niedziela, 23 maja 2021

"Effi Briest" Theodor Fontaine, tłum. Izabela Czermakowa, Świat Książki 2010.

 


Jest lekka, ale nie aż tak lekka jak te książki stworzone specjalnie z myślą o żeńskiej części moli książkowych; nie aż do tego stopnia leciutka, że odkłada się ją na półkę albo oddaje do biblioteki po przeczytaniu raptem kilku stron, z myślą „O rany, jest tak lekka, że nie mam siły dalej brnąć przez tę lekkość”. 

I oczywiście można by ją uznać za łatwą, lecz nie do przesady. Nie aż do tego pułapu, przy którym zaczyna się rozumieć, że to pozycja o niczym i że jutro, a najdalej za tydzień, całkowicie się o niej zapomni i stwierdzi: "Ożeż, żeby stracić tyle czasu na czytanie czegoś takiego!”. I nie na tyle łatwa, że nie daje w ogóle do myślenia, że nie oferuje nic w zamian za przeczytanie jej. Nie do tego schodka łatwa, że stawia się nad nią zdanie z wykrzyknikiem: „To nie na moje nerwy! Ten brak jakiegokolwiek problemu, punktu zaczepienia mnie przerasta!”. 

Jeśli chodzi o przyjemność, to daruję sobie porównania, ponieważ najpierw należałoby postawić sobie pytanie, co tak właściwie oznacza słowo „przyjemna” w kontekście czytania książek, a które to słowo, jak wiadomo, skorelowano (w moim odczuciu) z jednym tylko gatunkiem literatury, tj. z literaturą kobiecą. I czy właściwie, czy nie, też roztrząsać nie będę. W każdym razie „przyjemna” dla jednej osoby nie musi być „przyjemną” dla drugiej osoby.

Ale do rzeczy.  Pierwszy rozdział Effi Briest Theodora Fontaine’a zdecydowanie przywodzi na myśl powieść dla młodzieży, dlatego zanim dotrze się do kolejnego "etapu", ma się ochotę odłożyć książkę na półkę. Zważywszy na to, należałoby na wstępie podać do wiadomości publicznej, że to nie proza dla młodszych odbiorców, więc bądźcie cierpliwi i wyglądajcie cięższych kawałków, oczekujcie na nadejście szybszych zwrotów akcji, pogłębienie obrazów psychiki bohaterów tudzież na wystąpienia problemów nie do końca ukazanych w sposób adekwatny dla nastolatków.  Dalsze części to już nie opis swawolnej zabawy czworga dziewcząt, ich opowieści czy przekomarzania się, ale zupełna zmiana tematu, ponieważ nagle, ni z tego, ni z owego, tytułowa bohaterka, ta młoda dziewczyna, której wyobrażenie utrwalono na okładce książki, dowiaduje się, że o jej rękę prosi 38-letni baron Geert von Innstetten. W zasadzie całe to zdarzenie nie jest dla 17-letniej Effi niczym nadzwyczajnym – wszak takie rzeczy się zdarzają. Ktoś kiedyś powinien poprosić o jej rękę i komuś kiedyś powinna odpowiedzieć, że się zgadza, więc z jakiej racji nie człowiekowi, który swego czasu był zakochany w jej matce. Dlaczego nie bogatemu, dobrze sytuowanemu, dystyngowanemu i doświadczonemu życiowo panu Innstettenowi? Tak dobra partia może się więcej nie powtórzyć; z powodu nieprzyjęcia tak znakomitej partii jej rodzicom może być przykro (a skoro na drodze młodej panienki nie staje nikt, kto wzbudziłby żywsze bicie jej serce…). Choć nawet takie pytania nie zaprzątają uroczej główki żywej jak ptaszek Effi, która wyjaśnia swoim zdziwionym przyjaciółkom, że: „Jeśli się jest dwie godziny narzeczoną, jest się zawsze szczęśliwą. Przynajmniej tak mi się wydaje” (s. 20). Effi z pewnością wydaje się też, że jej jedno „tak” sprawi radość nie jedynie jej rodzicom, ale przede wszystkim baronowi i jej samej; wszystko przecież przebiega doskonale – okres narzeczeństwa, ślub, podróż poślubna... a następnie dalsze życie… które nie zawsze jednak układa się tak, jak układają się wizje w młodym dziewczęcym umyśle.  Bo czy da się pozostać obojętną, jeśli świat oferuje o wiele więcej niż tylko spokojne, stateczne życie u boku dużo starszego, kochającego ją przecież męża? Zwłaszcza wówczas, gdy zapewnić się, że „za myśli i życzenia nie ponosi się odpowiedzialności”? (s. 144). Porównanie do „Anny Kareniny” nie wydaje się tu bezzasadne, aczkolwiek obydwa dzieła są diametralnie różne nie tylko pod względem stylistycznym.

Jedna z najbardziej ponoć cenionych z powieści Theodora Fontaine’a stanowi bardzo interesujący, napełniony dialogami obraz XIX-wiecznych obyczajów, pokaz walki między tym, co jak najbardziej wskazane i pochwalane, a tym, za co potępiano poprzez wykluczenie poza krąg tzw. dobrego towarzystwa. Sam pisarz twierdził, że życie kobiet – ich historie – są o wiele ciekawsze niż życie mężczyzn. Być może także z tego względu Tomasz Mann uznał Effi Briest za jedną z najważniejszych powieści, jakie napisano. I to się nazywa pochwała od mistrza. Niestety na razie nie znam pozostałych pięciu mistrzowskich dzieł, które wymienił Mann. Poza tym problem w tym, że w natłoku dzisiejszej prozy ta ocena wydaje się zdecydowanie zdezaktualizowana. Niemniej Effi Briest to kawałek prozy jak najbardziej godny polecenia czytelnikom, którzy przepadają za przenoszeniem się do książkowych światów obrazujących życie społeczeństw w przebrzmiałych czasach. Kompletnie inne realia, zupełnie odmienny sposób bycia i, co najważniejsze, możliwość absolutnego oderwania się od rzeczywistości, przynajmniej raz na jakiś czas.

wtorek, 20 kwietnia 2021

Linn Ullmann "Zanim zaśniesz", słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2004

 

Debiutancka powieść Linn Ullmann Zanim zaśniesz, ponoć dobrze przyjęta przez publikę, ma niemało wspólnego z powieścią We mgle, która ukazała się w późniejszym okresie. Podobnie bowiem jak w wydanej w Polce w roku 2016 pozycji w tej również występują dwie siostry, babcia oraz matka, na twarzy której jednak nie pojawia się zamyślenie wywołane podejrzeniem, że mąż ją zdradza, i której nie towarzyszy też wieczne zabieganie, lecz nawet w obliczu najgorszego ociera łzy i wychodzi do świata z podniesionym wysoko czołem, mimo wszystko. Właśnie matka – Anni – jedna z głównych bohaterek powieści, jest dla narratorki, tj. dla Karin Blom, kimś wyjątkowym, magnetyzującym otoczenie swoim pięknem, a jednocześnie kimś, kto doskonale zdaje sobie z tego sprawę i kto także – podobnie jak pozostali bohaterowie – nie pozostaje wolny od życiowych problemów.

To tylko jeden z kilku głównych wątków. Karin wprowadza nas w rodzinną historię poprzez ukazanie przygotowań do ślubu swojej siostry Julie, którą podziwia w nie mniejszym stopniu niż swoją rodzicielkę. I już początkowe fragmenty zmuszają do zastanowienia. A to z tego względu, że autorka przebiega skrupulatnie przez wszystkie etapy ceremonii zaślubin i wesela, aż przychodzą na myśl sceny z filmu Łowca jeleni. Dokładanie przytacza słowa wypowiedziane przez odprawiającego nabożeństwo księdza, który to zabieg natychmiast rodzi pytanie: po co powtarzać te wszystkie zdania, poszczególne etapy, które pewnie większość ludzi doskonale zna? Czy Linn Ullmann zamierza nieco wydłużyć tekst? Aby nie wydał się zbyt krótki? A może opowiada wszystko z perspektywy dziecka, które po raz pierwszy uczestniczyło w tego typu wydarzeniu, i postanawia dokładnie uwiecznić każdy szczegół, nie – jak jest to w zwyczaju – za pomocą setek zdjęć, lecz za pomocą rzetelnego opisu. Tymczasem powtórzenia zdań, wyrazów nie znikają. Nadchodzą niekiedy z taką częstotliwością, aż ma się ochotę powiedzieć: „Dobra, ale to już wiemy. Może pora przejść dalej”. Czy jednak owa, zapewne nieco dla niektórych czytelników irytująca powtarzalność może stanowić – co staje się w zasadzie jednym z logiczniejszych wyjaśnień – działanie celowe? Czy nie tym sposobem Linn Ullmann ma zamiar wskazać na śmieszność pewnych sytuacji? Może nawet ów zabieg do tego się sprowadza, niemniej trudno uznać Zanim zaśniesz za powieść zabawną, jak wskazano w opisie. To nieco tak jak z filmem Cztery wesela i pogrzeb – owszem, nie przeczę, że go lubię, ale nazwanie go nad wyraz zabawnym, tj. takim, który wywołuje śmiech, to lekka przesada.

Poza wątkiem matki i Julii pojawiają się też wątki babci, ojca, dziadka Rikarda oraz wątek jędzowatej ciotki Selmy, który wnosi niemało urozmaicenia do oparów tej lekkiej, sennej mgły, która unosi się nad tekstem. Historie poszczególnych postaci rysują się niczym rozległe, momentami zbyt mocno pokryte rosą trawy, przez które przechodzi się w dziwnej atmosferze, ponieważ czasem odnosi się wrażenie, że akcja jak pociąg zatrzymała się na stacji i nie ruszy już po torach (to te momenty, gdy woda zaczyna moczyć nie tylko buty, ale także skarpetki), a jednocześnie chęć poznania ciągu dalszego nie mija – wręcz przeciwnie (to te momenty, gdy wciąż widzimy piękno roztaczającego się widoku zielonych traw). Możliwość wgłębiania się w historie postaci, w ich postępowanie, decyzje, w ukazanie strony psychologicznej stanowi ogromny plus powieści.

Nie mogę tego jednak powiedzieć o rozdziałach poświęconych samej narratorce, czyli Karin. A przede wszystkim o jej wynikłych z fantazji opowieściach, które niepomiernie irytują, a tym samym zaburzają jasność, ponieważ sprawiają, że trudno w pierwszej chwili zorientować się, iż to jednak wcale nie dalszy opis rzeczywistości, ale coś z gruntu odmiennego, coś, co bardzo negatywnie wpływa na całość. I nigdy nie można być pewnym, czy następne fragmenty również nie stanowią wyłącznie formy napełnionego fikcją „urozmaicenia” – dodam, formy kompletnie nietrafionej. Sposób bycia Karin, jej kolejne wypatrywanie mężczyzny, który przyda się na jakiś czas, drażni. Postępowanie każdego innego bohatera wciąga, postępowanie Karin zachęca do pożegnania się z historią o nazwie Zanim zaśniesz, bo ma się wrażenie, że nie wnosi ono niczego nowego, lecz zabiera cenny czas. Tymczasem, może właśnie poprzez swoje postępowanie, poprzez brak zahamowań, poprzez swoje dziwaczne długie wtrącenia Karin ma zamiar zwrócić uwagę na siebie oraz na to, jak marnie prezentuje się jej egzystencja w porównaniu z życiem matki czy siostry – mimo że i w ich ziemskich wędrówkach nie brak dylematów. Czy nie towarzyszy temu chęć uwypuklenia, jak wielka pustka kłębi się we wnętrzu niepotujnej Karin? Aż młoda kobieta musi wypełniać ów niezapełniony balon męczącymi, fantastycznymi opowiastkami, rodem z bajek dla dzieci.

A jednak niezmiennie, mimo wszystko, pod tym całym długim, może miejscami na pozór jałowym obrazem kryją się przede wszystkim uczucia. W pewien sposób można dojść do takiego wniosku wówczas, gdy czyta się czy też gdy przypomina się sobie słowa wypowiedziane przez dziadka Rikarda, też nawiązujące do sfery uczuciowej: „…jak się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że naszą wielką miłość można porównać jedynie do walki o tytuł mistrzowski w Madison Square Garden albo w Montrealu. O TYTUŁ MISTRZA ŚWIATA, rozumiesz?”.

Jeżeli pominąć wątek Rikarda i ojca, można uznać, że Karin w największym stopniu skupia się  na kobietach rodu, tych, które muszą walczyć – jeśli przywołać wypowiedziane niegdyś przez babcię, przejęte przez Anni motto: „Nie oglądaj się za siebie, nie wracaj do przeszłości, idź naprzód”. Zgodnie z nim kobieta jest niczym żołnierz, bo tylko ową zdroworozsądkową postawą jest w stanie znów podnieść się ze swojego utrapienia, upodlenia czy poniżenia i iść naprzód bez względu na wszystko.

Zanim zaśniesz z pewnością zainteresuje czytelników, którzy lubią rozkładanie elementów na czynniki pierwsze, nie zasypiają przy dłuższych opisach i cenią teksty z aspektem psychologicznym.

niedziela, 10 stycznia 2021

Linn Ullmann "We mgle". W.A.B., Warszawa 2016

aaaaaaaaaaaaaa  Jest on (Jon), ona (Siri) i ta druga, trzecia, a może czwarta... Na piętrze babcia Jenny Brodal, znana z prowadzenia księgarni i z tego, że przygarnęła Irmę – wysoką, korpulentną kobietę, która w zasadzie nie wiadomo, skąd się wzięła ani kim jest dla najstarszej członkini rodziny, a która być może wzbudza podszyte podejrzeniami zainteresowanie bliższych i dalszych sąsiadów, a być może nie. Jest pierwsza z sióstr – ta o bardziej złożonym charakterze, ze swoimi nie zawsze jasnymi myślami i wzbudzającym zastanowienie zachowaniem, oraz druga z sióstr – obezwładniająca prostotą bycia i entuzjazmem, który bierze się pewnie z samego faktu istnienia.

Na tej wyliczance grono bohaterów się nie kończy, bo któregoś lata (które na pewno będzie dla niej (Siri) zabieganym latem) ona przyjmuje pod swój dach opiekunkę dla dziewczynek – młodą Mille o twarzy księżyca w pełni. A sama, wiecznie zastanawiająca się, dokłada sobie kolejne zajęcie i postanawia zorganizować przyjęcie z okazji 70. urodzin swojej matki (aż przychodzi na myśl wiecznie wydająca przyjęcia pani Dalloway, choć to zupełnie inna historia). Jednak czy na pewno to trafiony prezent dla starszej pani, która pewnie wciąż, mimo upływu lat ma w pamięci śmierć swojego małego synka i raczej nie tęskni za towarzyskimi spotkaniami?

Nieważne, przynajmniej na razie. O wiele ważniejsze jest to, że właśnie tamtego dnia, w którym pod zachodzącym chmurami niebem przyjdzie jej (Siri) rozkładać i na nowo składać obrusy na rozstawionych na zewnątrz stołach, nowa opiekunka zniknie jak obawa, że za chwilę lunie deszcz, ale lepiej być zapobiegliwą i nie narazić obrusów na przemoknięcie. Alma o twarzy księżyca w pełni rozpłynie się we mgle. Ta dziewczyna, na pewno zauroczona nim (Jonem) – panem domu i znanym pisarzem, którego dopadła niemoc twórcza i który – uwięziony w owej niemocy – robi wszystko, by udowodnić własnej żonie, że każdy jego dzień spędzany przed ekranem komputera to kawałek wytężonej pracy umysłowej, kolejny kawałek zmierzający w kierunku ukończenia trzeciej części błyskotliwej powieści. Tyle że czas wydłuża się do granic możliwości. Tyle że Siri (ona), która prowadzi dom, restauracje i ma na utrzymaniu rodzinę, jednocześnie przemykając cichaczem obok swojego męża, nieustannie upewnia się, że jest nadal tą jedyną – tą, która z premedytacją postanowiła udowodnić mężczyźnie swojego życia (gdy zobaczyła go po raz pierwszy i gdy jeszcze się nie znali), że nie wszystkie kobiety przyciągnie swoim spojrzeniem, co zawsze dotychczas działało.  

Tymczasem Mille o twarzy księżyca w pełni zniknęła... i ten fakt będzie wciąż unosił się nad dwojgiem głównych bohaterów.

To trudne, a w zasadzie irytujące dla czytelnika, dawać mu wgląd do tego, co się dzieje we wnętrzu bohatera, i raptem zabierać mu część dalszą tego wnętrza, umiejętnie i bez ostrzeżenia oferować udanie się w głąb myśli kolejnej postaci. Ta taktyka poniekąd przypomina zaproszenie odbiorcy do wejścia w bramy kuszącego ogrodu, aby zanim postąpi kilka kroków, zatrzasnąć przed nim z hukiem wielkie wrota. Linn Ullmann daje niebywale dużo tego, co tli się, burzy, kwili czy rośnie w każdym z bohaterów, a mimo to, gdy przedstawienie jednej postaci się kończy, czytelnik wolałby jeszcze więcej, i w swoim oburzeniu jakby mimochodem jednak całkiem zapomina o pretensjach, ponieważ szybciej, niż mógłby się spodziewać, niezwykle mocno uwodzi go sposób postrzegania świata czy myśli następnej postaci. 

Autorka z niesamowitą wprawą nakreśla kolejne obrazy, na których rysują się obawy, przemyślenia, przejścia do przeszłości i teraźniejszości danej osoby. Każda z nich staje się wyjątkowa i każdą chce się poznać jeszcze lepiej, bo każda stanowi tajemnicę. Gdy tymczasem następuje koniec i okazuje się, że jednak żadnej tajemnicy nie ma. Owszem, ona (a może nie ona, tylko to niepoznane, to, co tylko zdaje się tajemnicą) zawsze może istnieć w środku każdego z bohaterów, w każdym człowieku –  i w środku Siri, Almy czy Irmy. Ale nie odkrycie owej zagadki stanie się ukoronowaniem dzieła, tylko prosta rzeczywistość, na odmienny sposób postrzegania której wpłynęła forma przedstawienia zaistniałej sytuacji i osób z nią związanych. 

Wciąż na wszystkim plamą kładzie się zaginiona we mgle Alma. Tylko że nawet jeśli powieść ociera się o kryminał, w rzeczywistości takie określenie w ogóle do niej nie pasuje. Tutaj nie ma miejsca na wywołanie szoku czy zaskoczenia. Autorka nie zamierza dostarczać sensacji – rozwiązania, na które nikt by nie wpadł, i tym sposobem poniekąd zawodzi czytelnika. 

W tym prowokowaniu do nastawienia się na odkrywcze zakończenie, w zwodzeniu zawiera się jednak wielkość. I wciąż kusi niepowtarzalny klimat, którego nie chce się opuszczać…

Polecam.


niedziela, 18 października 2020

Martin Šmaus, "Dziewczynko, roznieć ogieniek", tłum. Dorota Dobrew, Czeskie Klimaty, Wrocław 2013

Dawne czasy, spokojnie pędzone przez Cyganów w wiosce Wyżna Polana  na wschodzie Słowacji to już przeszłość, z którą więzy trzeba było z całą bezwzględnością rozerwać między innymi dlatego, że zapotrzebowanie na handel końmi i kowalskie prace zostało zredukowane do minimum w początkach zataczającej coraz rozleglejsze kręgi mechanizacji gospodarstw rolnych. Romowie wraz ze swoimi pełnymi żałości pieśniami zmuszeni zostali szukać innego sposobu zarobku i owym wybawieniem stawało się miasto, które dawało niemałe szanse na pracę i w którym można było liczyć na przyznanie mieszkania oraz pomoc finansową, choć prędko zorientowano się, że takie rozwiązanie raczej ciężko określić najlepszym wyjściem. Lecz mimo to miasto stanowiło ratunek. Jednak z drugiej strony to samo miasto ze wszystkich sił i ze wszystkich stron skutecznie odpychało Romów. Ich obecność w tym wysoce cywilizowanym świecie kojarzona była bardzo negatywnie i z marszu uznawano ich za naród, któremu ufać nie sposób, o którym sądy już dawno wydane, nad którym użalać się nie ma co. Ta grupa wciąż potykała się w rozumieniu innych o margines i jednocześnie sama się w stronę marginesu (lecz w innym rozumieniu) kierowała poprzez swój styl bycia. Brak zarobkowego zajęcia niejednokrotnie wiązał z koniecznością poszukiwania innych źródeł dochodu, co często ograniczało się do mniejszych i większych przestępstw – w ten sposób działało poczucie konieczności przetrwania, do czego asumptem stawała się właśnie owa niemożność życia na wsi czy życia wędrownego – później już całkowicie zabronionego:

To było dawno, teraz nie ma Cyganów, są Romowie. Już nie tańczą, nie śpiewają „jajajaj” pod gwiazdami, ale dalej żyją po swojemu. Przed południem chodzą po urzędach, a wieczorem roją się na rynku. Rano trzeba po nich sprzątać potłuczone butelki, a na spowiedzi ciągle jakaś babcia płacze, że wczoraj te cygańskie łobuzy, niech im Pan Bóg przebaczy, ukradły jej portmonetkę z całą emeryturą. (s. 319)

Na taką rzeczywistość nie zgadza się Andrejek, który już od dziecka robił za maszynkę do pieniędzy. Wykorzystywany i zaniedbywany przez krewnych, wciąż jednak widzi wśród nich bezpieczeństwo, bo dostaje go o wiele mniej w miejscach,  w których nakazem gadziów, czyli nie-Romów, bywa osadzony. Osamotniony, opuszczony i sponiewierany nieustannie jest jeszcze w stanie poszukiwać lepszego życia, ale ono albo daje mu marną chwilę odpoczynku, swoistego szczęścia, albo przyciska z zaskoczenia, po raz kolejny dopomina się jak gdyby o spłatę za to, co dobre. Cierpienie podąża za Andrejkiem bez najmniejszych skrupułów, jakby ktoś drogę przed nim wyścielił samymi nieszczęściami. Jest ich tak wiele, że po kolejnym i jeszcze jednym ma się wielką ochotę zamknąć rozdział pod tytułem „Dziewczynko, roznieć ogieniek” i nie słyszeć dłużej tej fali udręki, która nawet gdy opada, to za moment staje się jeszcze silniejsza. Złożona z bólu psychicznego i fizycznego egzystencja młodego człowieka mogłaby mieć swój kres właśnie tam – w spokojnej Wyżej Polanie, w miejscu zdolnym położyć szlaban gwarowi, wiecznemu tłokowi miasta i jego ślepym, prowadzącym w jeszcze ciemniejsze zakątki uliczkom, jego brutalności i wyuczonym na pamięć schematom, a także dyskryminacji czy uprzedzeniom. Tymczasem nawet w tej wolnej krainie zawsze znajdzie się ktoś, przez kogo Andrejek zostanie uznany za nie swojego.

Gdyby tak dało się cofnąć czas, stanąć na początku drogi, znowu poczuć ziemię pod stopami… […] Odemknąłby książkę, której teraz nie ma już siły czytać, a drzwi, o które tyle razy rozbił sobie głowę, stałyby otworem. Żeby tak zapalić lampę naftową, wziąć światło w dłonie i oświetlić sobie drogę… (321)

Ale nie można. A gdyby nawet… nawet tam, "gdzie do władzy daleko, a do Boga wysoko” nic już nie zmieni faktu, że życie głównego bohatera po jakimś czasie przestaje układać się w ciągłość zdarzeń, jasnych i prostych do pojęcia, i zaczyna być przerywane przez ciągi zamyśleń, stanów otępienia, niemożności pojęcia. Bo może i człowiek wszystko zniesie, ale nigdy nie będzie już taki jak dawniej. 

Ta trochę naciągana niedola Andrejka staje się czymś, w co aż uwierzyć się nie da, bo nieszczęścia latają za bohaterem jak głodny komar letnią nocą.

A jednak mimo to Dziewczynko, roznieć ogieniek to powieść tragiczna. To w pewnym sensie doskonała, ale trudna do przejścia lekcja tolerancji i szacunku nie tylko wobec Romów, ale wobec wszystkich, którzy odstają od tłumu tylko z powodu innej narodowości, koloru skóry czy specyficznych cech. Oby tylko została dobrze odrobiona przez tych wszystkich niby tolerancyjnych i tych, którzy owej tolerancji oczekują od innych, a nie są w stanie jej zaoferować. I to nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi politycznymi rozgrywkami (bo temat na fali, więc ktoś mógłby tak pomyśleć), ale z człowiekiem jako jednostką, bez względu na to, do jakiej partii czy ruchu, czy nie wiem czego jeszcze należy czy nie należy.

środa, 14 października 2020

Pan Henryk

Poniższy post tak sobie tu leży od lat kilku i dopiero teraz dał mi się we znaki. Teraz, czyli gdy przypadkiem zauważyłam, że cały czas jest tekstem w wersji roboczej. Pochodzi z roku 2014 i o niczym specjalnym, jak zwykle zresztą, nie mówi:


Ponieważ obecnie jestem zajęta Henrykiem, (przez moment zastanawiałam się, czy pisze się "Henryk" czy "Hendryk") i nieczęsto ostatnio robię coś innego, dlatego niestety raczej rzadko tu zaglądam, żeby nie powiedzieć, że nie zaglądam w ogóle. A Henryk, jak to Henryk - głowę człowiekowi zaprząta, o czym może zaświadczyć Stefan Żeromski: 

"Józef opowiadał mi rzecz następującą. Był raz w zimie t. r. w Staszowie, miał interes na poczcie, czekał tam więc. Razem z nim czekało na przyjście poczty ze dwudziestu szewców, czeladników, sklepikarzy – czekali na <<Słowo>>. Gdy poczta przyszła, urzędnik pocztowy zaczął czytać <<Potop>> na głos… Ci ludzie czekali tam parę godzin, oderwawszy się od pracy, aby usłyszeć dalszy ciąg powieści. Nie darmo mówią, że naród zdaje rachunek przed Sienkiewiczem z uczuć polskich. Jest to objaw znamienny. Sam widziałem w Sandomierskim, jak wszyscy, tacy nawet, którzy nigdy nic nie czytają, dobijali się o <<Potop>>. Książki kursują, rozbiegają się błyskawicznie. Niebywałe, niesłychane powodzenie."*

Cóż, Józefowi nie wierzyć nie wypada. Dobrze tylko, że w dzisiejszych czasach poczty nie są takie zawalone, bo przyszłoby z pół dnia stracić na stanie i czekanie, żeby wysłać jeden mały list. 
Niestety jest też niefortunna dla Henryka wiadomość: "Potop" już nie wzbudza sensacji... no chyba że kogoś zaleje, wówczas jak najbardziej. Ale, jak wiadomo, są wyjątki :).

A warto też przytoczyć opinię Djorde (mniejsza o nazwisko; gdyby ludzie nie wymyślali tak skomplikowanych słów, życie byłoby prostsze): 

„Opowiadała mi o tym pewna stara nauczycielka. W pierwszych latach naszego wieku objęła ona posadę na zapadłej wsi w zachodniej Serbii. Prowadziła również wiejską bibliotekę i wypożyczała chłopom książki do czytania. Pewnego dnia przybiegła do niej zrozpaczona chłopka z pretensją: <<Na miłość boską, nauczycielko, cóż to za książki dałaś mojemu mężowi? Zupełnie zwariował! Czas brać się do pracy, a on wstaje wczesnym rankiem, książkę pod pachę i – pod gruszkę. O wszystkim zapomniał, o domu, o bydle, o pracy. Zupełnie mi chłop zwariował!>>. Nauczycielka nie wiedziała, co począć, ale chłop nie rozstał się z książkami, dopóki ich nie przeczytał. Były to dwa tomy "Ogniem i mieczem".**

Tak. To by było na tyle, ale nie zaszkodzi jeszcze zacytować opinii Andrzeja Stawara na temat jednego epizodu z "Quo Vadis":

Powalenie tura przez Ursusa Stawar porównuje do „chwytów stosowanych w walce japońskiej dżudo":

[…] "Jedynym śladem realizmu jest to, że człowiek dobiegł do byka ukosem. Natomiast trudno sobie wyobrazić powolne osadzanie byka, jak to opisuje Sienkiewicz […] Jeden ruch łba wystarczyłby, aby go odrzucić daleko. Cudem prawdziwym byłoby to, że Ligia wyszła cało, padając z bykiem na piasek.”***

Ja rozumiem, że w powalenie byka, który waży np. 700 kg, raczej trudno uwierzyć, ale jak ktoś ma na imię Ursus (taki model ciągnika, zdaje się, produkowano), no to   m o ż e  się da. W dawnych czasach podobno takie sytuacje naprawdę się zdarzały, ale gdzieś mi się zapodział odpowiedni cytat, więc dowodu na to nie podam.

To tyle z najciekawszych recenzji, jakie znalazłam, jeśli na coś jeszcze wpadnę, dam znać.    

*S. Żeromski, Dzienniki. t. 3, Warszawa 1956, s. 195.

** Djorde  Zivanovic , Sienkiewicz w literaturach serbskiej i chorwackiej. [w:] Henryk Sienkiewicz. Twórczość i recepcja światowa, red. A. Piorunowa, K  Wyka, Kraków 1968, s. 377-378.

*** Andrzej Stawar, Quo Vadis, Krzyżacy [w:] Pisarstwo Henryka Sienkiewicza, Warszawa 1960, s. 263-304. (hmm... zapomniałam zapisać strony)