Wielu lekarzy z pewnością miałoby niemały problem, gdyby poproszono ich nie – jak to zwykle bywa – o poradę lekarską, ale o spisanie historii swojej praktyki lekarskiej. Tymczasem Robert T. Morris nie miał z tym najmniejszego kłopotu, ponieważ zapisał się w historii nie jedynie jako lekarz, ale także jako człowiek, który dostarczył potomnym intrygujący i malowniczy obraz swojej praktyki lekarskiej, a jednocześnie obraz przemian zachodzących w wielu obszarach medycyny na przełomie XIX i XX wieku.
Jego wspomnienia czyta się niczym ciekawą powieść, w której jednak prym wiodą strona dokumentalna oraz własne doświadczenia doktora. Morrisa już na wstępie można określić jako lekarza z powołania, ponieważ jak sam przyznaje, „każdy człowiek chory stał się dla niego o wiele bardziej interesujący niż ludzie zdrowi”, a w początkowym stadium pełnienia służby lekarskiej, kiedy nie występował już wyłącznie jako asystent innych lekarzy, „lęk przed niewłaściwym [leczeniem] zaczął przybierać u niego zatrważające rozmiary”. Młody doktor doskonale zdawał sobie sprawę, jaka odpowiedzialność na nim ciąży, i również temu poświęca nieco miejsca w swojej książce. Owych kwestii natury duchowej pojawia się o wiele więcej. Warto wspomnieć chociażby o takim problemie, jak traktowanie swoich pacjentów przez niektórych lekarzy jedynie jako obiektów choroby, z pominięciem odpowiedniego, psychologicznego podejścia do nich, czy też o tym, że w ówczesnych czasach lekarzy rodzinnych darzono zaufaniem nie mniejszym niż księży. I w momencie, gdy zaczynała toczyć się walka o życie człowieka, niejednokrotnie jego rodzina zamiast zastosować się do zaleceń chirurga i zgodzić się, aby operacja odbyła się w szpitalu, a nie jak dotąd bywało w domu pacjenta, wpierw zasięgała porady swojego „przewodnika”. To nie jedyna sprawa, która dziś może dla niektórych trącić absurdem. Niewłaściwe postawione diagnozy, źle dobrane dawki środków zaniechujących także są jak najbardziej na porządku dziennym, ale nie mogło być inaczej, kiedy rozwój medycyny dopiero postępował naprzód. Sławny chirurg wiele miejsca poświęca między innymi także operacjom, leczeniu zapalenia wyrostka robaczkowego, opisuje działania znachorów oraz ludzi uznawanych za cudotwórców, skupia się na psychoanalizie i metafizyce i nie pomija pierwszych lat własnej praktyki lekarskiej, podczas których jego gabinet, delikatnie mówiąc, nie był oblegany przez potrzebujących natychmiastowej specjalistycznej porady, oraz okrasza całość wciągającymi, a nawet humorystycznymi opisami sytuacji, do których dochodzi również tam, gdzie toczy się ta najistotniejsza z walk.
To jednak i tak tylko część zagadnień, jakie można znaleźć w „Na ostrzu skalpela”. Autor wprowadza czytelnika do świata ciągle postępujących odkryć na gruncie medycznym, przenosi go sto lat wstecz, do czasów, kiedy ludzie zaczynają porozumiewać się ze sobą za pośrednictwem telefonów, lekarze z szacunku do pacjentów spieszą do nich bez względu na porę dnia czy nocy w surdutach, a niektórzy wierzą, że uderzenie pioruna może zdziałać cuda, dlatego są w stanie nawet wyjść mu naprzeciw, ufni, że jego porażenie przyniesie im ulgę w cierpieniu.
Ta książka z pewnością zainteresuje lekarzy, studentów medycyny czy też tych, którzy uwielbiają wgłębiać się w tajniki i historię medycyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz