Dawno nie czytałam tak optymistycznej książki,
optymistycznej - nie znaczy fascynującej, optymistycznej nie znaczy nawet –
zarażającej optymizmem czytelnika. Barbara Dmochowska nie ukrywa swojego
zachwytu nad wszelkimi, mniej i bardziej fascynującymi niespodziankami
spotykanymi w drodze do Australii, przyjmuje z równym entuzjazmem zarówno widok
pingwinów, kangurów, zachodzącego i wschodzącego słońca; choć coś mi się zdaje,
że największą przyczyną owego optymizmu jest jednak towarzysz jej podróży. Nieco, lecz
nie do końca, skojarzyło mi się to z „Pożegnaniem
z Afryką” (słowo daję, nie ma ku temu żadnych podstaw, więc nie wiem dlaczego), tyle tylko że tutaj mamy do czynienia z powitaniem, i nie Afryki, lecz
Australii, z powitaniem niezwykle entuzjastycznym. Przeszkody w drodze do celu
nie stanowi nawet rozpadające się auto, co chwila domagające się naprawy.
Przed nazwaniem książki Dmochowskiej „przewodnikiem”
należałoby postawić znak STOP, ponieważ raczej przypomina ona pamiętnikowe wspomnienia
dwojga młodych ludzi, wyruszających w nieznane. I mimo że nie można zaprzeczyć,
iż w tekście występują pewne przydatne informacje, jednak niełatwe zadanie
stanowiłoby dotarcie do Australii, obierając za GPS jedynie tę
papierową wskazówkę, o wiele więcej miejsca niż wartościowe wiadomości zajmują
w niej poczynania dwójki bohaterów, ich wrażenia, a ten aspekt książki z
pewnością wzbudziłby największą ciekawość u samych Australijczyków, którzy
dzięki lekturze mogliby obejrzeć swój kraj oczyma obcokrajowców.
Dla zainteresowanych podróżą do omawianego tu kraju, być może, ważną okaże się informacja zawarta na stronie 181., a konkretnie dotyczy
ona tego, jak odróżnić mieszkańca Darwin od obcokrajowca.
„ – Jeśli przypadkiem, przez jakiś nieszczęśliwy zbieg
okoliczności zdarzy ci się trafić do Darwin i będziesz siedział w zaciemnionym
barze, pijąc zmrożone piwo, jedno za drugim, bo tylko tak można tam przeżyć, a ktoś
głupio uśmiechnięty zapyta: <<Jak leci? Przyjemna dziś pogoda,
prawda?>> to znaczy, że to tubylec, mieszkaniec tego miasta”.
Wówczas, gdy już będziemy pewni, po głupim uśmiechu –
jakkolwiek on wygląda, że mamy do czynienia z Darwińczykiem, albo rozważniej
będzie jeśli użyję określenia „z mieszkańcem Darwin”, żeby uniknąć
nieporozumień, to wypadałoby zachować ostrożność, ponieważ… jeśli oni tak
ciągle nadużywają alkoholu, lepiej mieć się na baczności. Choć niewykluczone, że biesiady przy kuflach piwa dotyczą jedynie przyjezdnych.
W każdym razie zachęcająca anegdota
(nieprawdaż?) informująca o tym, że Australijczycy, a w szczególności
mieszkańcy Darwin, bywają głupio uśmiechnięci (trudno sobie to wyobrazić, ale
zapewne uśmiech nie schodzi z ich twarzy z powodu nadmiaru procentów), a jeśli
mam mówić za siebie, to powiem, albo napiszę, że na mur-beton nie przeżyłabym w
Darwin ani jednego dnia. Zdaje się, że wody tam raczej się nie zoczy. W jaki
sposób żyli ludzie w Darwin, kiedy jeszcze nie produkowano piwa, naprawdę nie
mam pojęcia. Chociaż właściwie, skoro osiedlili się tam dopiero w latach
1824-1829, to może browary już istniały…
A wracając do książki gęsto obsianej ilustracjami, podróż
obejmuje m.in. Sydney, Alice Springs, Tasmanię, wyspę Adelajdę (o rany, tam
jest 40 stopni C) Canberrę, Melbourne.
Bohaterom towarzyszyło spanie w śpiworze, kąpiele pod gołym niebem, podziwianie kangurów, koali, emu, zjadanie kangurów i podziwianie, podziwianie, podziwianie…
Bohaterom towarzyszyło spanie w śpiworze, kąpiele pod gołym niebem, podziwianie kangurów, koali, emu, zjadanie kangurów i podziwianie, podziwianie, podziwianie…
Żeby tak ktoś Polskę wychwalał. Naprawdę chciałabym o tym
przeczytać. A tam upał jak w piekarniku, dookoła żywej duszy, psy dingo,
krokodyle i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli kogoś fascynują tego typu atrakcje,
łącznie w nagminnym piciem piwa, to jak najbardziej polecam. Mnie interesują
tylko po części, przynajmniej na razie.
Ale! Co ciekawe, jeśli już wyruszycie w podróż i znajdziecie
się w Braidwood, nie zapomnijcie zaczepić o pomoc drogową. Prawdopodobnie, w
przypadku gdy jesteście kobietami, pierwsze pytanie, jakie wam zadadzą, będzie
brzmiało: "Czy bak jest pusty?". Ponieważ według panów pomocników ze wspomnianego
miasta „kiedy kobieta dzwoni po pomoc drogową, to na dziewięćdziesiąt dziewięć
procent ma pusty bak”. Ciekawe o co chodzi w przypadku tego jednego pozostałego
procenta. Tak… myślę, że faceci raczej po pomoc drogową dzwonić nie będą, bo na
dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich
prędzej zadzwoni po myśliwego, żeby dobił kangura, jaszczurkę albo inne
zwierzę, które właśnie wleciało im na/pod maskę (wziąwszy pod uwagę trunki wskazane do spożywania). Paliwo prawdopodobnie wożą w kanistrach, zamiast bagażu.
Chociaż w tych 40
stopniach Celsjusza to może być niebezpieczne.
A co jest w Australii najlepszego, może wiedzieć chyba tylko
ktoś, kto tam mieszka:
„Poza miastem człowiek ma spokój. Tak jak tutaj. Ja się tu
urodziłem. Tu, w tym domu […] Wokoło pusto: łąki, wzgórza, niebo i gwiazdy.
Ludzi niewiele, ale wystarczy. […] Wcześniej mieszkałem w Braidwood, potem na
kilka lat przeniosłem się do Canberry. Ale wróciłem tu. Kto pozna bezludzie, zaraz je pokocha. Mój pradziad, na przykład, przyszedł tu z Sydney. Mieszkał w
tym starym domu. Szukał złota. Dużo jednak nie znalazł. Ale wybudował dom i
został. Nigdy już nie chciał wracać do miasta” (s. 53).
I to jest o wiele bardziej przekonywujące niż mniej czy
bardziej udane przewodniki turystyczne.
Niestety istnieje też druga strona medalu:
„– Chłopie, tu nie Europa. Tu się rzeczy nie ogląda. Tu
naprawdę nic nie ma. Kupa ziemi, nic do oglądania. Tu się leży, opala, pije
piwo. Kupa rzeczy do roboty, ale nic do oglądania!” (s. 57)
Brzmi zachęcająco. Nie żartuję. Ziemia, ziemia i jeszcze raz
ziemia; a u nas: budowle, budowle... i tak do znudzenia, coraz więcej, wszędzie
wokoło.
Szkoda, że nikt nie napisze „przewodnika” (raczej
niewłaściwe słowo) z poglądami mieszkańców danego kraju. Na pewno wszyscy
podeszliby do niego sceptycznie i na pewno mieliby odmienne zdania… do czasu aż
sami by tam zamieszkali … gdyby zamieszkali.
Książkę Dmochowskiej przeznaczyłabym dla młodzieży; literatura prosta, co nieco mówiąca o Australii, może w sam raz tyle, ile
potrzebuje nastolatek, żeby zrozumieć, co to za kraina kangurami i
innymi niespotykanymi u nas stworzeniami obsiana, skoro seria wydawnicza, w
jakiej ukazała się książka „powstaje pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego”…