Co polecam na lato? Między innymi absolutnie genialne "Życie Violette" Valerie Perrin, której już powieściowy debiut "Zapomniana niedziela" zrobił niemało zamieszania wśród czytelników i trafił na listę bestselerów.
Co polecam na lato? Między innymi absolutnie genialne "Życie Violette" Valerie Perrin, której już powieściowy debiut "Zapomniana niedziela" zrobił niemało zamieszania wśród czytelników i trafił na listę bestselerów.
Postaci w powieści na pewno nie brakuje. I mnożą się, mnożą, jak to u Axelsson bywa. Dwóch, trzech, czterech to jeszcze trochę za mało jak na możliwości szwedzkiej literatki. Autorka „Lodu i wody, wody i lodu” skrupulatnie obserwuje, wnikliwie bada, ujmuje w słowa każdy detal dotyczący bohaterów. Każdy moment, jak i życie Susanne, Björna czy Elsie ujmuje w dłonie i kładzie na kartach papieru tak lekko, jakby nie sprawiało jej to najmniejszej trudności. Aż zdaje się, że tu, w tym miejscu, w którym stoimy, dni wciąż jednakowe, z tym wiecznym pływaniem po powierzchni, zupełnie nie takie jak fragmenty powieści Majgull Axelsson, bo tyle w nich treści, tyle opisu życia w szczegółach, emocji, wgłębiania się w przeżycia postaci, aż ma się wrażenie, że zanadto niedokładnie przeczytało się ten bądź tamten akapit, że coś jeszcze się pominęło – tyle szczególików, faktów, których nie pomija pisarka, ale które układa jeden obok drugiego z niesłychaną, zdaje się, łatwością. Bez potknięcia wychodzi jej dzierganie tego wieloosobowego sweterka o nazwie „Lód i woda, woda i lód”, które to działanie naznaczone zostało przeskakiwaniem z wątku na wątek, ze ścieżki przeszłej do teraźniejszej. Bezbłędnie, szybko, sprytnie, aż pogubienie się w tej zmianie biegów staje się bardzo możliwe. Jakby ową taktyką Axelsson przestrzegała: „Bądźcie czujni, bo światła zmieniają się szybciej, niż można by przypuszczać”. Zwłaszcza że żadnego znaku obok, żadnego drogowskazu w postaci imienia bohatera nad kolejnym rozdziałem. To nie jest, moi drodzy, sygnalizacja świetlna, tylko światła, przeskoki w prozie, dla spostrzegawczych. I oto, proszę państwa, napięcie znów się podnosi, ale niestety tylko na chwilę, by ponownie opaść na długo, bo oto przed nami kolejny wątek -- nie mniej ciekawy i też kończący się może nawet w najciekawszym momencie. Ale na powrót do niego trzeba poczekać. A jest na co...
Przy stole kuchennym poznałam kapitalną powieść o utracie, braku miłości, ucieczce, ciężarze, jakim może być trwanie, dokonywaniu wyborów, które wpływają na resztę życia, a także o sławie, która ma różne oblicza. Powieść, której chce się jeszcze raz od początku. Ale przy tym stole trzeba jeszcze zająć się czymś innym niż literatura, jak stwierdziłaby być może jedna z głównych bohaterek książki. Ta, która wolałaby poświęcić się czemuś innemu niż życiu, jakie wiodła. I „widzi tylko, że dzień za dniem, rok za rokiem robi rzeczy, których w sumie nie chce i nigdy nie zamierzała zrobić. Na przykład jak doszło do tego, że wylądowała w szkole gospodarstwa domowego? Nigdy nie interesowało ją robienie dżemów ani soków, chciała studiować na uniwersytecie w Lund. Chociaż z drugiej strony, czy sprawiedliwie jest zrzucać winę na Birgena? Przecież kiedy opowiadała o szczęściu, które da jej historia literatury – P o m y ś l, m ó c p r z e z c a ł e d n i e c z y t a ć p o w i e ś c i! - potakiwał i się z nią zgadzał[...]”.
Czy można wbić szpilę w „Lód i wodę, wodę i lód”? Naznaczyć ją łatką literatury kiepskiej, zarzucić wady nie do wybaczenia, wykazać otoczkę grafomanii w jej treści? No nie da się...
Niektórym wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Druga część tego przysłowia w pełni definiuje główną bohaterkę powieści Margaret Forster, żyjącej w latach 1938–2016. Surowa w stosunku do siebie oraz do innych, Maudie Tipstaff, najlepsze lata, w które wpisuje się między innymi wychowywanie trójki dzieci, ma już za sobą, i raczej zupełnie nie przeszkadza jej samotne życie, które zostaje urozmaicone między innymi wyczekiwaniem na listy od syna i dwóch córek. Któregoś dnia jednak Maudie postanawia wybrać się do dorosłych już pociech i spędzić u każdej z nich miesiąc. Mimo wielkich nadziei na niezapomniane wrażenia kłopoty pojawiają się już na początku podróży, a dalej jest już tylko gorzej. I dotyczy to nie jedynie samego dostawania się do miejsc docelowych, ale przede wszystkim relacji z dziećmi. Apodyktyczna, 70-letnia kobieta to wyjątkowo trudny towarzysz życia, którego mało kto byłby w stanie zaakceptować.
Autorka po mistrzowsku
opisuje relacje głównej bohaterki z dziećmi oraz z innymi, napotkanymi po
drodze osobami, a wszystko to przedstawione w zabawny, humorystyczny sposób,
który sprawia, że czytelnik nabiera chęci na dłuższe pozostanie w świecie pani
Tipstaff (w przeciwieństwie do osób mających z nią bezpośredni kontakt).
Podróże Maudie Tipstaff dobitnie ukazują, jak brak miłości doprowadza człowieka do zgorzknienia i zobojętnienia. A może problem Maudie tkwi zupełnie gdzie indziej? Powieść obyczajowo-psychologiczna Margaret Forster to prawdziwa perełka literatury (choć raczej nie dla osób, które preferują sensacje czy szybkie zwroty akcji). I aż wierzyć się nie chce, że jak wynika z moich poszukiwań, tylko trzy powieści autorki przetłumaczono na język polski. I żadna z nich nie znajduje się w bibliotece miasta powiatowego, do której zaglądam.
Czasem jednak o wiele
lepiej poszperać wśród książek wydanych z kilkadziesiąt lat temu i nie wznawianych,
zamiast brać do ręki nowości, które niestety często po przeczytaniu kilku stron
zwyczajnie odpychają.
Pępowina Majgull Axelsson prawdopodobnie nie bez przyczyny otrzymała taki właśnie tytuł. Niemal każdy z bohaterów nosi w sobie pewną tragedię lub boryka się z trudną codziennością. W każdym umiejscowiła się jakaś drzazga, której nie da się wyjąć pęsetą ani dostatecznie zręcznymi palcami, ponieważ tkwi ona zbyt głęboko. I co najważniejsze, owa rana częstokroć znajduje swój początek już w dzieciństwie. Postępowanie rodziców, sposób, w jaki traktują dziecko, to, ile poświęcają mu uwagi, wpływ otoczenia, brak miłości lub jej nadmiar wywierają olbrzymi wpływ na dalszy rozwój młodego człowieka i na jego dalsze, dorosłe już życie. Przykłady tej od dawna poruszanej przez psychologów kwestii dostatecznie dobrze obrazuje w swojej książce Axelsson. Jej bohaterowie zostali jak gdyby naznaczeni właśnie w dzieciństwie (choć może nie wszyscy z nich) i między innymi stąd bierze się ich takie, a nie inne postępowanie; stąd tak, a nie inaczej, wychowują swoje dzieci, i najczęściej nie mają pojęcia, a może nie chcą zanadto dopuścić do głosu prawdy o popełnianych przez siebie rodzicielskich błędach. Mimo całej miłości dla swoich córek czy synów i mimo że chcą dla nich jak najlepiej, to niedostatki czegoś wewnątrz sprawiają, że w ich rodzicielskim podejściu do potomków napotyka się usterki, które pociągają za sobą dalsze konsekwencje.
Majgull Axelsson po mistrzowsku przedstawia stronę
psychologiczną postaci. Powołuje do życia niezwykle barwne, skomplikowane
bohaterki (przede wszystkim kobiety), z których każda mogłaby stanowić materiał
na odrębną powieść. Perfekcyjna Anette, której nawet jeden pyłek na dywanie nie
da spokoju, dopóki się go stamtąd nie pozbędzie – zakochana w swoim
pociągającym z butelki mężu, który w swojej nieporadności wiecznie potrzebuje
jej opieki. Tyrone, który ma serdecznie dość nieustannej gadaniny swojej żony i nierzadko zadaje sobie pytanie, czemu służą te wszystkie słowa wypowiadane
przez ludzi, wciąż jednakowe i w zasadzie o niczym. Ale to nie jedyny problem
tego bohatera, o którym ma się ochotę, podobnie jak o pozostałych, dowiedzieć
jeszcze więcej i więcej. Bo historia każdego z nich wciąga niesłychanie mocno. Nęcą
niepomiernie wszystkie możliwe szczególiki i szczegóły, jeszcze więcej tego, co
dają nam od siebie Minny, Tyrone czy pozostałe osoby. Ich nieujawnione przed
otoczeniem myśli tu wynurzają się jak kret z norki – wtedy, gdy nikt nie widzi.
I w zasadzie zastrzeżeń brak. Poza jednym. Za aut należy
oczywiście uznać fakt, że każda z postaci Pępowiny nosi w sobie jakąś zadrę,
tajemnicę. I podobnie rzecz ma się ze sposobem przedstawienia myśli uwięzionych w restauracji osób. Jest kapitalny.
Tyle tylko że czytając kolejne rozdziały, zaczyna odnosić się momentami
wrażenie, że każdy z nich dotyczy tej samej osoby, ponieważ zastosowane style cechuje
zbytnie podobieństwo, żeby nie powiedzieć, że są niemal identyczne. Gdyby nie
postawione na wstępie rozdziałów imiona postaci, trudno nawet byłoby się
początkowo zorientować, kto w danym momencie mówi, czyj to cichy monolog.
Mimo tego naprawdę polecam Pępowinę wszystkim miłośniczkom
i miłośnikom powieści psychologiczno-obyczajowych. Nie można się od niej
oderwać – podobnie zresztą jak od Ja nie jestem Miriam, która, moim
zdaniem, nawet przebija omawianą tu lekturę. Realia inne, czasy inne, kompletnie odmienne problemy, ale to
jest coś. Takich książek się nie zapomina.
I oczywiście można by ją uznać za łatwą, lecz nie do przesady. Nie aż do tego pułapu, przy którym zaczyna się rozumieć, że to pozycja o niczym i że jutro, a najdalej za tydzień, całkowicie się o niej zapomni i stwierdzi: "Ożeż, żeby stracić tyle czasu na czytanie czegoś takiego!”. I nie na tyle łatwa, że nie daje w ogóle do myślenia, że nie oferuje nic w zamian za przeczytanie jej. Nie do tego schodka łatwa, że stawia się nad nią zdanie z wykrzyknikiem: „To nie na moje nerwy! Ten brak jakiegokolwiek problemu, punktu zaczepienia mnie przerasta!”.
Jeśli chodzi o przyjemność, to daruję sobie porównania,
ponieważ najpierw należałoby
postawić sobie pytanie, co tak właściwie oznacza słowo „przyjemna” w kontekście
czytania książek, a które to słowo, jak wiadomo, skorelowano (w moim odczuciu)
z jednym tylko gatunkiem literatury, tj. z literaturą kobiecą. I czy właściwie,
czy nie, też roztrząsać nie będę. W każdym razie „przyjemna” dla jednej osoby nie
musi być „przyjemną” dla drugiej osoby.
Ale do rzeczy. Pierwszy
rozdział Effi Briest Theodora Fontaine’a zdecydowanie przywodzi na myśl
powieść dla młodzieży, dlatego zanim dotrze się do kolejnego "etapu", ma się
ochotę odłożyć książkę na półkę. Zważywszy na to, należałoby na wstępie podać
do wiadomości publicznej, że to nie proza dla młodszych odbiorców, więc bądźcie
cierpliwi i wyglądajcie cięższych kawałków, oczekujcie na nadejście szybszych
zwrotów akcji, pogłębienie obrazów psychiki bohaterów tudzież na wystąpienia problemów nie do końca ukazanych w sposób adekwatny
dla nastolatków. Dalsze części to już
nie opis swawolnej zabawy czworga dziewcząt, ich opowieści czy przekomarzania
się, ale zupełna zmiana tematu, ponieważ nagle, ni z tego, ni z owego, tytułowa
bohaterka, ta młoda dziewczyna, której wyobrażenie utrwalono na okładce
książki, dowiaduje się, że o jej rękę prosi 38-letni baron Geert von
Innstetten. W zasadzie całe to zdarzenie nie jest dla 17-letniej Effi niczym
nadzwyczajnym – wszak takie rzeczy się zdarzają. Ktoś kiedyś powinien poprosić
o jej rękę i komuś kiedyś powinna odpowiedzieć, że się zgadza, więc z jakiej
racji nie człowiekowi, który swego czasu był zakochany w jej matce. Dlaczego
nie bogatemu, dobrze sytuowanemu, dystyngowanemu i doświadczonemu życiowo panu
Innstettenowi? Tak dobra partia może się więcej nie powtórzyć; z powodu nieprzyjęcia
tak znakomitej partii jej rodzicom może być przykro (a skoro na drodze młodej
panienki nie staje nikt, kto wzbudziłby żywsze bicie jej serce…). Choć nawet takie
pytania nie zaprzątają uroczej główki żywej jak ptaszek Effi, która wyjaśnia
swoim zdziwionym przyjaciółkom, że: „Jeśli się jest dwie godziny narzeczoną,
jest się zawsze szczęśliwą. Przynajmniej tak mi się wydaje” (s. 20). Effi z pewnością
wydaje się też, że jej jedno „tak” sprawi radość nie jedynie jej rodzicom, ale
przede wszystkim baronowi i jej samej; wszystko przecież przebiega doskonale – okres
narzeczeństwa, ślub, podróż poślubna... a następnie dalsze życie… które nie
zawsze jednak układa się tak, jak układają się wizje w młodym dziewczęcym umyśle. Bo czy da się pozostać obojętną,
jeśli świat oferuje o wiele więcej niż tylko spokojne, stateczne życie u boku
dużo starszego, kochającego ją przecież męża? Zwłaszcza wówczas, gdy zapewnić się, że
„za myśli i życzenia nie ponosi się odpowiedzialności”? (s. 144). Porównanie do
„Anny Kareniny” nie wydaje się tu bezzasadne, aczkolwiek obydwa dzieła są
diametralnie różne nie tylko pod względem stylistycznym.
Jedna z najbardziej ponoć cenionych z powieści Theodora Fontaine’a stanowi bardzo interesujący, napełniony dialogami obraz XIX-wiecznych obyczajów, pokaz walki między tym, co jak najbardziej wskazane i pochwalane, a tym, za co potępiano poprzez wykluczenie poza krąg tzw. dobrego towarzystwa. Sam pisarz twierdził, że życie kobiet – ich historie – są o wiele ciekawsze niż życie mężczyzn. Być może także z tego względu Tomasz Mann uznał Effi Briest za jedną z najważniejszych powieści, jakie napisano. I to się nazywa pochwała od mistrza. Niestety na razie nie znam pozostałych pięciu mistrzowskich dzieł, które wymienił Mann. Poza tym problem w tym, że w natłoku dzisiejszej prozy ta ocena wydaje się zdecydowanie zdezaktualizowana. Niemniej Effi Briest to kawałek prozy jak najbardziej godny polecenia czytelnikom, którzy przepadają za przenoszeniem się do książkowych światów obrazujących życie społeczeństw w przebrzmiałych czasach. Kompletnie inne realia, zupełnie odmienny sposób bycia i, co najważniejsze, możliwość absolutnego oderwania się od rzeczywistości, przynajmniej raz na jakiś czas.
To tylko jeden z kilku głównych wątków. Karin wprowadza nas
w rodzinną historię poprzez ukazanie przygotowań do ślubu swojej siostry Julie,
którą podziwia w nie mniejszym stopniu niż swoją rodzicielkę. I już początkowe fragmenty zmuszają
do zastanowienia. A to z tego względu, że autorka przebiega skrupulatnie przez wszystkie etapy
ceremonii zaślubin i wesela, aż przychodzą na myśl sceny z filmu Łowca
jeleni. Dokładanie przytacza słowa wypowiedziane przez odprawiającego
nabożeństwo księdza, który to zabieg natychmiast rodzi pytanie: po co powtarzać
te wszystkie zdania, poszczególne etapy, które pewnie większość ludzi doskonale zna? Czy Linn Ullmann zamierza nieco wydłużyć tekst? Aby nie wydał się zbyt krótki? A może opowiada
wszystko z perspektywy dziecka, które po raz pierwszy uczestniczyło w tego typu
wydarzeniu, i postanawia dokładnie uwiecznić każdy szczegół, nie – jak jest to w
zwyczaju – za pomocą setek zdjęć, lecz za pomocą rzetelnego opisu. Tymczasem
powtórzenia zdań, wyrazów nie znikają. Nadchodzą niekiedy z taką
częstotliwością, aż ma się ochotę powiedzieć: „Dobra, ale to już wiemy. Może
pora przejść dalej”. Czy jednak owa, zapewne nieco dla niektórych czytelników
irytująca powtarzalność może stanowić – co staje się w zasadzie jednym z logiczniejszych wyjaśnień – działanie celowe? Czy nie tym sposobem Linn Ullmann ma zamiar wskazać na
śmieszność pewnych sytuacji? Może nawet ów zabieg do tego się sprowadza, niemniej
trudno uznać Zanim zaśniesz za powieść zabawną, jak
wskazano w opisie. To nieco tak jak z filmem Cztery wesela i pogrzeb –
owszem, nie przeczę, że go lubię, ale nazwanie go nad wyraz zabawnym, tj. takim, który wywołuje śmiech, to lekka przesada.
Poza wątkiem matki i Julii pojawiają się też wątki babci, ojca, dziadka Rikarda oraz wątek jędzowatej ciotki Selmy, który wnosi niemało urozmaicenia
do oparów tej lekkiej, sennej mgły, która unosi się nad tekstem. Historie
poszczególnych postaci rysują się niczym rozległe, momentami zbyt mocno pokryte
rosą trawy, przez które przechodzi się w dziwnej atmosferze, ponieważ czasem odnosi
się wrażenie, że akcja jak pociąg zatrzymała się na stacji i nie ruszy już po
torach (to te momenty, gdy woda zaczyna moczyć nie tylko buty, ale także
skarpetki), a jednocześnie chęć poznania ciągu dalszego nie mija – wręcz przeciwnie
(to te momenty, gdy wciąż widzimy piękno roztaczającego się widoku zielonych traw).
Możliwość wgłębiania się w historie postaci, w ich postępowanie, decyzje, w
ukazanie strony psychologicznej stanowi ogromny plus powieści.
Nie mogę tego jednak powiedzieć o rozdziałach poświęconych samej narratorce, czyli Karin. A przede wszystkim o jej wynikłych z fantazji opowieściach, które niepomiernie irytują, a tym samym zaburzają jasność, ponieważ sprawiają, że trudno w pierwszej chwili zorientować się, iż to jednak wcale nie dalszy opis rzeczywistości, ale coś z gruntu odmiennego, coś, co bardzo negatywnie wpływa na całość. I nigdy nie można być pewnym, czy następne fragmenty również nie stanowią wyłącznie formy napełnionego fikcją „urozmaicenia” – dodam, formy kompletnie nietrafionej. Sposób bycia Karin, jej kolejne wypatrywanie mężczyzny, który przyda się na jakiś czas, drażni. Postępowanie każdego innego bohatera wciąga, postępowanie Karin zachęca do pożegnania się z historią o nazwie Zanim zaśniesz, bo ma się wrażenie, że nie wnosi ono niczego nowego, lecz zabiera cenny czas. Tymczasem, może właśnie poprzez swoje postępowanie, poprzez brak zahamowań, poprzez swoje dziwaczne długie wtrącenia Karin ma zamiar zwrócić uwagę na siebie oraz na to, jak marnie prezentuje się jej egzystencja w porównaniu z życiem matki czy siostry – mimo że i w ich ziemskich wędrówkach nie brak dylematów. Czy nie towarzyszy temu chęć uwypuklenia, jak wielka pustka kłębi się we wnętrzu niepotujnej Karin? Aż młoda kobieta musi wypełniać ów niezapełniony balon męczącymi, fantastycznymi opowiastkami, rodem z bajek dla dzieci.
A jednak niezmiennie, mimo wszystko, pod tym całym długim, może miejscami na pozór jałowym obrazem kryją się przede wszystkim uczucia. W pewien sposób można dojść do takiego wniosku wówczas, gdy czyta się czy też gdy przypomina się sobie słowa wypowiedziane przez dziadka Rikarda, też nawiązujące do sfery uczuciowej: „…jak się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że naszą wielką miłość można porównać jedynie do walki o tytuł mistrzowski w Madison Square Garden albo w Montrealu. O TYTUŁ MISTRZA ŚWIATA, rozumiesz?”.
Jeżeli pominąć wątek Rikarda i ojca, można uznać, że Karin w największym stopniu skupia się na kobietach rodu, tych, które muszą
walczyć – jeśli przywołać wypowiedziane niegdyś przez babcię, przejęte przez Anni motto: „Nie
oglądaj się za siebie, nie wracaj do przeszłości, idź naprzód”. Zgodnie z nim kobieta jest niczym żołnierz, bo tylko ową zdroworozsądkową postawą jest w stanie znów podnieść
się ze swojego utrapienia, upodlenia czy poniżenia i iść naprzód bez względu na
wszystko.
Zanim zaśniesz z pewnością zainteresuje czytelników,
którzy lubią rozkładanie elementów na czynniki pierwsze, nie zasypiają przy
dłuższych opisach i cenią teksty z aspektem psychologicznym.
Jest on (Jon), ona (Siri) i ta druga, trzecia, a może czwarta... Na piętrze babcia Jenny Brodal, znana z prowadzenia księgarni i z tego, że przygarnęła Irmę – wysoką, korpulentną kobietę, która w zasadzie nie wiadomo, skąd się wzięła ani kim jest dla najstarszej członkini rodziny, a która być może wzbudza podszyte podejrzeniami zainteresowanie bliższych i dalszych sąsiadów, a być może nie. Jest pierwsza z sióstr – ta o bardziej złożonym charakterze, ze swoimi nie zawsze jasnymi myślami i wzbudzającym zastanowienie zachowaniem, oraz druga z sióstr – obezwładniająca prostotą bycia i entuzjazmem, który bierze się pewnie z samego faktu istnienia.Nieważne, przynajmniej na razie. O wiele ważniejsze jest to, że właśnie tamtego dnia, w którym pod zachodzącym chmurami niebem przyjdzie jej (Siri) rozkładać i na nowo składać obrusy na rozstawionych na zewnątrz stołach, nowa opiekunka zniknie jak obawa, że za chwilę lunie deszcz, ale lepiej być zapobiegliwą i nie narazić obrusów na przemoknięcie. Alma o twarzy księżyca w pełni rozpłynie się we mgle. Ta dziewczyna, na pewno zauroczona nim (Jonem) – panem domu i znanym pisarzem, którego dopadła niemoc twórcza i który – uwięziony w owej niemocy – robi wszystko, by udowodnić własnej żonie, że każdy jego dzień spędzany przed ekranem komputera to kawałek wytężonej pracy umysłowej, kolejny kawałek zmierzający w kierunku ukończenia trzeciej części błyskotliwej powieści. Tyle że czas wydłuża się do granic możliwości. Tyle że Siri (ona), która prowadzi dom, restauracje i ma na utrzymaniu rodzinę, jednocześnie przemykając cichaczem obok swojego męża, nieustannie upewnia się, że jest nadal tą jedyną – tą, która z premedytacją postanowiła udowodnić mężczyźnie swojego życia (gdy zobaczyła go po raz pierwszy i gdy jeszcze się nie znali), że nie wszystkie kobiety przyciągnie swoim spojrzeniem, co zawsze dotychczas działało.
Tymczasem Mille o twarzy księżyca w pełni zniknęła... i ten fakt będzie wciąż unosił się nad dwojgiem głównych bohaterów.
To trudne, a w zasadzie irytujące dla czytelnika, dawać mu wgląd do tego, co się dzieje we wnętrzu bohatera, i raptem zabierać mu część dalszą tego wnętrza, umiejętnie i bez ostrzeżenia oferować udanie się w głąb myśli kolejnej postaci. Ta taktyka poniekąd przypomina zaproszenie odbiorcy do wejścia w bramy kuszącego ogrodu, aby zanim postąpi kilka kroków, zatrzasnąć przed nim z hukiem wielkie wrota. Linn Ullmann daje niebywale dużo tego, co tli się, burzy, kwili czy rośnie w każdym z bohaterów, a mimo to, gdy przedstawienie jednej postaci się kończy, czytelnik wolałby jeszcze więcej, i w swoim oburzeniu jakby mimochodem jednak całkiem zapomina o pretensjach, ponieważ szybciej, niż mógłby się spodziewać, niezwykle mocno uwodzi go sposób postrzegania świata czy myśli następnej postaci.
Autorka z niesamowitą wprawą nakreśla kolejne obrazy, na których rysują się obawy, przemyślenia, przejścia do przeszłości i teraźniejszości danej osoby. Każda z nich staje się wyjątkowa i każdą chce się poznać jeszcze lepiej, bo każda stanowi tajemnicę. Gdy tymczasem następuje koniec i okazuje się, że jednak żadnej tajemnicy nie ma. Owszem, ona (a może nie ona, tylko to niepoznane, to, co tylko zdaje się tajemnicą) zawsze może istnieć w środku każdego z bohaterów, w każdym człowieku – i w środku Siri, Almy czy Irmy. Ale nie odkrycie owej zagadki stanie się ukoronowaniem dzieła, tylko prosta rzeczywistość, na odmienny sposób postrzegania której wpłynęła forma przedstawienia zaistniałej sytuacji i osób z nią związanych.
Wciąż na wszystkim plamą kładzie się zaginiona we mgle Alma. Tylko że nawet jeśli powieść ociera się o kryminał, w rzeczywistości takie określenie w ogóle do niej nie pasuje. Tutaj nie ma miejsca na wywołanie szoku czy zaskoczenia. Autorka nie zamierza dostarczać sensacji – rozwiązania, na które nikt by nie wpadł, i tym sposobem poniekąd zawodzi czytelnika.
W tym prowokowaniu do nastawienia się na odkrywcze zakończenie, w zwodzeniu zawiera się jednak wielkość. I wciąż kusi niepowtarzalny klimat, którego nie chce się opuszczać…
Polecam.
To było dawno, teraz nie ma Cyganów, są Romowie. Już nie tańczą, nie śpiewają „jajajaj” pod gwiazdami, ale dalej żyją po swojemu. Przed południem chodzą po urzędach, a wieczorem roją się na rynku. Rano trzeba po nich sprzątać potłuczone butelki, a na spowiedzi ciągle jakaś babcia płacze, że wczoraj te cygańskie łobuzy, niech im Pan Bóg przebaczy, ukradły jej portmonetkę z całą emeryturą. (s. 319)
Na taką rzeczywistość nie zgadza się Andrejek, który już od dziecka robił za maszynkę do pieniędzy. Wykorzystywany i zaniedbywany przez krewnych, wciąż jednak widzi wśród nich bezpieczeństwo, bo dostaje go o wiele mniej w miejscach, w których nakazem gadziów, czyli nie-Romów, bywa osadzony. Osamotniony, opuszczony i sponiewierany nieustannie jest jeszcze w stanie poszukiwać lepszego życia, ale ono albo daje mu marną chwilę odpoczynku, swoistego szczęścia, albo przyciska z zaskoczenia, po raz kolejny dopomina się jak gdyby o spłatę za to, co dobre. Cierpienie podąża za Andrejkiem bez najmniejszych skrupułów, jakby ktoś drogę przed nim wyścielił samymi nieszczęściami. Jest ich tak wiele, że po kolejnym i jeszcze jednym ma się wielką ochotę zamknąć rozdział pod tytułem „Dziewczynko, roznieć ogieniek” i nie słyszeć dłużej tej fali udręki, która nawet gdy opada, to za moment staje się jeszcze silniejsza. Złożona z bólu psychicznego i fizycznego egzystencja młodego człowieka mogłaby mieć swój kres właśnie tam – w spokojnej Wyżej Polanie, w miejscu zdolnym położyć szlaban gwarowi, wiecznemu tłokowi miasta i jego ślepym, prowadzącym w jeszcze ciemniejsze zakątki uliczkom, jego brutalności i wyuczonym na pamięć schematom, a także dyskryminacji czy uprzedzeniom. Tymczasem nawet w tej wolnej krainie zawsze znajdzie się ktoś, przez kogo Andrejek zostanie uznany za nie swojego.
Gdyby tak dało się cofnąć czas, stanąć na początku drogi, znowu poczuć ziemię pod stopami… […] Odemknąłby książkę, której teraz nie ma już siły czytać, a drzwi, o które tyle razy rozbił sobie głowę, stałyby otworem. Żeby tak zapalić lampę naftową, wziąć światło w dłonie i oświetlić sobie drogę… (321)
Ale nie można. A gdyby nawet… nawet tam, "gdzie do władzy daleko, a do Boga wysoko” nic już nie zmieni faktu, że życie głównego bohatera po jakimś czasie przestaje układać się w ciągłość zdarzeń, jasnych i prostych do pojęcia, i zaczyna być przerywane przez ciągi zamyśleń, stanów otępienia, niemożności pojęcia. Bo może i człowiek wszystko zniesie, ale nigdy nie będzie już taki jak dawniej.
Ta trochę naciągana niedola Andrejka staje się czymś, w co aż uwierzyć się nie da, bo nieszczęścia latają za bohaterem jak głodny komar letnią nocą.
A jednak mimo to Dziewczynko, roznieć ogieniek to powieść tragiczna. To w pewnym sensie doskonała, ale trudna do przejścia lekcja tolerancji i szacunku nie tylko wobec Romów, ale wobec wszystkich, którzy odstają od tłumu tylko z powodu innej narodowości, koloru skóry czy specyficznych cech. Oby tylko została dobrze odrobiona przez tych wszystkich niby tolerancyjnych i tych, którzy owej tolerancji oczekują od innych, a nie są w stanie jej zaoferować. I to nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi politycznymi rozgrywkami (bo temat na fali, więc ktoś mógłby tak pomyśleć), ale z człowiekiem jako jednostką, bez względu na to, do jakiej partii czy ruchu, czy nie wiem czego jeszcze należy czy nie należy.