poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Wiersze - prześladowcy

Nikt i nic mnie nie prześladuje oprócz wierszy. Ostatnio po ulicy chodzi za mną Na ulicy Julii Hartwig:

Wariatka Jak to się łatwo mówi
jak to się łatwo myśli
Nie o takiej którą zamyka się na klucz
ale o takiej którą spotkać można na ulicy
zdawałoby się podobnej do reszty przechodniów
Jakże wówczas oko twoje jest bystre
jak błyskawicznie pojawia się w tobie
to drgnienie ten sygnał czuły na każdą odmienność
- mam cię ptaszku
Wystarczy zalotny kwiat na zmiętym kapeluszu
albo kiedy w letni dzień zobaczysz na niej obwisłe stare futro
lub kiedy gada do siebie i wygraża -
najłatwiejsza do rozpoznania
Ale ja myślę o takiej która ma spojrzenie jak nóż
i wciska w kieszenie zaciśnięte pięści
Myślę o takiej która ma w oczach własną śmierć
a ciemność którą w sobie nosi jest jej przepaścią
Ale myślę o takiej która idzie ze zwieszoną głową
jakby nic przed sobą nie widziała
potyka się i wciąż idzie


A przedostatnio:

List 40

Boli mnie twa kpina.
Boli mnie twe rozdrażnienie.
Boli mnie twa złość.
Ale najbardziej boli mnie twe milczenie [...]

(Jorge Bucay, Listy do Klaudii)

poniedziałek, 24 lipca 2017

Gilles Paris, "Nazywam się Cukinia", Świat Książki 2017


Nazywam się Cukinia to druga książka Gilles'a Parisa – specjalisty ds. PR i organizatora imprez. W Polsce powieść po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku pod nazwą To ja, Matołek. Nie do końca Matołek i nie do końca Cukinia, ponieważ główny bohater nosi imię Ikar, ale życzy sobie, żeby wołano na niego Cukinia – to przezwisko woli o wiele bardziej.
Historia napisana prostym stylem, opowiedziana w pierwszej osobie, przez tytułowego Cukinię, pozwala spojrzeć na świat oczyma małego chłopca i jego rówieśników, którzy, podobnie jak Ikar doświadczeni traumatycznymi przeżyciami, trafili do domu dziecka, gdzie rozgrywa się akcja. Ludzie uznawani za ich prawowitych opiekunów zafundowali im taki los. Zastępczy dom nie zapewni im miłości rodziców i nie wpłynie na wymazanie z pamięci gorzkiej przeszłości, ale przynajmniej do pewnego stopnia zagwarantuje bezpieczeństwo i godne warunki życia.
Może niesłusznie, jako że nie jestem psychologiem, ale nieco dziwi mnie zachowanie czy odczucia Cukini względem wcześniejszego tragicznego przeżycia – straty własnej matki – do którego, oczywiście mimowolnie, ale jednak w jakiś sposób się przyczynił. Jakby przechodzi nad tym do porządku dziennego i pisze swoją historię właściwie tak, jak gdyby zupełnie zapomniał, że trzymał w ręce pistolet. Dlatego nie bardzo mnie przekonuje konstrukcja postaci, tym bardziej że Cukinia jest inteligentnym i sympatycznym chłopcem, takim, co to muchy by nie skrzywdził. Jego stosunek do tego, co się stało, wydaje się zbyt płaski. Owszem, bronił się przed własną matką i nie można nikomu nakazać, żeby wzbudził w sobie jakiś choćby żal, bo pewnie często bywa odwrotnie (ofiary zasypiają z ulgą dopiero wtedy, gdy ich prześladowcy przeniosą się na tamten świat), ale trudno sobie wyobrazić, że tuż po tak tragicznym, zapadającym w psychikę wydarzeniu ktokolwiek mógłby, tak jak Ikar, martwić się tym, że policjant nie nazywa go Cukinią, tylko jego prawdziwym imieniem. A podczas rozmowy całkiem świadomie, takie przynajmniej można odnieść wrażenie, śmieje się z tego, jak policjant wysuwa język, chociaż zaraz potem czytelnik otrzymuje informację, że chłopiec „próbuje połykać łzy, które łaskoczą go w gardle” – czyli płacze. Szczerze mówiąc, nie tylko w tym miejscu, ale w całej historii dostatecznie dobrze widać pewne naciąganie – żeby w końcu wszystko ułożyło się pomyślnie - jakby autor otrzymał zadanie podniesienia wizerunku instytucji zwanej domem dziecka, gdzie to dzieci świetnie się ze sobą dogadują i przeżywają mnóstwo ciekawych przygód – niejeden maluch po zapoznaniu się z lekturą może zechciałby też znaleźć się w takim miejscu, skoro przyjaciół nie brakuje, można się wygłupiać i ogólnie jest super. Trochę za proste rozwiązanie – dlatego zastanawiam się, czy autor rzeczywiście adresował książkę do dorosłych, czy może jednak do dzieci. Dorośli nie potrzebują happy endów – to domena bajek, które zawsze kończą się wspaniale. Dorośli potrzebują prawdy – naturalnie widać ją w zachowaniu pokrzywdzonych dzieci, ale nie do końca w całej książce.
Niemniej to powieść wartościowa, która z pewnością przydałaby się na półkach starszych czytelników, ponieważ nie wydaje mi się, żeby pewne zawarte w niej fragmenty powinny czytać dzieci.

Przy okazji przypomniał mi się cytat z filmu G. I. Jane: „Nie ma złych żołnierzy, są tylko źli dowódcy” – daje do myślenia, ale nie zaszkodzi słowa „żołnierze” zamienić na słowo „dzieci”, a na miejsce „dowódcy” wkleić „rodziców, opiekunów, nauczycieli” – bo w tym tkwi, nie do końca cały, ale problem.

Na podstawie książki powstał film animowany, którego polska premiera miała miejsce 2 czerwca. 

czwartek, 13 kwietnia 2017

Anna Hope, "Sala balowa", Świat Książki, Warszawa 2017


Władze zakładu dla obłąkanych Sharston mylnie pojmują swoją misję. Zamiast leczyć wyłącznie chorych psychicznie, zagarniają dla swojego więzienia również tych, którym przydarzyło się małe wykroczenie lub nieplanowany, nieszkodliwy dla otoczenia incydent. Uspokajają niepokornych, przetrzymywanych w dusznych pomieszczeniach, raz, a dobrze, przy pomocy krzyków i bicia. Zdrowi stają się tutaj chorymi i jak ci drudzy wegetują od dnia do dnia, przez jednakową codzienność. Nagrodą za niewychylanie się jest uczestnictwo w piątkowych tańcach na olbrzymiej sali balowej wypełnionej brzmieniem muzyki klasycznej, i właśnie tam, w miejscu, gdzie życie człowieka zdusza się jak kawałek papieru, John spotyka Ellę.
Historia ich miłości, rozgrywająca się w 1911 roku, stanowi główny wątek powieści, to jej finału wypatruje najbardziej czytelnik. Melodramat na papierze, od czasu do czasu trącany nieosiągalnym na dobre powiewem wiatru z wrzosowisk.
Jednak o wiele bardziej fascynuje historia doktora Charlesa i podjęty w niej temat eugeniki, szkoda że nie rozwinięty szerzej. Oddany muzyce klasycznej Charles, dla którego zakład stał się prawdziwym rajem, ma większe ambicje: przyczynić się do rozwoju nauki i rozsławić szpital, negując poglądy, jakoby chorych należało poddawać sterylizacji celem zapobieżenia katastrofie narodowej, czyli ich rozmnażaniu się, i udowodnić, że muzyka to element korzystnie wpływający na podopiecznych, pomocny w ich powrocie do normalnego życia, a następnie, w nagrodę za dobre wykonanie zadania, uścisnąć rękę Churchilla – zwolennika sterylizacji Brytyjczyków.
Ruch eugeniczny przyciągał też inne osoby z politycznej półki.   

Brak inicjatywy, brak kontroli i całkowita nieobecność właściwego postrzegania są przyczynami skrajnej nędzy o wiele istotniejszymi niż te rzekome natury ekonomicznej. Jak proponują Państwo rozwiązać ten problem? - czytamy zacytowany przez autorkę fragment.

Zaproponowałabym jego twórcy skupienie się na własnej całkowitej nieobecności właściwego postrzegania. Takim komentarzem należałoby poczęstować też autorów kolejnych absurdalnych poglądów: najlepsi sędziowie i adwokaci byliby bez wątpienia także najlepszymi sportowcami, członkowie źle opłacanej klasy [społecznej] są przeciętnie z natury mniej zdolni niż ci lepiej opłacani, a czytanie zdaje się niebezpieczne dla kobiecego umysłu (rozumiemy, że w przypadku męskich umysłów takie niebezpieczeństwo absolutnie nie istnieje, i nie przyjmujemy tego do wiadomości).   
To nie jest sala balowa Titanica, ale sala balowa samowystarczalnego statku Sharston, na którym kobiety zajmują się praniem, a mężczyźni pocą się na polach – choć może to jedyna odrobina wolności, i przy kopaniu grobów dla przyszłych odeszłych. Gdy praca cichnie, biedakom dostarcza się odrobinę muzyki klasycznej, jedzenia, spania, okien bez widoków, czekania na kolejny piątkowy wieczór. Zatonięcie łajby dla niektórych oznaczałoby wyzwolenie.

Gdy ludzi z dołów opuszczają dusze, kończą tutaj [w szpitalu psychiatrycznym]. Ale gdy z ludźmi z góry dzieje się to samo, robią się niebezpieczni.

Momentami ma się ochotę na podrasowanie stylu, ale mimo to Anna Hope wykonała niezłą robotę, połączyła historię z fikcją, a gdy przyszła pora, może podobnie jak Virginia Woolf (w filmie Godziny), zastanawiała się, kogo uśmiercić, w wyniku czego osiągnęła należyty efekt – zdeptanie człowieka w całej pełni. Nawet nie tego jednego. Niektórzy czytelnicy pewnie oczekiwaliby bajkowego zakończenia, ale widać nie tym razem… Efekt nie byłby tak mocny.
Rzeczywisty West Riding of Yorkshire funkcjonował od 1888 do 2003 roku. Autorka wyjaśnia, że nie odtworzyła wiernie warunków w nim panujących, a do napisania książki skłonił ją fakt, że w zakładzie od 1909 roku do 1918 przebywał jej prapradziadek. Wymysłem nie jest też wspaniała sala balowa, cmentarz ze zbiorowymi mogiłami i niestety, nie są nim propozycje selekcji ludzi.