piątek, 23 sierpnia 2013

Virginia Woolf "Siedem szkiców", wstęp Doris Lessing, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

Siedem szkiców Virginii Woolf, a raczej zapisków poczynionych w latach 1897-1909, nieprzeznaczonych do druku, stanowiących coś w rodzaju wprawek pisarskich, mogło zapowiadać przyszłą, niebywałą umiejętność charakteryzowania twarzy, sytuacji, rzeczy. Z dużą precyzją potrafi Woolf przypiąć odpowiednią fiszkę danej osobie, jakby wyłącznie za pomocą obrazu twarzy i zachowania odkrywała niewidoczne dla innych śmiertelników karty przypisane konkretnej realnej postaci; a czyni to z całkowitą szczerością, nie ujmując i nie dodając niczego swojemu akurat obserwowanemu obiektowi.

David Bradshaw tak interpretuje krótkie teksty pisarki:

„Choć dziennik z 1909 roku pokazuje nam nowe migawki Woolf i nowe perspektywy patrzenia na jej życie, odkrywa także Woolf, która obraża. Jednak ta surowa, a nawet chwilami nieprzyjemna Woolf nie powinna, nie może być ocenzurowana. Bez kagańca i niezłagodzona, autorka dziennika z 1909 roku, musi zająć swoje miejsce obok mniej problematycznej, sympatyczniejszej i sławnej Wirginii Woolf ubiegłego stulecia” (Wprowadzenie, s. 31).

Cóż, Woolf „bez kagańca” nie rezygnuje z obmowy człowieka, nie rezygnuje z wymienienia jego wad, nie rezygnuje (w roku, w którym została odrzucona jej pierwsza, pisana przez dwa lata powieść) nawet z wyrażenia swojej wręcz niechęci do niego; ukazuje go jawnie, bez zahamowań, co aż nadto daje o sobie znać w Żydach, w którym to tekście dochodzi do uszu odbiorcy antysemityzm Woolf. Owo odkrycie, nasuwające się interpretatorom nie tylko po przeczytaniu wyżej wymienionego szkicu, może zrażać czytelników do Woolf, na pewno poprzez tę informację nie zyska ona w oczach zainteresowanych, ale nie zmienia to faktu, że Woolf mimo owej wady nadal jest pisarką.
Nie różnią się pozostałe szkice, jeśli wziąć pod uwagę dosadność wyrażanych przez autorkę spostrzeżeń. W Domu Carlyle’a najważniejszą zdaje się być chęć powrotu do przeszłości, pisarka odwiedza miejsce dawne, z którym zetknęła się nie po raz pierwszy. Woolf, włączając do szkicu pewne elementy, łączy je ze swoim dotychczasowym życiem, a w Domu Carlyle’a być może łączy je ze swoim niedoprowadzonym do skutku małżeństwem z Lyttonem Strachey'em.

W kolejnych szkicach Woolf poświęca uwagę pannie Reeves, Cambridge, Hampstead – gdzie mieszkały panny Case, oraz pewnemu salonowi; a więc osobom i miejscom ze swojego otoczenia. Na koniec Sądy rozwodowe, notatka poświęcona wniesionej przez pewną kobietę sprawie separacji małżeńskiej „z powodu okrucieństw” męża; i jakkolwiek nieprzyjemna to sytuacja, do interpretacji szkiców, bardzo zresztą obszernych i przydatnych, wdrożona została następująca uwaga:

„28 października sąd usłyszał, że małżonkowie mieli szczególnie gorącą kłótnię podczas gry w krokieta na plebanii i że pastor uderzył żonę młotkiem do gry (to był incydent, który zwiększył zainteresowanie prasy sprawą). <<Zajmujemy się bardzo ważnymi kwestiami>> zażartował w tym miejscu sędzia Bargrawe Deane ku rozbawieniu sądu. <<Osobiście nie znam gry tak zdolnej wyprowadzić człowieka z równowagi jak krokiet>>” (s. 91).

Cóż, widocznie sędzia również grywał w krokieta i zapewne również w nim ta gra budziła duże emocje.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Antoni Libera "Niech się panu darzy", Biblioteka "WIĘZI", Warszawa 2013

Długo, długo, a właściwie niedługo, bo jeden dzień po przeczytaniu Madame, powieści, o której się nie zapomina; szukałam kilka lat temu w internecie  innych książek Antoniego Libery, ale nie znalazłam żadnej. I nareszcie całkiem przypadkiem trafiłam na Niech się panu darzy – tryptyk autora złożony z trzech nowel. Dodam, że Antoni Libera jest też autorem książki autobiograficznej Godot i jego cień, poświęconej Samuelowi Beckettowi i „swojemu związkowi” z jego dziełami, jak informuje tekst na okładce Niech się panu darzy.
O ile jednak pierwsza książka pisarza pochłonęła mnie całkowicie,  o tyle zbiór nowel Libery nie jest już tak bardzo wyjątkowy, nie zaskoczył mnie tak mocno jak Madame, choć pobrzmiewają tu pewne jej nuty – historia wkraczającego w życie młodego człowieka. Ale nie zaprzeczę, że Antoni Libera porusza w swojej prozie ważne problemy.
W noweli pierwszej, której tytuł nadano całemu zbiorowi, mamy do czynienia z pustką doskwierającą bohaterowi z racji jego odrębności, związanej z nieobchodzeniem przez niego świąt religijnych, jak i państwowych, którą to praktykę, albo raczej jej brak, wyniósł z mlekiem matki. Młody człowiek, bo trzeba zaznaczyć, że właściwie wszystkie trzy nowele toczą się do pewnego stopnia w obrębie młodości, nie potrafi znaleźć własnego toru, drogi, jaką mógłby obejść wszystkie odświętne dni bez poczucia winy, a może właściwiej brzmiałoby – bez poczucia własnej odrębności.
Nowela druga Widok z góry i z dołu,  dedykowana Januszowi Szuberowi, istotnie, jak sugeruje tytuł, jest „górnym i dolnym” widokiem stolicy Polski, jej widokiem przedwojennym oraz powojennym, widokiem uznanym za potęgę oraz widokiem dogłębnie zruganym, wskazującym na wszelkie niedostatki, na nieumiejętność przywrócenia Warszawie jej dawnej elegancji, świetności; a doskonałym, jednym z przykładów takiej jazdy z góry w dół może być w tej krótkiej formie literackiej obraz kina Tęcza z lat trzydziestych (którego fotografię oglądamy nie tylko w środku książki – s. 62, ale też na okładce – to właśnie kino, jakie bohater chciałby mieć do dzisiaj w ukochanej Warszawie) oraz obraz tegoż obiektu z lat współczesnych bohaterowi (ponadto w książce zamieszczono też inne zdjęcia dawnego i współczesnego stanu Warszawy). Nieco sentymentalne opowiadanko niewątpliwie posiada moc przywracania wspomnień ludziom znającym dawne i dzisiejsze miasto stołeczne (do których się nie zaliczam), obytym z jego ulicami i budynkami. Ale pobrzmiewa ta proza jakąś architektoniczną lekcją na temat wyglądu stolicy w wykonaniu jej mieszkańca, kiedyś młodego, podziwiającego widoki dopiero powstającego właściwie miasta ze swym stryjem Oskarem, a dziś starszego, zwiedzającego toż samo miejsce z synem Oskara.
Na koniec Antoni Libera „proponuje” ciekawy „wykład” z techniki, jaką stosują przy nauce gry fortepianowi zapaleńcy, aby w końcowych partiach noweli naprowadzić czytelnika na niepodważalne credo, zgodnie z którym w istocie sława i bogactwo są niczym. Bezbłędne wykonanie Toccaty C-dur czy innego utworu po części stanowi klucz do sukcesu, ale nie klucz do wnętrza życia, o czym często przekonać można się zbyt późno.


Proza sentymentalna, prosta, zastanawiająca, stawiająca na pulpicie człowieka niespełnionego.  

niedziela, 18 sierpnia 2013

Z innej beczki (3)

Podobno w tym roku najwięcej osób spędza wakacje na Rodos.
(Aha, wszyscy już wiedzą, co to takiego? Czyli znów nie jestem na bieżąco).

Ale sprawdziłam, sprawdziłam, otóż Rodos jest Grecką wyspą mieszczącą się na Morzu Egejskim, i nawet już, już zaczęłam szukać informacji na temat temperatury, żeby sprawdzić, czy przewyższa  50 stopni C, które czasami pokazują termometry we Włoszech… Niestety, moje poszukiwania okazały się zbędne, ponieważ Rodos leży całkiem blisko, o czym już dawno pewnie szepcze z pół Polski albo i więcej. Otóż owo piękne miejsce (to nie ironia),  zapisane wielkimi literami, tłumaczy się następująco: Rodzinne Ogródki Działkowe Otoczone Siatką, o czym zresztą można się przekonać, wchodząc na tę oto stronę:  http://demotywatory.pl/4162388/W-tym-roku-wakacje-spedzam-na-RODOS


Jak wynika z zamieszczonych na stronie komentarzy, żart nie wszystkim przypadł do gustu. 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Eustachy Rylski "Warunek", Świat Książki, Warszawa 2005.

Nareszcie trafiłam na lekturę nietuzinkową, ponieważ oto na jej kartach powrót do lat 1812-1813, a więc swego rodzaju wyjątek, jeśli wziąć pod uwagę tematykę obecnej literatury polskiej. Główni bohaterowie Warunku  to dwaj oficerowie Wielkiej Armii, dla których na moment wojna przestała być priorytetem, a stał się nim dla obydwu walczących po tej samej stronie barykady własny honor. Zapewne nie byłoby błędem nazwanie powieści Eustachego Rylskiego historyczną, ale jednak należy podkreślić, że w zasadzie niewiele tu z samej wojny. Prym przyjmuje nie historia wojenna, a właśnie historia osobista dwójki żołnierzy, których losy, niezależnie od woli samych zainteresowanych, zostały połączone. Dwaj, mówiąc delikatnie, nieprzepadający za sobą mężczyźni, a po niedługim czasie dezerterzy na skutek okoliczności, w jakich znaleźli się z własnej winy, wkrótce stają się nierozłącznymi partnerami w ciężkiej przeprawie, która czeka ich przed powrotem do domu jednego z nich, tj. do domu Rangułta. A i akcja, mająca miejsce w posiadłości wyżej wymienionego, o której traktuje trzeci rozdział, do nudnych nie należy.
Rylski świetnie szkicuje charaktery postaci, powoli, z umiarem, by kroczek po kroczku roztoczyć  przed czytelnikiem coraz rozleglejszą ich mapę. Czytający zastanawia się, jakie karty posiadane przez Rangułta i Hoszowskiego jeszcze zostaną odkryte.
Książka pozwala na przeniesienie się do dalekiej przeszłości, a jednocześnie skłania do zadania sobie pytania, gdzie leży granica walki o ojczyznę i walki o własny honor.

W 2006 r. powieść została nominowana do nagrody NIKE, a ja jako niedoinformowana czytam, albo raczej przeczytałam ją oczywiście po czasie, ale było warto.

Sam autor w wywiadzie dla „Książek. Magazynu do czytania”[i] wyznaje: [Warunek, jak i inna jego książka  - Stankiewicz. Powrót] przyniosły mi umiarkowaną popularność, tłumaczenia i trochę pieniędzy, ale nie łączy mnie z nimi nic poza kontraktem, jaki z nimi zawarłem: ja je napiszę, a one postarają się przetrwać”. Najbardziej zaś Eustachy Rylski ceni swą książkę Po śniadaniu, zawierającą szkice na temat literatury, uznaną przez krytyków za esej.

Wracając natomiast do Warunku, zostało mi w pamięci jedno bardzo interesujące zdanie:

„Bo kto to na wojnie o wojnie gada, oprócz tych, którzy nigdy jej nie zakosztowali” (s. 18).

Ten krótki fragment przypomniał mi scenę z filmu Łowca jeleni, gdzie główny bohater Mike pyta żołnierza, który właśnie wrócił z Wietnamu, jak tam było, a ten na ponowione pytanie odpowiada mu jednym, nieeleganckim wyrazem. No i ten wyraz tłumaczy wszystko.




[i] Donata Subbotko, Eustachy Rylski, „Książki. Magazyn do czytania”, 2012, nr 3, s. 72-73.

sobota, 10 sierpnia 2013

Z innej beczki (2)

Dalszy ciąg Sportu na wesoło:

Z 20 października:

„A my widzimy raz jeszcze Yahyę Golmohammadiego. Co za nazwisko! Strzelić gola z takim nazwiskiem!”

„Jeden z zawodników Trynidadu i Tobago ma kłopoty z pachwiną albo z przeponą. Nie mogę dostrzec za co się trzyma”.

„Na trybunach trzydzieści siedem Włochów i około trzech tysięcy kibiców z Ghany”.

„To może trener Strejlau coś powie o Arabach, bo ja od nich znam tylko Bin Ladena z telewizji”.

„Do tej fazy, w której przegrywający przegrywa, mamy jeszcze trochę czasu”.


Z 4 września:

„Jadą. Cały peleton, kierowca koło kierowcy, pedał koło pedała”.


Tak, może resztę wpadek pominę, a teraz zajmę się bibliografią, a raczej dociekaniem, z jakiego źródła owe wpadki pochodzą. Mamy do wyboru:

Miesięczniki:

  1. „Twój Maluszek”, nr 1-12, 2006.
  2. „Dziecko”, nr 1-12, 2005, nr 1-12, 2006.
  3. „Mamo to ja”, nr 1-12, 2005, nr 1-12, 2006.
  4. „Rodzice”, nr 1-12, 2006.
  5. „Mam dziecko”, nr 1-12, 2006.
  6. „Twoje dziecko”, nr 1-12, 1006.


Książki:

  1. Tadeusz Barowicz, Dania na Boże Narodzenie, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.
  2. James Trefil, 1001 spotkań z nauką, Świat Książki, Warszawa 1997.
  3. Brigit Brandt-Hosting, Leksykon chorób wieku dziecięcego, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.
  4. Małgorzata Caprari, Kuchnia włosko-polska i polsko-włoska, Klub dla Ciebie, Warszawa 2002.
  5. Susie Siergfried, Kuchnia z morałem, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005.


Wybór, jak widać, nie należy do najłatwiejszych, ponieważ w żadnym z wymienionych tytułów ani słowa o sporcie, nie wspominając już o tytułach czasopism. Chociaż, kto wie, może właśnie w jednym z czasopism poświęconych dzieciom, a raczej ich rozwojowi, umieszczono owe wpadki, żeby zapewnić minimum rozrywki osobom borykającym się z trudną misją rodzicielską...
Naprawdę ciężki wybór, bo gdyby na przykład w bibliografii znalazła się książka dotycząca chorób ogólnych, nie dziecięcych, to można by od niechcenia przyjąć założenie, że właśnie w owej książce umieszczono przykłady błędów, jakie popełniają w swoich wypowiedziach osoby dotknięte daną chorobą, wiążącą się ze stanem umysłu. Wniosek nieco przedobrzony? I przedobrzony, i brak owej książki, więc stawiam na Kuchnię z morałem. Niewykluczone, że obok przepisów zamieszczonych w książce znalazły się również zdania wypowiadane podczas konsumpcji owych delicji lub też przykłady skutków ubocznych w postaci wpadek komentatorskich, powstałe po zjedzeniu poszczególnych dań.

Nie lepiej sprawa ma się z zamieszczonymi w Kalendarzu zdzieraku Absurdami PRL-u: Z książki skarg i wniosków (jako że w bibliografii takiej pozycji książkowej również brak),  z których jeden brzmi:

Z 27 października:

„SKARGA Z 1979 ROKU (PISOWNIA ORYGINALNA):

Złe zachowanie kasierki. Kasierka robiła se manicure w sklepie żywności. Kiedy prosiłam o mleko nic nie odpowiedziała, manikura trwała. Drugi raz prosiłam. Sugerowałam, że to nie miejsce do manikury. Odpowiedziała niegrzecznie i znowu zaczęła z manikurą. Czekam na tłumaczenie z Urzędu Dzielnicowego. Przepraszam,  że niedokładnie piszę po polsku – Kay Withers”.

Szkoda, że Kay Withers nie przytoczyła dokładnych odpowiedzi kasjerki, bo może to zmieniałoby postać rzeczy. Chociaż nie jestem pewna, czy tę skargę można by nazwać absurdem, raczej zachowanie pani zajętej inną czynnością niż obsługa klienta była nie na miejscu, i mam nadzieję, że w tym przykładzie bardziej chodziło o zachowanie kasjerki niż o śmieszność wniesionej skargi.
A co do kasjerki… pewnie spieszyła się na randkę, a bez „manikura” to by raczej nie wypaliło.


Oprócz skarg znalazły się też pochwały, ale te innym razem.