czwartek, 26 czerwca 2025

"Życie Violette" Valerie Perrin, Albatros Warszawa 2022

 

Co polecam na lato? Między innymi absolutnie genialne "Życie Violette" Valerie Perrin, której już powieściowy debiut "Zapomniana niedziela" zrobił niemało zamieszania wśród czytelników i trafił na listę bestselerów. 

Życie tytułowej Violette toczy się w domku koło cmentarza oraz na nim samym i jest osnute tajemnicą. Dlaczego główna bohaterka wybrała takie właśnie miejsce do życia, dlaczego znalazła się w miejscu, od którego stroniłaby większość ludzi, tym bardziej w ciemnych godzinach nocnych? Skąd w tej kobiecie owo - wszechobecne w jej monologach - pogodzenie się z życiem i bezgraniczny spokój? Co takiego wydarzyło się w przeszłości, co mogło skłonić ją do napisania takich słów:
 
"Chcę być sama. Jak każdego wieczoru. Do nikogo nie mówić. Czytać, słuchać radia, wziąć kąpiel. Zamknąć okiennice. Narzucić na siebie kimono z różowego jedwabiu. Po prostu poczuć się dobrze.
Po zamknięciu cmentarnej bramy mam czas dla siebie. Mam go na wyłączność. To luksus być właścicielem własnego czasu. Sądzę, że to jeden z największych luksusów, jakie człowiek może sobie zafundować". (s. 47)

W istocie to luksus, zwłaszcza kiedy ma się pod ręką TAKĄ książkę. Zaskakująca jest delikatność, lekkość tekstu, którą zauważyłam nie tylko w tej francuskiej powieści. Jak gdyby autorka bała się urazić czytelnika zbyt mocnymi słowami. Tę samą cechę dostrzegłam w opowiadaniach Anny Gavaldy "Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał" i w filmie "Amelia", również przecież produkcji francuskiej. Czy jednak niesłusznie nasunęła mi się na myśl delikatność kilku francuskich tekstów, których zbyt dużo nie czytuję? W tym momencie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie.

W "Życiu Violette" możecie nie znaleźć porywów, gwałtownych zdań, możecie nie westchnąć: "O rany, to niemożliwe!" (chyba nie, choć może na końcu jednak tak). Tę historię czyta się tak, jakby siedziało się nad cudownym, szumiącym morzem. Po prostu jest piękna. Tak piękna jak jeden z tytułów jej rozdziałów:

"Ludzi nigdy nie spotyka się przez przypadek. Pisane im było, żeby drogi ich przecięły się z jakiegoś powodu" (s. 70)

niedziela, 12 maja 2024

Majgull Axelsson "Lód i woda, woda i lód" Warszawa 2010.

 


Majgull Axelsson jest jedną z tych pisarek, do powieści których zagląda się jak do miłej niespodzianki, a więc z tą pewnością, że na sto procent pod okładką czeka na nas coś niesamowitego. Nie inaczej jest z kolejną lekturą, która trafiła w moje ręce, a mianowicie z książką „Lód i woda, woda i lód”, choć tytuł do intrygujących raczej nie należy. Tchnie od niego zimno, którego nie brak na statku, na jakim skryła się, a może bardziej szukała miejsca dającego natchnienie, jedna z głównych bohaterek – Susanne. Na tym wolnym od spraw codziennych pokładzie czeka na nią jednak nie tyle czas tworzenia nowego kryminału, lepszego od dotychczasowych, lecz powrót do przeszłości, tej gorszej, z którą nawet po wielu latach tak ciężko się zmierzyć. W tym miejscu, w którym czuje, jakby „nareszcie dotarła do swojego wymarzonego celu. Poza światem. W środku bezpiecznego, pustego wnętrza, w totalnym braku zdarzeń, czego zawsze szukała i czego bała się przez całe życie”, dobrnie do niej to, od czego lepiej byłoby uciec. Cały bagaż po prostu przytruchtał na pokład lodołamacza Odyna tuż za twórczynią kryminałów. Przeszłość nie była miła również dla matki Susanne – Inez, tej, która zajęła się domem, mężem i dziećmi, lecz czy to dało jej szczęście? Nie okazała się też rajskim ogrodem dla jej siostry bliźniaczki – Elsie, tej, która wolała w roli telegrafistki na statkach odpływać od tego, co tak bardzo ciążyło na ziemi. Trzy różne życia, lecz każde trudne... połamane. Może właściwie przez zbieg okoliczności, może przez mało trafne wybory. Jednak nie trzy, a więcej żyć ukazuje autorka. Trzeba jeszcze pamiętać o ojcu Susanne. Nie należy zapominać o Evie, okazuje się osobie o kruchutkiej osobowości, o Evie, która tak potrafiła zaskarbić sobie słodką Suzanne. Nie można w  końcu zapominać o Björnie, bo czy właśnie to odkrycie świata muzyki nie jest tym jedynym, wybranym, wokół którego tłoczy się niezliczona liczba osób gotowych zrobić wiele, żeby je zauważył. Takie ogólne zainteresowanie może być nie do zniesienia, ale czy na pewno ten młody człowiek musi poświęcić siebie dla dobra innych? Nie przeceniajmy ludzkich możliwości.

Postaci w powieści na pewno nie brakuje. I mnożą się, mnożą, jak to u Axelsson bywa. Dwóch, trzech, czterech to jeszcze trochę za mało jak na możliwości szwedzkiej literatki. Autorka „Lodu i wody, wody i lodu” skrupulatnie obserwuje, wnikliwie bada, ujmuje w słowa każdy detal dotyczący bohaterów. Każdy moment, jak i życie Susanne, Björna czy Elsie ujmuje w dłonie i kładzie na kartach papieru tak lekko, jakby nie sprawiało jej to najmniejszej trudności. Aż zdaje się, że tu, w tym miejscu, w którym stoimy, dni wciąż jednakowe, z tym wiecznym pływaniem po powierzchni, zupełnie nie takie jak fragmenty powieści Majgull Axelsson, bo tyle w nich treści, tyle opisu życia w szczegółach, emocji, wgłębiania się w przeżycia postaci, aż ma się wrażenie, że zanadto niedokładnie przeczytało się ten bądź tamten akapit, że coś jeszcze się pominęło – tyle szczególików, faktów, których nie pomija pisarka, ale które układa jeden obok drugiego z niesłychaną, zdaje się, łatwością. Bez potknięcia wychodzi jej dzierganie tego wieloosobowego sweterka o nazwie „Lód i woda, woda i lód”, które to działanie naznaczone zostało przeskakiwaniem z wątku na wątek, ze ścieżki przeszłej do teraźniejszej. Bezbłędnie, szybko, sprytnie, aż pogubienie się w tej zmianie biegów staje się bardzo możliwe. Jakby ową taktyką Axelsson przestrzegała: „Bądźcie czujni, bo światła zmieniają się szybciej, niż można by przypuszczać”. Zwłaszcza że żadnego znaku obok, żadnego drogowskazu w postaci imienia bohatera nad kolejnym rozdziałem. To nie jest, moi drodzy, sygnalizacja świetlna, tylko światła, przeskoki w prozie, dla spostrzegawczych. I oto, proszę państwa, napięcie znów się podnosi, ale niestety tylko na chwilę, by ponownie opaść na długo, bo oto przed nami kolejny wątek -- nie mniej ciekawy i też kończący się może nawet w najciekawszym momencie. Ale na powrót do niego trzeba poczekać. A jest na co...

Przy stole kuchennym poznałam kapitalną powieść o utracie, braku miłości, ucieczce, ciężarze, jakim może być trwanie, dokonywaniu wyborów, które wpływają na resztę życia, a także o sławie, która ma różne oblicza. Powieść, której chce się jeszcze raz od początku. Ale przy tym stole trzeba jeszcze zająć się czymś innym niż literatura, jak stwierdziłaby być może jedna z głównych bohaterek książki. Ta, która wolałaby poświęcić się czemuś innemu niż życiu, jakie wiodła. I „widzi tylko, że dzień za dniem, rok za rokiem robi rzeczy, których w sumie nie chce i nigdy nie zamierzała zrobić. Na przykład jak doszło do tego, że wylądowała w szkole gospodarstwa domowego? Nigdy nie interesowało ją robienie dżemów ani soków, chciała studiować na uniwersytecie w Lund. Chociaż z drugiej strony, czy sprawiedliwie jest zrzucać winę na Birgena? Przecież kiedy opowiadała o szczęściu, które da jej historia literatury – P o m y ś l,   m ó c   p r z e z   c a ł e   d n i e   c z y t a ć    p o w i e ś c i! - potakiwał i się z nią zgadzał[...]”.

Czy można wbić szpilę w „Lód i wodę, wodę i lód”? Naznaczyć ją łatką literatury kiepskiej, zarzucić wady nie do wybaczenia, wykazać otoczkę grafomanii w jej treści? No nie da się...








czwartek, 31 marca 2022

Margaret Forster "Podróże Maudie Tipstaff", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971

 

Niektórym wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Druga część tego przysłowia w pełni definiuje główną bohaterkę powieści Margaret Forster, żyjącej w latach 1938–2016. Surowa w stosunku do siebie oraz do innych, Maudie Tipstaff, najlepsze lata, w które wpisuje się między innymi wychowywanie trójki dzieci, ma już za sobą, i raczej zupełnie nie przeszkadza jej samotne życie, które zostaje urozmaicone między innymi wyczekiwaniem na listy od syna i dwóch córek. Któregoś dnia jednak Maudie postanawia wybrać się do dorosłych już pociech i spędzić u każdej z nich miesiąc. Mimo wielkich nadziei na niezapomniane wrażenia kłopoty pojawiają się już na początku  podróży, a dalej jest już tylko gorzej. I dotyczy to nie jedynie samego dostawania się do miejsc docelowych, ale przede wszystkim relacji z dziećmi. Apodyktyczna, 70-letnia kobieta to wyjątkowo trudny towarzysz życia, którego mało kto byłby w stanie zaakceptować.

Autorka po mistrzowsku opisuje relacje głównej bohaterki z dziećmi oraz z innymi, napotkanymi po drodze osobami, a wszystko to przedstawione w zabawny, humorystyczny sposób, który sprawia, że czytelnik nabiera chęci na dłuższe pozostanie w świecie pani Tipstaff (w przeciwieństwie do osób mających z nią bezpośredni kontakt).

Podróże Maudie Tipstaff dobitnie ukazują, jak brak miłości doprowadza człowieka do zgorzknienia i zobojętnienia. A może problem Maudie tkwi zupełnie gdzie indziej? Powieść obyczajowo-psychologiczna Margaret Forster to prawdziwa perełka literatury (choć raczej nie dla osób, które preferują sensacje czy szybkie zwroty akcji). I aż wierzyć się nie chce, że jak wynika z moich poszukiwań, tylko trzy powieści autorki przetłumaczono na język polski. I żadna z nich nie znajduje się w bibliotece miasta powiatowego, do której zaglądam. 

Czasem jednak o wiele lepiej poszperać wśród książek wydanych z kilkadziesiąt lat temu i nie wznawianych, zamiast brać do ręki nowości, które niestety często po przeczytaniu kilku stron zwyczajnie odpychają.

poniedziałek, 9 sierpnia 2021

Majgull Axelsson "Pępowina", WAB, Warszawa 2011

 


Krótki czas, który wydaje się jednak okresem wlekącym się w nieskończoność, kilka osób i niewielkie szwedzkie miasteczko, które nawiedza powódź. Kilkoro mieszkańców oraz przypadkowo znajdujących się w mieście osób chroni się w restauracji u Sally, którą jedna z głównych bohaterek – Minny, odziedziczyła po swojej ciotce. Wynikłe z zaistniałych warunków zagrożenie sprawia, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Nagle spokojne dotąd miejsce, w którym można było zjeść ciepły posiłek albo uraczyć się filiżanką gorącej kawy, staje się tymczasowym więzieniem, w którym do głosu dochodzą i gniew, i wzajemne pretensje, i inne silniejsze emocje, a ponad tym wszystkim zawisa chęć jak najszybszego wydostania się z pomieszczenia i opuszczenia pozostałych skazanych na swoje towarzystwo osób. Bohaterowie usiłują jakoś przetrwać mało przyjemne chwile, które trzeba będzie przepędzić w oczekiwaniu na nadejście pomocy, i niechcący czy mimowolnie poniekąd odkrywają przed innymi więźniami restauracyjnych wnętrz swoje drugie ja. Groźna, porywająca ludzi jak gałęzie drzew woda stanie się tym elementem, za sprawą którego ukazane postaci będą musiały odnaleźć się w zupełnie nowych warunkach i tak samo jak dotąd, a może jeszcze bardziej, mierzyć się z nurtującymi ich dotychczas problemami.

Pępowina Majgull Axelsson prawdopodobnie nie bez przyczyny otrzymała taki właśnie tytuł. Niemal każdy z bohaterów nosi w sobie pewną tragedię lub boryka się z trudną codziennością. W każdym umiejscowiła się jakaś drzazga, której nie da się wyjąć pęsetą ani dostatecznie zręcznymi palcami, ponieważ tkwi ona zbyt głęboko. I co najważniejsze, owa rana częstokroć znajduje swój początek już w dzieciństwie. Postępowanie rodziców, sposób, w jaki traktują dziecko, to, ile poświęcają mu uwagi, wpływ otoczenia, brak miłości lub jej nadmiar wywierają olbrzymi wpływ na dalszy rozwój młodego człowieka i na jego dalsze, dorosłe już życie. Przykłady tej od dawna poruszanej przez psychologów kwestii dostatecznie dobrze obrazuje w swojej książce Axelsson. Jej bohaterowie zostali jak gdyby naznaczeni właśnie w dzieciństwie (choć może nie wszyscy z nich) i między innymi stąd bierze się ich takie, a nie inne postępowanie; stąd tak, a nie inaczej, wychowują swoje dzieci, i  najczęściej nie mają pojęcia, a może nie chcą zanadto dopuścić do głosu prawdy o popełnianych przez siebie rodzicielskich błędach. Mimo całej miłości dla swoich córek czy synów i mimo że chcą dla nich jak najlepiej, to niedostatki czegoś wewnątrz sprawiają, że w ich rodzicielskim podejściu do potomków napotyka się usterki, które pociągają za sobą dalsze konsekwencje.

Majgull Axelsson po mistrzowsku przedstawia stronę psychologiczną postaci. Powołuje do życia niezwykle barwne, skomplikowane bohaterki (przede wszystkim kobiety), z których każda mogłaby stanowić materiał na odrębną powieść. Perfekcyjna Anette, której nawet jeden pyłek na dywanie nie da spokoju, dopóki się go stamtąd nie pozbędzie – zakochana w swoim pociągającym z butelki mężu, który w swojej nieporadności wiecznie potrzebuje jej opieki. Tyrone, który ma serdecznie dość nieustannej gadaniny swojej żony i nierzadko zadaje sobie pytanie, czemu służą te wszystkie słowa wypowiadane przez ludzi, wciąż jednakowe i w zasadzie o niczym. Ale to nie jedyny problem tego bohatera, o którym ma się ochotę, podobnie jak o pozostałych, dowiedzieć jeszcze więcej i więcej. Bo historia każdego z nich wciąga niesłychanie mocno. Nęcą niepomiernie wszystkie możliwe szczególiki i szczegóły, jeszcze więcej tego, co dają nam od siebie Minny, Tyrone czy pozostałe osoby. Ich nieujawnione przed otoczeniem myśli tu wynurzają się jak kret z norki – wtedy, gdy nikt nie widzi.

I w zasadzie zastrzeżeń brak. Poza jednym. Za aut należy oczywiście uznać fakt, że każda z postaci Pępowiny nosi w sobie jakąś zadrę, tajemnicę. I podobnie rzecz ma się ze sposobem przedstawienia myśli uwięzionych w restauracji osób. Jest kapitalny. Tyle tylko że czytając kolejne rozdziały, zaczyna odnosić się momentami wrażenie, że każdy z nich dotyczy tej samej osoby, ponieważ zastosowane style cechuje zbytnie podobieństwo, żeby nie powiedzieć, że są niemal identyczne. Gdyby nie postawione na wstępie rozdziałów imiona postaci, trudno nawet byłoby się początkowo zorientować, kto w danym momencie mówi, czyj to cichy monolog.

Mimo tego naprawdę polecam Pępowinę wszystkim miłośniczkom i miłośnikom powieści psychologiczno-obyczajowych. Nie można się od niej oderwać – podobnie zresztą jak od Ja nie jestem Miriam, która, moim zdaniem, nawet przebija omawianą tu lekturę. Realia inne, czasy inne, kompletnie odmienne problemy, ale to jest coś. Takich książek się nie zapomina.

niedziela, 23 maja 2021

"Effi Briest" Theodor Fontaine, tłum. Izabela Czermakowa, Świat Książki 2010.

 


Jest lekka, ale nie aż tak lekka jak te książki stworzone specjalnie z myślą o żeńskiej części moli książkowych; nie aż do tego stopnia leciutka, że odkłada się ją na półkę albo oddaje do biblioteki po przeczytaniu raptem kilku stron, z myślą „O rany, jest tak lekka, że nie mam siły dalej brnąć przez tę lekkość”. 

I oczywiście można by ją uznać za łatwą, lecz nie do przesady. Nie aż do tego pułapu, przy którym zaczyna się rozumieć, że to pozycja o niczym i że jutro, a najdalej za tydzień, całkowicie się o niej zapomni i stwierdzi: "Ożeż, żeby stracić tyle czasu na czytanie czegoś takiego!”. I nie na tyle łatwa, że nie daje w ogóle do myślenia, że nie oferuje nic w zamian za przeczytanie jej. Nie do tego schodka łatwa, że stawia się nad nią zdanie z wykrzyknikiem: „To nie na moje nerwy! Ten brak jakiegokolwiek problemu, punktu zaczepienia mnie przerasta!”. 

Jeśli chodzi o przyjemność, to daruję sobie porównania, ponieważ najpierw należałoby postawić sobie pytanie, co tak właściwie oznacza słowo „przyjemna” w kontekście czytania książek, a które to słowo, jak wiadomo, skorelowano (w moim odczuciu) z jednym tylko gatunkiem literatury, tj. z literaturą kobiecą. I czy właściwie, czy nie, też roztrząsać nie będę. W każdym razie „przyjemna” dla jednej osoby nie musi być „przyjemną” dla drugiej osoby.

Ale do rzeczy.  Pierwszy rozdział Effi Briest Theodora Fontaine’a zdecydowanie przywodzi na myśl powieść dla młodzieży, dlatego zanim dotrze się do kolejnego "etapu", ma się ochotę odłożyć książkę na półkę. Zważywszy na to, należałoby na wstępie podać do wiadomości publicznej, że to nie proza dla młodszych odbiorców, więc bądźcie cierpliwi i wyglądajcie cięższych kawałków, oczekujcie na nadejście szybszych zwrotów akcji, pogłębienie obrazów psychiki bohaterów tudzież na wystąpienia problemów nie do końca ukazanych w sposób adekwatny dla nastolatków.  Dalsze części to już nie opis swawolnej zabawy czworga dziewcząt, ich opowieści czy przekomarzania się, ale zupełna zmiana tematu, ponieważ nagle, ni z tego, ni z owego, tytułowa bohaterka, ta młoda dziewczyna, której wyobrażenie utrwalono na okładce książki, dowiaduje się, że o jej rękę prosi 38-letni baron Geert von Innstetten. W zasadzie całe to zdarzenie nie jest dla 17-letniej Effi niczym nadzwyczajnym – wszak takie rzeczy się zdarzają. Ktoś kiedyś powinien poprosić o jej rękę i komuś kiedyś powinna odpowiedzieć, że się zgadza, więc z jakiej racji nie człowiekowi, który swego czasu był zakochany w jej matce. Dlaczego nie bogatemu, dobrze sytuowanemu, dystyngowanemu i doświadczonemu życiowo panu Innstettenowi? Tak dobra partia może się więcej nie powtórzyć; z powodu nieprzyjęcia tak znakomitej partii jej rodzicom może być przykro (a skoro na drodze młodej panienki nie staje nikt, kto wzbudziłby żywsze bicie jej serce…). Choć nawet takie pytania nie zaprzątają uroczej główki żywej jak ptaszek Effi, która wyjaśnia swoim zdziwionym przyjaciółkom, że: „Jeśli się jest dwie godziny narzeczoną, jest się zawsze szczęśliwą. Przynajmniej tak mi się wydaje” (s. 20). Effi z pewnością wydaje się też, że jej jedno „tak” sprawi radość nie jedynie jej rodzicom, ale przede wszystkim baronowi i jej samej; wszystko przecież przebiega doskonale – okres narzeczeństwa, ślub, podróż poślubna... a następnie dalsze życie… które nie zawsze jednak układa się tak, jak układają się wizje w młodym dziewczęcym umyśle.  Bo czy da się pozostać obojętną, jeśli świat oferuje o wiele więcej niż tylko spokojne, stateczne życie u boku dużo starszego, kochającego ją przecież męża? Zwłaszcza wówczas, gdy zapewnić się, że „za myśli i życzenia nie ponosi się odpowiedzialności”? (s. 144). Porównanie do „Anny Kareniny” nie wydaje się tu bezzasadne, aczkolwiek obydwa dzieła są diametralnie różne nie tylko pod względem stylistycznym.

Jedna z najbardziej ponoć cenionych z powieści Theodora Fontaine’a stanowi bardzo interesujący, napełniony dialogami obraz XIX-wiecznych obyczajów, pokaz walki między tym, co jak najbardziej wskazane i pochwalane, a tym, za co potępiano poprzez wykluczenie poza krąg tzw. dobrego towarzystwa. Sam pisarz twierdził, że życie kobiet – ich historie – są o wiele ciekawsze niż życie mężczyzn. Być może także z tego względu Tomasz Mann uznał Effi Briest za jedną z najważniejszych powieści, jakie napisano. I to się nazywa pochwała od mistrza. Niestety na razie nie znam pozostałych pięciu mistrzowskich dzieł, które wymienił Mann. Poza tym problem w tym, że w natłoku dzisiejszej prozy ta ocena wydaje się zdecydowanie zdezaktualizowana. Niemniej Effi Briest to kawałek prozy jak najbardziej godny polecenia czytelnikom, którzy przepadają za przenoszeniem się do książkowych światów obrazujących życie społeczeństw w przebrzmiałych czasach. Kompletnie inne realia, zupełnie odmienny sposób bycia i, co najważniejsze, możliwość absolutnego oderwania się od rzeczywistości, przynajmniej raz na jakiś czas.

wtorek, 20 kwietnia 2021

Linn Ullmann "Zanim zaśniesz", słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2004

 

Debiutancka powieść Linn Ullmann Zanim zaśniesz, ponoć dobrze przyjęta przez publikę, ma niemało wspólnego z powieścią We mgle, która ukazała się w późniejszym okresie. Podobnie bowiem jak w wydanej w Polce w roku 2016 pozycji w tej również występują dwie siostry, babcia oraz matka, na twarzy której jednak nie pojawia się zamyślenie wywołane podejrzeniem, że mąż ją zdradza, i której nie towarzyszy też wieczne zabieganie, lecz nawet w obliczu najgorszego ociera łzy i wychodzi do świata z podniesionym wysoko czołem, mimo wszystko. Właśnie matka – Anni – jedna z głównych bohaterek powieści, jest dla narratorki, tj. dla Karin Blom, kimś wyjątkowym, magnetyzującym otoczenie swoim pięknem, a jednocześnie kimś, kto doskonale zdaje sobie z tego sprawę i kto także – podobnie jak pozostali bohaterowie – nie pozostaje wolny od życiowych problemów.

To tylko jeden z kilku głównych wątków. Karin wprowadza nas w rodzinną historię poprzez ukazanie przygotowań do ślubu swojej siostry Julie, którą podziwia w nie mniejszym stopniu niż swoją rodzicielkę. I już początkowe fragmenty zmuszają do zastanowienia. A to z tego względu, że autorka przebiega skrupulatnie przez wszystkie etapy ceremonii zaślubin i wesela, aż przychodzą na myśl sceny z filmu Łowca jeleni. Dokładanie przytacza słowa wypowiedziane przez odprawiającego nabożeństwo księdza, który to zabieg natychmiast rodzi pytanie: po co powtarzać te wszystkie zdania, poszczególne etapy, które pewnie większość ludzi doskonale zna? Czy Linn Ullmann zamierza nieco wydłużyć tekst? Aby nie wydał się zbyt krótki? A może opowiada wszystko z perspektywy dziecka, które po raz pierwszy uczestniczyło w tego typu wydarzeniu, i postanawia dokładnie uwiecznić każdy szczegół, nie – jak jest to w zwyczaju – za pomocą setek zdjęć, lecz za pomocą rzetelnego opisu. Tymczasem powtórzenia zdań, wyrazów nie znikają. Nadchodzą niekiedy z taką częstotliwością, aż ma się ochotę powiedzieć: „Dobra, ale to już wiemy. Może pora przejść dalej”. Czy jednak owa, zapewne nieco dla niektórych czytelników irytująca powtarzalność może stanowić – co staje się w zasadzie jednym z logiczniejszych wyjaśnień – działanie celowe? Czy nie tym sposobem Linn Ullmann ma zamiar wskazać na śmieszność pewnych sytuacji? Może nawet ów zabieg do tego się sprowadza, niemniej trudno uznać Zanim zaśniesz za powieść zabawną, jak wskazano w opisie. To nieco tak jak z filmem Cztery wesela i pogrzeb – owszem, nie przeczę, że go lubię, ale nazwanie go nad wyraz zabawnym, tj. takim, który wywołuje śmiech, to lekka przesada.

Poza wątkiem matki i Julii pojawiają się też wątki babci, ojca, dziadka Rikarda oraz wątek jędzowatej ciotki Selmy, który wnosi niemało urozmaicenia do oparów tej lekkiej, sennej mgły, która unosi się nad tekstem. Historie poszczególnych postaci rysują się niczym rozległe, momentami zbyt mocno pokryte rosą trawy, przez które przechodzi się w dziwnej atmosferze, ponieważ czasem odnosi się wrażenie, że akcja jak pociąg zatrzymała się na stacji i nie ruszy już po torach (to te momenty, gdy woda zaczyna moczyć nie tylko buty, ale także skarpetki), a jednocześnie chęć poznania ciągu dalszego nie mija – wręcz przeciwnie (to te momenty, gdy wciąż widzimy piękno roztaczającego się widoku zielonych traw). Możliwość wgłębiania się w historie postaci, w ich postępowanie, decyzje, w ukazanie strony psychologicznej stanowi ogromny plus powieści.

Nie mogę tego jednak powiedzieć o rozdziałach poświęconych samej narratorce, czyli Karin. A przede wszystkim o jej wynikłych z fantazji opowieściach, które niepomiernie irytują, a tym samym zaburzają jasność, ponieważ sprawiają, że trudno w pierwszej chwili zorientować się, iż to jednak wcale nie dalszy opis rzeczywistości, ale coś z gruntu odmiennego, coś, co bardzo negatywnie wpływa na całość. I nigdy nie można być pewnym, czy następne fragmenty również nie stanowią wyłącznie formy napełnionego fikcją „urozmaicenia” – dodam, formy kompletnie nietrafionej. Sposób bycia Karin, jej kolejne wypatrywanie mężczyzny, który przyda się na jakiś czas, drażni. Postępowanie każdego innego bohatera wciąga, postępowanie Karin zachęca do pożegnania się z historią o nazwie Zanim zaśniesz, bo ma się wrażenie, że nie wnosi ono niczego nowego, lecz zabiera cenny czas. Tymczasem, może właśnie poprzez swoje postępowanie, poprzez brak zahamowań, poprzez swoje dziwaczne długie wtrącenia Karin ma zamiar zwrócić uwagę na siebie oraz na to, jak marnie prezentuje się jej egzystencja w porównaniu z życiem matki czy siostry – mimo że i w ich ziemskich wędrówkach nie brak dylematów. Czy nie towarzyszy temu chęć uwypuklenia, jak wielka pustka kłębi się we wnętrzu niepotujnej Karin? Aż młoda kobieta musi wypełniać ów niezapełniony balon męczącymi, fantastycznymi opowiastkami, rodem z bajek dla dzieci.

A jednak niezmiennie, mimo wszystko, pod tym całym długim, może miejscami na pozór jałowym obrazem kryją się przede wszystkim uczucia. W pewien sposób można dojść do takiego wniosku wówczas, gdy czyta się czy też gdy przypomina się sobie słowa wypowiedziane przez dziadka Rikarda, też nawiązujące do sfery uczuciowej: „…jak się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że naszą wielką miłość można porównać jedynie do walki o tytuł mistrzowski w Madison Square Garden albo w Montrealu. O TYTUŁ MISTRZA ŚWIATA, rozumiesz?”.

Jeżeli pominąć wątek Rikarda i ojca, można uznać, że Karin w największym stopniu skupia się  na kobietach rodu, tych, które muszą walczyć – jeśli przywołać wypowiedziane niegdyś przez babcię, przejęte przez Anni motto: „Nie oglądaj się za siebie, nie wracaj do przeszłości, idź naprzód”. Zgodnie z nim kobieta jest niczym żołnierz, bo tylko ową zdroworozsądkową postawą jest w stanie znów podnieść się ze swojego utrapienia, upodlenia czy poniżenia i iść naprzód bez względu na wszystko.

Zanim zaśniesz z pewnością zainteresuje czytelników, którzy lubią rozkładanie elementów na czynniki pierwsze, nie zasypiają przy dłuższych opisach i cenią teksty z aspektem psychologicznym.

niedziela, 10 stycznia 2021

Linn Ullmann "We mgle". W.A.B., Warszawa 2016

aaaaaaaaaaaaaa  Jest on (Jon), ona (Siri) i ta druga, trzecia, a może czwarta... Na piętrze babcia Jenny Brodal, znana z prowadzenia księgarni i z tego, że przygarnęła Irmę – wysoką, korpulentną kobietę, która w zasadzie nie wiadomo, skąd się wzięła ani kim jest dla najstarszej członkini rodziny, a która być może wzbudza podszyte podejrzeniami zainteresowanie bliższych i dalszych sąsiadów, a być może nie. Jest pierwsza z sióstr – ta o bardziej złożonym charakterze, ze swoimi nie zawsze jasnymi myślami i wzbudzającym zastanowienie zachowaniem, oraz druga z sióstr – obezwładniająca prostotą bycia i entuzjazmem, który bierze się pewnie z samego faktu istnienia.

Na tej wyliczance grono bohaterów się nie kończy, bo któregoś lata (które na pewno będzie dla niej (Siri) zabieganym latem) ona przyjmuje pod swój dach opiekunkę dla dziewczynek – młodą Mille o twarzy księżyca w pełni. A sama, wiecznie zastanawiająca się, dokłada sobie kolejne zajęcie i postanawia zorganizować przyjęcie z okazji 70. urodzin swojej matki (aż przychodzi na myśl wiecznie wydająca przyjęcia pani Dalloway, choć to zupełnie inna historia). Jednak czy na pewno to trafiony prezent dla starszej pani, która pewnie wciąż, mimo upływu lat ma w pamięci śmierć swojego małego synka i raczej nie tęskni za towarzyskimi spotkaniami?

Nieważne, przynajmniej na razie. O wiele ważniejsze jest to, że właśnie tamtego dnia, w którym pod zachodzącym chmurami niebem przyjdzie jej (Siri) rozkładać i na nowo składać obrusy na rozstawionych na zewnątrz stołach, nowa opiekunka zniknie jak obawa, że za chwilę lunie deszcz, ale lepiej być zapobiegliwą i nie narazić obrusów na przemoknięcie. Alma o twarzy księżyca w pełni rozpłynie się we mgle. Ta dziewczyna, na pewno zauroczona nim (Jonem) – panem domu i znanym pisarzem, którego dopadła niemoc twórcza i który – uwięziony w owej niemocy – robi wszystko, by udowodnić własnej żonie, że każdy jego dzień spędzany przed ekranem komputera to kawałek wytężonej pracy umysłowej, kolejny kawałek zmierzający w kierunku ukończenia trzeciej części błyskotliwej powieści. Tyle że czas wydłuża się do granic możliwości. Tyle że Siri (ona), która prowadzi dom, restauracje i ma na utrzymaniu rodzinę, jednocześnie przemykając cichaczem obok swojego męża, nieustannie upewnia się, że jest nadal tą jedyną – tą, która z premedytacją postanowiła udowodnić mężczyźnie swojego życia (gdy zobaczyła go po raz pierwszy i gdy jeszcze się nie znali), że nie wszystkie kobiety przyciągnie swoim spojrzeniem, co zawsze dotychczas działało.  

Tymczasem Mille o twarzy księżyca w pełni zniknęła... i ten fakt będzie wciąż unosił się nad dwojgiem głównych bohaterów.

To trudne, a w zasadzie irytujące dla czytelnika, dawać mu wgląd do tego, co się dzieje we wnętrzu bohatera, i raptem zabierać mu część dalszą tego wnętrza, umiejętnie i bez ostrzeżenia oferować udanie się w głąb myśli kolejnej postaci. Ta taktyka poniekąd przypomina zaproszenie odbiorcy do wejścia w bramy kuszącego ogrodu, aby zanim postąpi kilka kroków, zatrzasnąć przed nim z hukiem wielkie wrota. Linn Ullmann daje niebywale dużo tego, co tli się, burzy, kwili czy rośnie w każdym z bohaterów, a mimo to, gdy przedstawienie jednej postaci się kończy, czytelnik wolałby jeszcze więcej, i w swoim oburzeniu jakby mimochodem jednak całkiem zapomina o pretensjach, ponieważ szybciej, niż mógłby się spodziewać, niezwykle mocno uwodzi go sposób postrzegania świata czy myśli następnej postaci. 

Autorka z niesamowitą wprawą nakreśla kolejne obrazy, na których rysują się obawy, przemyślenia, przejścia do przeszłości i teraźniejszości danej osoby. Każda z nich staje się wyjątkowa i każdą chce się poznać jeszcze lepiej, bo każda stanowi tajemnicę. Gdy tymczasem następuje koniec i okazuje się, że jednak żadnej tajemnicy nie ma. Owszem, ona (a może nie ona, tylko to niepoznane, to, co tylko zdaje się tajemnicą) zawsze może istnieć w środku każdego z bohaterów, w każdym człowieku –  i w środku Siri, Almy czy Irmy. Ale nie odkrycie owej zagadki stanie się ukoronowaniem dzieła, tylko prosta rzeczywistość, na odmienny sposób postrzegania której wpłynęła forma przedstawienia zaistniałej sytuacji i osób z nią związanych. 

Wciąż na wszystkim plamą kładzie się zaginiona we mgle Alma. Tylko że nawet jeśli powieść ociera się o kryminał, w rzeczywistości takie określenie w ogóle do niej nie pasuje. Tutaj nie ma miejsca na wywołanie szoku czy zaskoczenia. Autorka nie zamierza dostarczać sensacji – rozwiązania, na które nikt by nie wpadł, i tym sposobem poniekąd zawodzi czytelnika. 

W tym prowokowaniu do nastawienia się na odkrywcze zakończenie, w zwodzeniu zawiera się jednak wielkość. I wciąż kusi niepowtarzalny klimat, którego nie chce się opuszczać…

Polecam.


niedziela, 18 października 2020

Martin Šmaus, "Dziewczynko, roznieć ogieniek", tłum. Dorota Dobrew, Czeskie Klimaty, Wrocław 2013

Dawne czasy, spokojnie pędzone przez Cyganów w wiosce Wyżna Polana  na wschodzie Słowacji to już przeszłość, z którą więzy trzeba było z całą bezwzględnością rozerwać między innymi dlatego, że zapotrzebowanie na handel końmi i kowalskie prace zostało zredukowane do minimum w początkach zataczającej coraz rozleglejsze kręgi mechanizacji gospodarstw rolnych. Romowie wraz ze swoimi pełnymi żałości pieśniami zmuszeni zostali szukać innego sposobu zarobku i owym wybawieniem stawało się miasto, które dawało niemałe szanse na pracę i w którym można było liczyć na przyznanie mieszkania oraz pomoc finansową, choć prędko zorientowano się, że takie rozwiązanie raczej ciężko określić najlepszym wyjściem. Lecz mimo to miasto stanowiło ratunek. Jednak z drugiej strony to samo miasto ze wszystkich sił i ze wszystkich stron skutecznie odpychało Romów. Ich obecność w tym wysoce cywilizowanym świecie kojarzona była bardzo negatywnie i z marszu uznawano ich za naród, któremu ufać nie sposób, o którym sądy już dawno wydane, nad którym użalać się nie ma co. Ta grupa wciąż potykała się w rozumieniu innych o margines i jednocześnie sama się w stronę marginesu (lecz w innym rozumieniu) kierowała poprzez swój styl bycia. Brak zarobkowego zajęcia niejednokrotnie wiązał z koniecznością poszukiwania innych źródeł dochodu, co często ograniczało się do mniejszych i większych przestępstw – w ten sposób działało poczucie konieczności przetrwania, do czego asumptem stawała się właśnie owa niemożność życia na wsi czy życia wędrownego – później już całkowicie zabronionego:

To było dawno, teraz nie ma Cyganów, są Romowie. Już nie tańczą, nie śpiewają „jajajaj” pod gwiazdami, ale dalej żyją po swojemu. Przed południem chodzą po urzędach, a wieczorem roją się na rynku. Rano trzeba po nich sprzątać potłuczone butelki, a na spowiedzi ciągle jakaś babcia płacze, że wczoraj te cygańskie łobuzy, niech im Pan Bóg przebaczy, ukradły jej portmonetkę z całą emeryturą. (s. 319)

Na taką rzeczywistość nie zgadza się Andrejek, który już od dziecka robił za maszynkę do pieniędzy. Wykorzystywany i zaniedbywany przez krewnych, wciąż jednak widzi wśród nich bezpieczeństwo, bo dostaje go o wiele mniej w miejscach,  w których nakazem gadziów, czyli nie-Romów, bywa osadzony. Osamotniony, opuszczony i sponiewierany nieustannie jest jeszcze w stanie poszukiwać lepszego życia, ale ono albo daje mu marną chwilę odpoczynku, swoistego szczęścia, albo przyciska z zaskoczenia, po raz kolejny dopomina się jak gdyby o spłatę za to, co dobre. Cierpienie podąża za Andrejkiem bez najmniejszych skrupułów, jakby ktoś drogę przed nim wyścielił samymi nieszczęściami. Jest ich tak wiele, że po kolejnym i jeszcze jednym ma się wielką ochotę zamknąć rozdział pod tytułem „Dziewczynko, roznieć ogieniek” i nie słyszeć dłużej tej fali udręki, która nawet gdy opada, to za moment staje się jeszcze silniejsza. Złożona z bólu psychicznego i fizycznego egzystencja młodego człowieka mogłaby mieć swój kres właśnie tam – w spokojnej Wyżej Polanie, w miejscu zdolnym położyć szlaban gwarowi, wiecznemu tłokowi miasta i jego ślepym, prowadzącym w jeszcze ciemniejsze zakątki uliczkom, jego brutalności i wyuczonym na pamięć schematom, a także dyskryminacji czy uprzedzeniom. Tymczasem nawet w tej wolnej krainie zawsze znajdzie się ktoś, przez kogo Andrejek zostanie uznany za nie swojego.

Gdyby tak dało się cofnąć czas, stanąć na początku drogi, znowu poczuć ziemię pod stopami… […] Odemknąłby książkę, której teraz nie ma już siły czytać, a drzwi, o które tyle razy rozbił sobie głowę, stałyby otworem. Żeby tak zapalić lampę naftową, wziąć światło w dłonie i oświetlić sobie drogę… (321)

Ale nie można. A gdyby nawet… nawet tam, "gdzie do władzy daleko, a do Boga wysoko” nic już nie zmieni faktu, że życie głównego bohatera po jakimś czasie przestaje układać się w ciągłość zdarzeń, jasnych i prostych do pojęcia, i zaczyna być przerywane przez ciągi zamyśleń, stanów otępienia, niemożności pojęcia. Bo może i człowiek wszystko zniesie, ale nigdy nie będzie już taki jak dawniej. 

Ta trochę naciągana niedola Andrejka staje się czymś, w co aż uwierzyć się nie da, bo nieszczęścia latają za bohaterem jak głodny komar letnią nocą.

A jednak mimo to Dziewczynko, roznieć ogieniek to powieść tragiczna. To w pewnym sensie doskonała, ale trudna do przejścia lekcja tolerancji i szacunku nie tylko wobec Romów, ale wobec wszystkich, którzy odstają od tłumu tylko z powodu innej narodowości, koloru skóry czy specyficznych cech. Oby tylko została dobrze odrobiona przez tych wszystkich niby tolerancyjnych i tych, którzy owej tolerancji oczekują od innych, a nie są w stanie jej zaoferować. I to nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi politycznymi rozgrywkami (bo temat na fali, więc ktoś mógłby tak pomyśleć), ale z człowiekiem jako jednostką, bez względu na to, do jakiej partii czy ruchu, czy nie wiem czego jeszcze należy czy nie należy.

środa, 14 października 2020

Pan Henryk

Poniższy post tak sobie tu leży od lat kilku i dopiero teraz dał mi się we znaki. Teraz, czyli gdy przypadkiem zauważyłam, że cały czas jest tekstem w wersji roboczej. Pochodzi z roku 2014 i o niczym specjalnym, jak zwykle zresztą, nie mówi:


Ponieważ obecnie jestem zajęta Henrykiem, (przez moment zastanawiałam się, czy pisze się "Henryk" czy "Hendryk") i nieczęsto ostatnio robię coś innego, dlatego niestety raczej rzadko tu zaglądam, żeby nie powiedzieć, że nie zaglądam w ogóle. A Henryk, jak to Henryk - głowę człowiekowi zaprząta, o czym może zaświadczyć Stefan Żeromski: 

"Józef opowiadał mi rzecz następującą. Był raz w zimie t. r. w Staszowie, miał interes na poczcie, czekał tam więc. Razem z nim czekało na przyjście poczty ze dwudziestu szewców, czeladników, sklepikarzy – czekali na <<Słowo>>. Gdy poczta przyszła, urzędnik pocztowy zaczął czytać <<Potop>> na głos… Ci ludzie czekali tam parę godzin, oderwawszy się od pracy, aby usłyszeć dalszy ciąg powieści. Nie darmo mówią, że naród zdaje rachunek przed Sienkiewiczem z uczuć polskich. Jest to objaw znamienny. Sam widziałem w Sandomierskim, jak wszyscy, tacy nawet, którzy nigdy nic nie czytają, dobijali się o <<Potop>>. Książki kursują, rozbiegają się błyskawicznie. Niebywałe, niesłychane powodzenie."*

Cóż, Józefowi nie wierzyć nie wypada. Dobrze tylko, że w dzisiejszych czasach poczty nie są takie zawalone, bo przyszłoby z pół dnia stracić na stanie i czekanie, żeby wysłać jeden mały list. 
Niestety jest też niefortunna dla Henryka wiadomość: "Potop" już nie wzbudza sensacji... no chyba że kogoś zaleje, wówczas jak najbardziej. Ale, jak wiadomo, są wyjątki :).

A warto też przytoczyć opinię Djorde (mniejsza o nazwisko; gdyby ludzie nie wymyślali tak skomplikowanych słów, życie byłoby prostsze): 

„Opowiadała mi o tym pewna stara nauczycielka. W pierwszych latach naszego wieku objęła ona posadę na zapadłej wsi w zachodniej Serbii. Prowadziła również wiejską bibliotekę i wypożyczała chłopom książki do czytania. Pewnego dnia przybiegła do niej zrozpaczona chłopka z pretensją: <<Na miłość boską, nauczycielko, cóż to za książki dałaś mojemu mężowi? Zupełnie zwariował! Czas brać się do pracy, a on wstaje wczesnym rankiem, książkę pod pachę i – pod gruszkę. O wszystkim zapomniał, o domu, o bydle, o pracy. Zupełnie mi chłop zwariował!>>. Nauczycielka nie wiedziała, co począć, ale chłop nie rozstał się z książkami, dopóki ich nie przeczytał. Były to dwa tomy "Ogniem i mieczem".**

Tak. To by było na tyle, ale nie zaszkodzi jeszcze zacytować opinii Andrzeja Stawara na temat jednego epizodu z "Quo Vadis":

Powalenie tura przez Ursusa Stawar porównuje do „chwytów stosowanych w walce japońskiej dżudo":

[…] "Jedynym śladem realizmu jest to, że człowiek dobiegł do byka ukosem. Natomiast trudno sobie wyobrazić powolne osadzanie byka, jak to opisuje Sienkiewicz […] Jeden ruch łba wystarczyłby, aby go odrzucić daleko. Cudem prawdziwym byłoby to, że Ligia wyszła cało, padając z bykiem na piasek.”***

Ja rozumiem, że w powalenie byka, który waży np. 700 kg, raczej trudno uwierzyć, ale jak ktoś ma na imię Ursus (taki model ciągnika, zdaje się, produkowano), no to   m o ż e  się da. W dawnych czasach podobno takie sytuacje naprawdę się zdarzały, ale gdzieś mi się zapodział odpowiedni cytat, więc dowodu na to nie podam.

To tyle z najciekawszych recenzji, jakie znalazłam, jeśli na coś jeszcze wpadnę, dam znać.    

*S. Żeromski, Dzienniki. t. 3, Warszawa 1956, s. 195.

** Djorde  Zivanovic , Sienkiewicz w literaturach serbskiej i chorwackiej. [w:] Henryk Sienkiewicz. Twórczość i recepcja światowa, red. A. Piorunowa, K  Wyka, Kraków 1968, s. 377-378.

*** Andrzej Stawar, Quo Vadis, Krzyżacy [w:] Pisarstwo Henryka Sienkiewicza, Warszawa 1960, s. 263-304. (hmm... zapomniałam zapisać strony)  

środa, 5 sierpnia 2020

Podobno niektórzy wakacje spędzają na Lesbos... W zasadzie nie najgorsze miejsce do czytania... choć bywają lepsze.

czwartek, 25 czerwca 2020

Tarjei Vesaas "Dom w ciemności", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2011




Tytułowy dom pogrążony w ciemności został podzielony na dwie części - przeznaczoną dla tych, którzy ustalili reguły, oraz dla tych, którzy zostali zmuszeni do absolutnego podporządkowania się im. Wszelkie wyłamywanie się z tłumu posłusznych grozi wywiezieniem na taczce (i dalszymi konsekwencjami). Jej przesuwanie się po ciemnych uliczkach budzi w stłamszonych strach i nakazuje zachować czujność, w której zawiera się jedno, najważniejsze pytanie: czy tym razem ten mały pojazd zatrzyma się przed moim domem i niewidzialna ręka wepchnie mnie do jego środka? Oczywiście nie obywa się bez akcji podziemnych, które mają na celu zniszczenie tyranów i znienawidzonych strzałek –  największego symbolu tej panującej w mrocznych wnętrzach niewoli.

Książka Tarjeia Vesaasa w niezwykle prosty sposób przedstawia obraz funkcjonowania domu ciemności i znakomicie ukazuje to, co dzieje się we wnętrzu jednostki, która próbuje stawić opór i doprowadzić do upadku ciemiężców, a także we wnętrzu jednostki, która cały czas się miota i nie potrafi zdecydować, czy skierować się ku kolaboracji, czy jednak stanąć po stronie sprawiedliwości, bo przecież zdrada i współpraca z dyktatorem stanowi kuszący sposób na zapewnienie sobie i swojej rodzinie życia na poziomie.

Zobrazowana przez autora walka z przemocą, walka dobra ze złem, jak podkreśla tłumaczka Anna Marciniakówna, ma wymiar uniwersalny. Nawiązuje nie tylko do okupacji niemieckiej, choć taka teza może nasunąć się sama, bo autor tworzył powieść właśnie w jej okresie. Zbudowana z prostych zdań książka, kapitalnie wskazuje, w jaki sposób zaistniała sytuacja zniewolenia wpływa na poszczególnych ludzi i ku jakim działaniom ich popycha. Ten jasny obraz przedstawia niezwykle skomplikowany proces szamotania się jednostki, która nagle znalazła się w zupełnie niecodziennych warunkach i która w obliczu wiszącego nad nią niebezpieczeństwa zostaje zmuszona do podjęcia niełatwych decyzji, a te często okazują się błędne, ale świadomość tego przychodzi za późno. Chęć przetrwania i wyjścia z twarzą jest w stanie kompletnie zmienić dotychczasowy sposób postępowania człowieka. To też wskazanie, że podstawą w owym poszukiwaniu właściwej drogi zawsze pozostaje wolność wyboru. Od nas w dużej mierze zależy, czy znajdziemy w sobie dość odwagi do walki z wrogiem, czy pozostaniemy bierni. Ale nawet stanięcie po słusznej stronie może nie przynieść oczekiwanych rezultatów.

Wydany w 1945 roku Dom w ciemności został przez wielu krytyków okrzyknięty jedną z najważniejszych powieści XX wieku i jest najbardziej cenionym dziełem Tarjeia Vesaasa - jednego z najlepszych pisarzy norweskich.

Dla mnie rewelacyjny.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Robert Tuttle Morris "Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga", Replika Poznań 2019

Wielu lekarzy z pewnością miałoby niemały problem, gdyby poproszono ich nie – jak to zwykle bywa – o poradę lekarską, ale o spisanie historii swojej praktyki lekarskiej. Tymczasem Robert T. Morris nie miał z tym najmniejszego kłopotu, ponieważ zapisał się w historii nie jedynie jako lekarz, ale także jako człowiek, który dostarczył potomnym intrygujący i malowniczy obraz swojej praktyki lekarskiej, a jednocześnie obraz przemian zachodzących w wielu obszarach medycyny na przełomie XIX i XX wieku. 
Jego wspomnienia czyta się niczym ciekawą powieść, w której jednak prym wiodą strona dokumentalna oraz własne doświadczenia doktora. Morrisa już na wstępie można określić jako lekarza z powołania, ponieważ jak sam przyznaje, „każdy człowiek chory stał się dla niego o wiele bardziej interesujący niż ludzie zdrowi”, a w początkowym stadium pełnienia służby lekarskiej, kiedy nie występował już wyłącznie jako asystent innych lekarzy, „lęk przed niewłaściwym [leczeniem] zaczął przybierać u niego zatrważające rozmiary”. Młody doktor doskonale zdawał sobie sprawę, jaka odpowiedzialność na nim ciąży, i również temu poświęca nieco miejsca w swojej książce. Owych kwestii natury duchowej pojawia się o wiele więcej. Warto wspomnieć chociażby o takim problemie, jak traktowanie  swoich pacjentów przez niektórych lekarzy jedynie jako obiektów choroby, z pominięciem odpowiedniego, psychologicznego podejścia do nich, czy też o tym, że w ówczesnych czasach lekarzy rodzinnych darzono zaufaniem nie mniejszym niż księży. I w momencie, gdy zaczynała toczyć się walka o życie człowieka, niejednokrotnie jego rodzina zamiast zastosować się do zaleceń chirurga i zgodzić się, aby operacja odbyła się w szpitalu, a nie jak dotąd bywało w domu pacjenta, wpierw zasięgała porady swojego „przewodnika”. To nie jedyna sprawa, która dziś może dla niektórych trącić absurdem. Niewłaściwe postawione diagnozy, źle dobrane dawki środków zaniechujących także są jak najbardziej na porządku dziennym, ale nie mogło być inaczej, kiedy rozwój medycyny dopiero postępował naprzód. Sławny chirurg wiele miejsca poświęca między innymi także operacjom, leczeniu zapalenia wyrostka robaczkowego, opisuje działania znachorów oraz ludzi uznawanych za cudotwórców, skupia się na psychoanalizie i metafizyce i nie pomija pierwszych lat własnej praktyki lekarskiej, podczas których jego gabinet, delikatnie mówiąc, nie był oblegany przez potrzebujących natychmiastowej specjalistycznej porady, oraz okrasza całość wciągającymi, a nawet humorystycznymi opisami sytuacji, do których dochodzi również tam, gdzie toczy się ta najistotniejsza z walk. 
To jednak i tak tylko część zagadnień, jakie można znaleźć w „Na ostrzu skalpela”. Autor wprowadza czytelnika do świata ciągle postępujących odkryć na gruncie medycznym, przenosi go sto lat wstecz, do czasów, kiedy ludzie zaczynają porozumiewać się ze sobą za pośrednictwem telefonów, lekarze z szacunku do pacjentów spieszą do nich bez względu na porę dnia czy nocy w surdutach, a niektórzy wierzą, że uderzenie pioruna może zdziałać cuda, dlatego  są w stanie nawet wyjść  mu naprzeciw, ufni, że jego porażenie przyniesie im ulgę w cierpieniu. 
Ta książka z pewnością zainteresuje lekarzy, studentów medycyny czy też tych, którzy uwielbiają wgłębiać się w tajniki i historię medycyny.