Zima naszej goryczy
– tytuł silny, nietuzinkowy absolutnie nie przystaje do treści książki. Wydaje się, że otrzymamy mocną, powalającą
prozę, a tymczasem tytuł przebija jakby tekst Steinbecka, laureata literackiej
Nagrody Nobla z 1962 roku, który tym razem być może nieco zawiódł oczekiwania
czytelników. To raczej nie ta z powieści autora, w której natychmiast w oczy
rzuca się zarysowany w tekście wielki kryzys, choć na pewno nie można odmówić
jej pewnego uroku.
Opis na okładce zapowiada ukazanie „ciężko doświadczonych
przez los mieszkańców New Baytown”, tymczasem nie dostrzega się dramatów. Owszem,
ludzie jak w każdym miejscu na świecie zmagają
się ze swoimi problemami, ale w tym wypadku nie czyniłabym z owych problemów
góry lodowej nie do pokonania, nie wyolbrzymiałabym ich małych poniekąd
wymiarów. Dramatu nie wyczuwa się dlatego, że jego siła nie jest dostatecznie
mocna, by lać łzy. Raczej mamy do czynienia w powieścią obyczajową, traktującą
o Etanie Hawleyu – mężu i ojcu pochodzącym z bogatej rodziny, której majątek
został stracony, a sam główny bohater zajął stanowisko subiekta, i na pierwszy
rzut oka jest mu z tym całkiem dobrze. W każdym razie na pewno lepiej niż jego
otoczeniu, które za wszelką cenę pragnie mu wmówić, że wzbogacenie się powinno
stać się jego życiowym celem, aż dotknięty do żywego dobrymi radami Ethan
postanawia dokonać przełomowego kroku w życiu – najbardziej chyba zaskakującego
posunięcia w powieści.
Właściwie można wysunąć wniosek, że gra toczy się o pieniądze,
których nie ma, ale które niezwykle często stają się przedmiotem rozmów bohaterów.
Najmniej zainteresowany ich zdobywaniem Ethan wydaje się nad wyraz
optymistycznie nastawionym do życia typem, tak bardzo, że niekiedy odnosi się
wrażenie, iż mamy do czynienia z komikiem, który w każde zdanie jest gotów wpleść jakiś tyci żarcik,
byle ubawić publiczność, choć większość jego żarcików nie zawiera nic
zabawnego. Ostatecznie momentami przychodzi czas na zastanowienie się, kiedy
istotnie bohater żartuje, a kiedy mówi poważnie, co nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z dobrodusznym, uczciwym i jak mało kto lojalnym człowiekiem. Powaga, której brak, zaznacza się jednak
nad wyraz silnie w jedynym decydującym momencie, czyli w chwili karkołomnego
posunięcia Ethana, bo wówczas zachowuje się całkiem „zwyczajnie” i przestaje naginać
się do roli żartownisia, choć właśnie wtedy absolutnie nie jest sobą. Po owym "incydencie" i po
kolejnych wydarzeniach zaczyna rozumieć, że poniósł fiasko nie tylko swoim
czynem, ale także jako ojciec, co już można uznać za sprawę wartą poświęcenia
jej większej uwagi. Posunięcie syna Ethana – nieuczciwy chwyt, jaki zastosował
– był aż nadto do przewidzenia. Więc nici z zaskoczenia; zaskoczenie, nagły
zwrot wydarzeń – za taki uznać można wyłącznie wspomniany nieprzewidywalny czyn
Ethana i ostatnią scenę, która raptem leciutko odsłania zakryte dotąd wnętrze głównego
bohatera.
Steinbeck nie wykazał się tym razem czymś nadzwyczajnym,
nieco nużą milutkie dialogi Ethana i jego żony, niewkładające wiele do powieści; akcja toczy się spokojnie, wolno płyną dni mieszkańców New Baytown. Zdaje się,
że to raczej nie pociąg ekspresowy, ale kolejka górska wisząca nad sztucznym
krajobrazem, z której z rzednącym uśmiechem na ustach można podziwiać
interesujące widoczki, na próżno doszukując się w nich czegoś głębokiego, czegoś mocnego; rozgrywki, na której kolejny akt czeka się z zapartym tchem, jeśli
pominąć akt końcowy. Ale zdarzają się też fragmenty warte pochylenia się nad nimi:
"[...]większość ludzi żyje w dziewięćdziesięciu procentach przeszłością, w siedmiu procentach teraźniejszością, czyli pozostaje im tylko trzy procent na myśl o przyszłości" (s. 249).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz