„Kto nie jadł z patelni sąsiada, niewiele o nim wie” –
hipoteza ciekawa, ale nie do końca mogę się z nią zgodzić. I gdyby chociaż nie
ta patelnia – narzędzie w rękach niektórych, podobno w szczególności kobiet,
niekoniecznie bezpieczne, bo poza smażeniem potraw ponoć wykorzystywane do
załatwiana damsko-męskich porachunków. A że ciężar do najniższych nie należy
(zważyłam – 1,25 kg
masy brutto, czyli z uchwytem; podczas mojego ostatniego kontaktu z patelnią
myślałam, że dojdzie do skręcenia nadgarstka), radziłabym mieć się na baczności.
Tymczasem, jak widać, Jackowi Pałkiewiczowi patelnie
niegroźne, podobnie jak 60-stopniowy syberyjski mróz, 50-stopniowy upał na
pustyni Kara-Kum w Azji, krokodyle, jadowite węże, pająki i inne niebezpieczne
dla człowieka stworzenia w Papui Zachodniej czy burza pisakowa na pustyni Gobi,
ponieważ wyznaje zasadę: „Jeśli inni dali radę, to ja też dam”. No i daje radę, i dociera do najbardziej niebezpiecznych miejsc, w których przeżycie dla
większości ludzi nieobeznanych z danym terenem graniczyłoby z cudem. Każde z
odwiedzonych zakątków ma w sobie coś strasznego, ale i coś interesującego, a
często sama historia terenu czy wpleciona ciekawostka stanowi osobliwość,
którą zamiast kolejnego dania serwuje czytelnikowi autor.
Najwięcej takich ciekawostek dostarczył w rozdziale o
Jangcy.
Otóż język chiński to, jak wiadomo, rzecz skomplikowana. Chińczycy posługują się tak różnymi dialektami regionalnymi
i gwarami środowiskowymi, że niekiedy trudno im porozumieć się ze sobą nawzajem,
dlatego doskonałe wyjście stanowi kontakt pisemny.
Niestety tym, którym zniszczono domy w imię postawienia Tamy
Trzech Przełomów, nie pomógł ani jeden, ani drugi sposób komunikacji:
„Na potrzeby tej największej na świecie elektrowni wodnej
Chińczycy poświęcili nie tylko cud natury, ale przesiedlili niemal półtora
miliona osób, pozwalając, by woda zalała 17 dużych miast, 140 miasteczek i ponad
trzy tysiące wsi! Konsekwencją powstania zapory stało się zatopienie ponad 1600
dotychczas istniejących fabryk i kopalń oraz 1300 stanowisk archeologicznych”.
Może jeszcze coś z Wietnamu: „[słonie] wykonują bardzo różne
czynności, począwszy od transportu drewna i turystów w parkach narodowych, a
skończywszy na udziale w procesjach religijnych […] W starożytnych czasach
zwierząt tych używano także w operacjach wojennych i jak podają kroniki, do
wykonywania wyroków śmierci. Występowały w roli katów jeszcze w ubiegłym
stuleciu”.
Nieźle, najpierw zabijali człowieka, a potem brali udział w
procesji. I wszystko odpokutowane. Albo w odwrotnej kolejności…
W zasadzie w Menu
świata około 20% informacji poświęcono samym potrawom, więc tytuł czy idea
książki nie całkiem adekwatna do treści. Czytelnika bardziej zajmują fascynujące
przygody autora, niż opisywane przez niego delicje. A na te mało kto dałby się skusić.
Ale tym, którzy wyznają zasadę: co nas nie zabije, to nas wzmocni, polecam:
larwy (dostarczają tyle samo protein, co wołowina), pieczoną małpę, anakondę,
martwy ugotowany kaczy płód, świnie przed upieczeniem zakopane w ziemi,
tarantule smażone na oliwie, smażone insekty, pająki, skorpiony, psy czy myszy
– dla niektórych niebo w ustach.
A skoro o myszach mowa… Pewien misjonarz (nie pamiętam z jakiego
kraju) opowiadał o starszej kobiecie, której dach domu wymagał naprawy.
Pojechał na miejsce. Kobieta, żyjąca w skrajnym ubóstwie, siedziała przy małym
ognisku i czekała na kota, którego kiedyś uratowała. Od tamtego czasu kot
codziennie przynosi dwie myszy – jedną dla siebie, drugą dla niej. Oczywiście
misjonarz był pewien, że kobieta coś sobie ubzdurała, ale po jakimś czasie
idzie kot, a w zębach trzyma dwie myszy – jedną kładzie przy swojej pani, a
drugą zjada. Historia autentyczna i w dodatku współczesna. Nie jestem pewna, czy kobieta miała do
zjedzenia coś jeszcze poza myszą.