaniowe stwierdzenia, i wchodząc
do bardziej zagęszczonego wnętrza, wypełnionego dłuższymi już monologami sześciu
osób. Trzech kobiet i trzech mężczyzn, znających się ze szkoły. Każde z nich to
oddzielny portret rysowany wprawnie dobranym, doskonale obrazującym stan rzeczy
słownictwem, poetycką prozą.
Sześć osób, sześć losów.
Susan – pewna, że jej przeznaczeniem jest wyjście za mąż i
wydanie potomstwa; odnalezienie się wśród innych sprawia jej niemałą trudność,
dlatego gra, a odsłania się tylko w domu.
Louis – szkolny prymus, ceni dostojne budynki, w których
pobierał nauki; jako młody człowiek nosi w sobie poczucie niższości ze względu
na swój australijski akcent i nieprzynoszący chluby zawód ojca, który jest „tylko”
bankierem; Louis nawet w przyszłości będzie czuł się nieprzystającym do
otoczenia odmieńcem; wolałby uciec od przeznaczenia.
Neville – zafascynowany Percivalem – szkolnym kolegą, zakochany
i wiecznie wypatrujący nadejścia tego wspaniałego Percivala; jak sam
przypuszcza: „[…] przez całe życie będę się czepiał powierzchni słów. […]
Potrzebuję kogoś, czyje myśli opadają jak topór na pień, dla kogo szczyt
bezsensu jest wzniosły, a sznurowadło godne uwielbienia. Przed kim mógłbym
odsłonić nagłość mej namiętności? […] Nie ma nikogo – wśród tych czarnych
sklepień i lamentujących gołębi, i radosnych gier, i tradycji, i rywalizacji,
wszystkich tych rzeczy tak zręcznie ułożonych, by zapobiec uczuciu samotności”.
I dalej, odnośnie do Bernarda (jednego z bohaterów):
„Nie słuchasz mnie. Układasz frazy o Byronie. A kiedy
gestykulujesz, płaszczem, laską, próbuję wyjawić sekret, którego nikomu jeszcze
nie zdradziłem; proszę cię (odwrócony do ciebie plecami), żebyś wziął w ręce
moje życie i powiedział mi, czy moim przeznaczeniem jest zawsze budzić wstręt w
osobach, które kocham”.
Rotha – naśladowczyni Susan i Jinny, wyzbyta siebie, obca wśród innych:
„Kiedy szłam ze
stacji, nie korzystając z cienia drzew i ulicznych latarni, spostrzegłam po
waszych płaszczach i parasolach, już w oddali, jak tkwicie w substancji
stworzonej z połączonych w jedno powtarzających się chwil, że jesteście
zaangażowani, macie określony stosunek do dzieci, władzy, sławy, miłości,
społeczeństwa, podczas gdy ja nie mam nic. Nie mam twarzy”.
Jinny – beztroska, nieco trzpiotowata, zna swoją wartość, uwielbia
dni; wie, że jej przeznaczeniem jest należeć do wyższej sfery. Ale i ją
dosięgnie upływ czasu.
„Nie ma nic stałego, nic nieruchomego we wszechświecie.
Wszystko faluje, wszystko się kręci, wszystko jest pędem i zwycięstwem. Tylko
że kiedy tak leżę na twardej ziemi, przyglądając się waszej grze, zaczynam
odczuwać pragnienie, żeby ktoś mnie wybrał, żeby mnie wezwał, przywołał, ktoś,
kto przyjdzie mnie odnaleźć, kogo coś we mnie przyciągnie, kto nie może żyć z
dala ode mnie, więc przychodzi tam, gdzie siedzę na złoconym krześle, a suknia
wydyma się na mnie jak kwiat”.
Bernard – do ostatka roztrząsa najmniej ważne sprawy, to w
jego głowie rodzą się setki historyjek na każdy temat; potrzebuje konkretu; to
on w samotności wygłosi ostatni przedśmiertelny monolog, to on wie, że całą
szóstkę znajomych „łączy wspólny stosunek do śmierci”.
Odnosi się wrażenie, że w każdym z bohaterów mieści się
odrobina samej Woolf, jej myśli, jej odczucia, tym bardziej jeśli wziąć pod
uwagę życie i Dziennik autorki.
Pytanie – w której postaci jest jej najwięcej? Kanwą powieści stały się
przecież, jak wiadomo, szczęśliwe wakacje spędzane przez autorkę w St. Ives na
wybrzeżu Kornwalii.
W Falach na
grzędach pousiadały refleksje nad teraz, nad przedtem i potem, interpretacje
najmniejszego szczegółu, wsłuchiwanie się w siebie, wskazywanie rzeczy, obok
których zazwyczaj przechodzi się obojętnie. Fale
przytłaczają (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) rozdrabnianiem rzeczywistości – substancji, na cząsteczki; to portrety
wykonane z matematyczną wręcz precyzją, barwa przy barwie, niesamowite wyzbycie z odczuwania
jak gdyby jednego tu i teraz; wszystko faluje, wije się, przewija w monologach,
dodajmy – w monologach tak głębokich, przejmujących, że w ich rzeczywiste
występowanie w ludzkich umysłach, w dodatku w umysłach sześciu powiązanych ze
sobą i znających się osób, ciężko byłoby uwierzyć.
Strumień świadomości wypływa pełną parą. Więc tak to wygląda…
tak sobie płynie i rwie wszystko z prądem.
To jednak majstersztyk. Trudny do ujęcia, do ogarnięcia w
całość, jakby swoim wnętrzem rozlewał się na boki, zataczał coraz szersze kręgi
i mimo skończoności nosił w sobie nieskończoność.
Niesamowite.