Zaczynając czytać książkę Kena Steele’a i Claire Berman, odnosi się
wrażenie, że właśnie wstąpiło się do przedsionka piekła, nie tracące sił diabły
wciąż wyją, zapraszając do otworzenia drzwi, zza których wyziera już tylko
ciemność, a potem raptem trzeba sobie uświadomić, że owa piekielna ciemność zamieniła
się w codzienność i że nie istnieje inne wyjście poza pogodzeniem się z ciągłym,
paraliżującym lękiem. Człowiek z nadepniętą psychiką wie, że jest nikim,
ponieważ nie może rozumować inaczej ktoś, kto został osaczony przez własny
umysł niepozwalający na wydobycie się z bagna żelaznego muru, niedopuszczającego do napływu czystego powietrza z zewnątrz. Każdego dnia wykonujemy
jednakowe czynności, idziemy do pracy i wracamy z niej, jemy obiad, jedziemy
autobusem, robimy zakupy i nawet przez myśl nam nie przejdzie, że ktoś taki zwyczajny,
taki przeciętny albo nieprzeciętny w tej właśnie chwili po prostu umiera, umiera, żyjąc. Ken Steele
doświadczył owego stanu umierania z największą siłą, jaką można sobie wyobrazić, o ile w
ogóle można, a później zdobył się na coś o wiele gorszego – na opisanie swojego
koszmaru. Wystukał na maszynie wszystko to, co poniża człowieka najbardziej, to, co najmocniej upodliło jego samego. Mało kto zdobyłby się na zmierzenie z
własną słabością w tak bezlitosny sposób – powracając do niej bez
znieczulenia. Schizofrenia przeraża,
miesza z błotem, doprowadza do „znieczłowieczenia”. "Znieczłowieczenie" – piszę
ten wyraz i nie wiem, co znaczy, być może nawet nie istnieje, tak jak nie
istnieją głosy schizofreników, mimo że jednak są silniejsze od ludzkiej woli.
Kto chce na moment poczuć smak obłędu? Kto chce poczuć (chociażby w
wyobraźni), jak zabijany jest jego umysł, jak strach zamienia się w bezradność (bo
tak naprawdę wszystko, czego nie możemy znieść, łączy się z bezradnością). Kto
chce? Nikt. Ken Steele również nie chciał. Być może chciał być zwykły, po prostu
zwykły. Mówią, że chcieć znaczy móc, ale Dzień, w którym umilkły głosy pokazuje, jak bezsensowne jest to hasło, wprost głupie. Nie wiem, kto je wymyślił, jednak z
pewnością nie żaden schizofrenik.
Patrzę na okładkę książki i widzę człowieka, z którego oczu wyziera coś, czego
nie umiem określić. Zamyślenie – jeśli to zamyślenie, smutek – jeśli to smutek,
rozpacz – jeśli rozpacz; lecz nawet nie czytając, kto zaprojektował okładkę, ani nie wiedząc, kto na niej jest, jestem prawie pewna, że to nie twarz Kena Steele’a.
Myślę, że w jego oczach nie było już nic prócz pustki, ale takiej pustki, której
nie można nazwać, może nienawiść, może obłęd, może smutek – jednak taki,
którego nie da się chociażby ogarnąć –
przynajmniej do czasu, aż głosy umilkną.
Panie Steele – wyrazy uznania – wygrał pan najcięższą walkę. Z samym sobą.