czwartek, 25 czerwca 2020

Tarjei Vesaas "Dom w ciemności", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2011




Tytułowy dom pogrążony w ciemności został podzielony na dwie części - przeznaczoną dla tych, którzy ustalili reguły, oraz dla tych, którzy zostali zmuszeni do absolutnego podporządkowania się im. Wszelkie wyłamywanie się z tłumu posłusznych grozi wywiezieniem na taczce (i dalszymi konsekwencjami). Jej przesuwanie się po ciemnych uliczkach budzi w stłamszonych strach i nakazuje zachować czujność, w której zawiera się jedno, najważniejsze pytanie: czy tym razem ten mały pojazd zatrzyma się przed moim domem i niewidzialna ręka wepchnie mnie do jego środka? Oczywiście nie obywa się bez akcji podziemnych, które mają na celu zniszczenie tyranów i znienawidzonych strzałek –  największego symbolu tej panującej w mrocznych wnętrzach niewoli.

Książka Tarjeia Vesaasa w niezwykle prosty sposób przedstawia obraz funkcjonowania domu ciemności i znakomicie ukazuje to, co dzieje się we wnętrzu jednostki, która próbuje stawić opór i doprowadzić do upadku ciemiężców, a także we wnętrzu jednostki, która cały czas się miota i nie potrafi zdecydować, czy skierować się ku kolaboracji, czy jednak stanąć po stronie sprawiedliwości, bo przecież zdrada i współpraca z dyktatorem stanowi kuszący sposób na zapewnienie sobie i swojej rodzinie życia na poziomie.

Zobrazowana przez autora walka z przemocą, walka dobra ze złem, jak podkreśla tłumaczka Anna Marciniakówna, ma wymiar uniwersalny. Nawiązuje nie tylko do okupacji niemieckiej, choć taka teza może nasunąć się sama, bo autor tworzył powieść właśnie w jej okresie. Zbudowana z prostych zdań książka, kapitalnie wskazuje, w jaki sposób zaistniała sytuacja zniewolenia wpływa na poszczególnych ludzi i ku jakim działaniom ich popycha. Ten jasny obraz przedstawia niezwykle skomplikowany proces szamotania się jednostki, która nagle znalazła się w zupełnie niecodziennych warunkach i która w obliczu wiszącego nad nią niebezpieczeństwa zostaje zmuszona do podjęcia niełatwych decyzji, a te często okazują się błędne, ale świadomość tego przychodzi za późno. Chęć przetrwania i wyjścia z twarzą jest w stanie kompletnie zmienić dotychczasowy sposób postępowania człowieka. To też wskazanie, że podstawą w owym poszukiwaniu właściwej drogi zawsze pozostaje wolność wyboru. Od nas w dużej mierze zależy, czy znajdziemy w sobie dość odwagi do walki z wrogiem, czy pozostaniemy bierni. Ale nawet stanięcie po słusznej stronie może nie przynieść oczekiwanych rezultatów.

Wydany w 1945 roku Dom w ciemności został przez wielu krytyków okrzyknięty jedną z najważniejszych powieści XX wieku i jest najbardziej cenionym dziełem Tarjeia Vesaasa - jednego z najlepszych pisarzy norweskich.

Dla mnie rewelacyjny.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Robert Tuttle Morris "Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga", Replika Poznań 2019

Wielu lekarzy z pewnością miałoby niemały problem, gdyby poproszono ich nie – jak to zwykle bywa – o poradę lekarską, ale o spisanie historii swojej praktyki lekarskiej. Tymczasem Robert T. Morris nie miał z tym najmniejszego kłopotu, ponieważ zapisał się w historii nie jedynie jako lekarz, ale także jako człowiek, który dostarczył potomnym intrygujący i malowniczy obraz swojej praktyki lekarskiej, a jednocześnie obraz przemian zachodzących w wielu obszarach medycyny na przełomie XIX i XX wieku. 
Jego wspomnienia czyta się niczym ciekawą powieść, w której jednak prym wiodą strona dokumentalna oraz własne doświadczenia doktora. Morrisa już na wstępie można określić jako lekarza z powołania, ponieważ jak sam przyznaje, „każdy człowiek chory stał się dla niego o wiele bardziej interesujący niż ludzie zdrowi”, a w początkowym stadium pełnienia służby lekarskiej, kiedy nie występował już wyłącznie jako asystent innych lekarzy, „lęk przed niewłaściwym [leczeniem] zaczął przybierać u niego zatrważające rozmiary”. Młody doktor doskonale zdawał sobie sprawę, jaka odpowiedzialność na nim ciąży, i również temu poświęca nieco miejsca w swojej książce. Owych kwestii natury duchowej pojawia się o wiele więcej. Warto wspomnieć chociażby o takim problemie, jak traktowanie  swoich pacjentów przez niektórych lekarzy jedynie jako obiektów choroby, z pominięciem odpowiedniego, psychologicznego podejścia do nich, czy też o tym, że w ówczesnych czasach lekarzy rodzinnych darzono zaufaniem nie mniejszym niż księży. I w momencie, gdy zaczynała toczyć się walka o życie człowieka, niejednokrotnie jego rodzina zamiast zastosować się do zaleceń chirurga i zgodzić się, aby operacja odbyła się w szpitalu, a nie jak dotąd bywało w domu pacjenta, wpierw zasięgała porady swojego „przewodnika”. To nie jedyna sprawa, która dziś może dla niektórych trącić absurdem. Niewłaściwe postawione diagnozy, źle dobrane dawki środków zaniechujących także są jak najbardziej na porządku dziennym, ale nie mogło być inaczej, kiedy rozwój medycyny dopiero postępował naprzód. Sławny chirurg wiele miejsca poświęca między innymi także operacjom, leczeniu zapalenia wyrostka robaczkowego, opisuje działania znachorów oraz ludzi uznawanych za cudotwórców, skupia się na psychoanalizie i metafizyce i nie pomija pierwszych lat własnej praktyki lekarskiej, podczas których jego gabinet, delikatnie mówiąc, nie był oblegany przez potrzebujących natychmiastowej specjalistycznej porady, oraz okrasza całość wciągającymi, a nawet humorystycznymi opisami sytuacji, do których dochodzi również tam, gdzie toczy się ta najistotniejsza z walk. 
To jednak i tak tylko część zagadnień, jakie można znaleźć w „Na ostrzu skalpela”. Autor wprowadza czytelnika do świata ciągle postępujących odkryć na gruncie medycznym, przenosi go sto lat wstecz, do czasów, kiedy ludzie zaczynają porozumiewać się ze sobą za pośrednictwem telefonów, lekarze z szacunku do pacjentów spieszą do nich bez względu na porę dnia czy nocy w surdutach, a niektórzy wierzą, że uderzenie pioruna może zdziałać cuda, dlatego  są w stanie nawet wyjść  mu naprzeciw, ufni, że jego porażenie przyniesie im ulgę w cierpieniu. 
Ta książka z pewnością zainteresuje lekarzy, studentów medycyny czy też tych, którzy uwielbiają wgłębiać się w tajniki i historię medycyny.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Karen M. McManus "Jedno z nas kłamie", Prószyński i S-ka, Warszawa 2018


„Jedno z nas kłamie” to książka, którą czyta się jednego dnia, za jednym zamachem, jednym kartek przewróceniem, przy okazji odpychając wszelkie sprawy drugorzędne (w tym momencie), które przerywają nam lekturę. Byle jak najszybciej dowiedzieć się, który z czwórki uczniów, za karę odbywających dodatkowe zajęcia, odpowiada za śmierć piątego ucznia – Simona – twórcy szkolnej aplikacji podobnej do internetowego Pudelka albo innej plotkarskiej strony. Simon, niczym Big Brother, znał wszystkie niepochlebne, pikantne tajemnice szkolnej braci Bayview i najzwyczajniej w świecie donosił o nich pozostałej licealnej społeczności, powiększając grono swoich nieprzyjaciół. Również podejrzana o morderstwo czwórka skrywa sekrety, które – wywołane na światło dzienne – mogą poczynić niemałe przewroty w jej życiu. Kto ma najwięcej do stracenia i postanowia ukrócić poczynania Simona? Perfekcyjna Bronwyn, która zrobi wiele, by dostać się na wymarzony uniwersytet; królowa balu, stąpająca posłusznie u boku swojego chłopaka – Addy; wplątany w narkotykowe sprawki Nate czy Cooper – futbolista, do którego dobijają się ze swoimi ofertami łowcy dobrze się zapowiadających, byle tylko po ukończeniu liceum oświetlił swoim talentem ich kluby? 

Karen M. McManus do końca trzyma odbiorcę w napięciu i fachowo obmyśla zakończenie. Zagadka jest nadzwyczaj trudna i nie jestem pewna, czy rozwiązałby ją sam Sherlock Holmes. Obstawiam, że poradziłby z nią sobie może jeden procent czytających (choć mogę się mylić). Tym bardziej że tytuł podsuwa tylko jedno rozwiązanie – jasno ogranicza krąg podejrzanych do czwórki głównych bohaterów. A ci wprowadzają czytelnika do swojego życia poprzez przedstawienie wydarzeń z własnego punktu widzenia – przez co natychmiast ujawniła się analogia do czytanej przeze mnie niedawno „Perfekcyjnej dziewczyny”. Niestety także tu narracje nie różnią się między sobą do tego stopnia, by móc stwierdzić, że kryją w sobie znaki rozpoznawcze, identyfikatory opowiadających. Są niesłychanie podobne i nieco ugrzecznione. A już z pewnością nie sposób wyobrazić sobie, żeby w XXI wieku jakikolwiek uczeń, streszczając komuś na przykład wydarzenie dnia, użył określenia „pani dyrektor Gupta”. Nie twierdzę, że nikt tak nie mówi, ale wydaje się to mało prawdopodobne (chyba że w podstawówce). Na próżno szukać w stylu narracji punktów, które mogłyby stać się wyznacznikami charakteryzującymi wypowiedzi bohaterów i ich samych.  
Znaczący staje się podjęty w książce problem, tj. ciemne strony internetowej siatki, których twórcy (nie jedynie hejterzy – świadomi czy nieświadomi skutków swoich poczynań – niesłychanie często bezlitośnie wpływają na ludzkie życie, nierzadko przyczyniając się do tragedii. 
Absolutnie polecam debiut McManus – nie tylko starszej młodzieży (bo to w zasadzie pozycja dla niej) – i czekam na jej kolejną książkę. 

PS: Pozostaje tylko jedna niewyjaśnialna kwestia – jakim sposobem Simon wiedział wszystko o wszystkich. 

środa, 27 grudnia 2017

Henry James "Zaufanie", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017


Kiedy Gordon Wright donosi w liście swojemu przyjacielowi Bernardowi Longueville’owi, że poznał pannę, wobec której ma poważne zamiary, i prosi go, żeby przybył mu na ratunek i metodą wnikliwych obserwacji ocenił kandydatkę na żonę, oddany kompan natychmiast spieszy z pomocą do Baden-Baden. Ale gdy dociera na miejsce, sprawa wydaje się godna uwagi bardziej, niż przypuszczał, bo wybranką Gordona okazuje się Angela Vivian, którą Bernard poznał dwa lata wcześniej  w Sienie. W tym momencie, jak zapewniał Gordona, Bernard zaczyna uważnie przypatrywać się Angeli, ale  w zasadzie przez pryzmat wydarzeń, które miały miejsce we włoskim mieście, i choć  w jego mniemaniu dawne spotkanie na pewno nie powinno wpłynąć na ukształtowanie oceny, nie jest to do końca tak oczywiste.

Bernard nie tyle rozwiązuje dylemat przyjaciela, ale doprowadza do jeszcze większego zawikłania spraw. Tytułowe zaufanie, jakim darzą się dwaj Amerykanie, wkrótce zostaje wystawione na próbę, a na odpowiedź na pytanie, czy  przyjaźń dwóch młodych obieżyświatów przetrwa, trzeba cierpliwie poczekać.

Prawo dżungli jest aktualne i na terenach niezalesionych, jak powiedział albo napisał Mieczysław Michał Szargan, ale nie w tym wypadku. Henry James stawia na pierwszym miejscu dialog; w jego powieści nikt nie posunie się do rozróby czy do walki na śmierć i życie. To nie te klimaty. James przenosi na papier opis stosunków międzyludzkich, do którego przed nim w pisarstwie uciekały się kobiety. 

W zasadzie niepewność i niejasność dominuje (co natychmiast skojarzyło mi się z filmem "Pokój z widokiem" Jamesa Ivory - podobne czasy, podobne sytuacje). Niepewne i niejasne są uczucia niemal wszystkich najważniejszych postaci. Począwszy od Bernarda. Trudno dociec, co naprawdę sądzi o  Angeli ten ironista, co świat traktuje jak przyjęcie, na którym można się nieźle zabawić, obserwując tego i owego:
„Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią”. 
I właśnie nad tą towarzyską bestią trzeba pochylić się najbardziej, żeby w końcu uznać, że uczucie, które odkryła mniej więcej na powieściowym finiszu, otrzymało swój początek już w pierwszym rozdziale, aż mniej cierpliwi mieliby prawo krzyknąć: „No i nie można było tak od razu? Zamiast ciągnąć wątek i uzupełniać go dodatkowymi?!”.
Można było, ale gdyby wszyscy natychmiast wszystko rozumieli, życie ziałoby nudą, a co dopiero powieści...

Nie mniej zawikłaną postacią niż Bernard jest Gordon. Żaden z niego romantyk; na pierwszym miejscu stawia rozum, a i tak w którymś momencie uznaje, że dokonał niewłaściwego wyboru. Najważniejsze stało się dla niego rozpracowanie kandydatek do przybrania jego nazwiska i wybranie takiej, która wzbudzi podziw nie tylko jego, nie tylko Bernarda, ale całej otaczającej społeczności. Chce się żenić, ale broń Boże zakochać. W życiu na ogół bywa odwrotnie. Tymczasem Gordonem rządzą specyficzne poglądy, chociaż nie tak bezpodstawne, jak mogłoby się wydawać:
„Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę. Nie sposób kogoś poznać, gdy jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na oczach”.
No właśnie, a Gordon ma podwójne, albo i potrójne klapki, co łatwo zauważyć w końcowej fazie powieści. 
Za to na pewno nie ma klapek na oczach Angela, i choć skomplikowana, rozgryza sytuację jak królik marchewkę, na kawałeczki i bezbłędnie. To postać robi za rozważną, a nawet wszechwiedzącą.

Pozostaje nieco przewrotna Blanche, ponoć bezużyteczna. Jest tym, „co Francuzi zwą bibelotem”. Potrafi mówić 24 godziny na dobę i zabawiać towarzystwo, ale i przy niej pojawiają się znaki zapytania.

Tak więc komplikacja goni komplikację. Henry James pozawieszał na ścianach psychologiczne portrety i uwikłał z nich powieść, która, choć liczy właściwą – jak na powieść – ilość stron, wydaje się jakby opowiadaniem. Bohaterowie są w niej podróżnikami, podobnie jak James był nim przez całe życie. Mężczyźni i kobiety bywają (na salonach), składają zapowiedziane i niezapowiedziane wizyty i rozmawiają. Ci pierwsi szukają wrażeń albo żon, bo majątek oczywiście odziedziczyli, a te drugie mężów, najlepiej z majątkiem, najlepiej z dużym majątkiem - może być odziedziczony.

Fani prozy Jamesa powinni obowiązkowo zajrzeć do „Zaufania”, bo to rzecz wciągająca i warta poświęcenia jej czasu, ale nie gwarantuję, że ta po raz pierwszy przetłumaczona na język polski powieść wywoła u nich to samo wrażenie, co niezapomniany „Portret damy”.



poniedziałek, 20 listopada 2017

Margaret Atwood, "Grace i Grace", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Grace Marks od ośmiu lat przebywa w więzieniu w Kingston za współudział w zamordowaniu swojego pracodawcy Thomasa Kinneara i jego służącej Nancy Montgomery. Mimo skazania na dożywocie prawdziwe wydarzenia, jakie miały miejsce w 1843 roku, owiewa tajemnica, ponieważ, czy to na skutek szoku, czy wskutek zaburzeń umysłowych, niektóre chwile z tamtego okresu zostały wymazane z pamięci Grace. Gdy w Kingston pojawia się dr Simon Jordan, który ma zamiar odkryć, jakie sekrety drzemią w umyśle kobiety, życie powiązanych z nią osób i jej samej zaczyna bić szybszym rytmem. Jordan nie tylko staje się osobą, której Grace wyjawia zawikłane dzieje swojego życia, ale także wprowadza zamieszanie wśród płci przeciwnej, którą żywo interesują badania doktora i on sam. Nie bez powodu – uczony posiada dostęp do spraw będących poza zasięgiem kobiet żyjących w czasach, w których wciąż nie przysługują im prawa dane mężczyznom, tj. dostęp do wglądu we wnętrze człowieka: „kobiety te pożądały wiedzy, choć nie mogły się do tego przyznać, gdyż była to wiedza zakazana – wiedza o posmaku sensacji, wiedza, jaką się zdobywa, zstępując na samo dno. Był tam, dokąd one nigdy nie mogły dotrzeć, wiedział to, czego one nie mogły zobaczyć […]”. Ale bardziej niż ludzkie wnętrzności interesują go choroby psychiczne, dlatego jako lekarz Grace Jordan pragnie dociec, czy „objętość jej wspomnień może być czymś w rodzaju szaleństwa, sposobem odwrócenia uwagi od jakiegoś ukrytego, lecz zasadniczego faktu”, a przede wszystkim może wydać opinię, która przyczyni się do uwolnienia skazanej na dożywocie. Jednak to nie tak banalnie proste, jak mogłoby się wydawać, w czasach, gdy niektórzy sądzą, że „fanatyzm religijny jest źródłem szaleństwa równie płodnym, co pijaństwo”, lecz nie mogą być szalonymi ci, którzy ubierają się modnie, „zwłaszcza jeśli mają zegarek ze złotą dewizką” – jak zauważa główna bohaterka. Poza tym szaleństwo powinno przeważać u kobiet - jeśli posłużyć się zdaniem któregoś z bohaterów, że generalnie to one „mają słabszą kondycję nerwową”. Ale jakich poglądów można się spodziewać w początkowej fazie prac nad ludzkim umysłem, które powinny być tym dla XIX wieku, czym studia nad materią były dla wieku XVIII. W każdym razie to nie Jordan, otoczony przez kobiety chętne do zeswatania go lub do przyjęcia jego nazwiska i czujący się przez to tak, jakby ktoś dusił go materacem, znajduje się na pierwszym planie. Na pierwszy plan wysuwa się skryta w więziennej celi lub w domu żony komendanta Grace – ta osóbka, lat 24, której nie należy podawać nożyczek, bo mogłaby w razie ataku kogoś nimi zranić, a która jest zwinna, zręczna, ładna i doskonale radzi sobie z wszystkimi pracami, zaś w innych okolicznościach mogłaby nawet starać się o posadę pomocnicy modystki…

Powieść Margaret Atwood wydana po raz pierwszy w 1996 roku została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Kanadyjska powieściopisarka włożyła do czarno-białej historii tyle dynamiki, obrazowości, szczegółów, a przede wszystkim tyle fikcji, tak umiejętnie skonstruowała fabułę i postaci, że czytelnik nie może się oderwać. Nie zaszkodzi wprost stwierdzić, że główną wadą Grace i Grace jest to, iż, jako wabik zagrażający wypełnianiu innych obowiązków,  staje się niebezpiecznym, tymczasowym nałogiem w ręku czytelnika. A w cięższych przypadkach, podatnych na uzależnienia, mógłby doprowadzić do sytuacji podobnej tej:
„Opowiadała mi o tym pewna stara nauczycielka. W pierwszych latach naszego wieku objęła ona posadę na zapadłej wsi w zachodniej Serbii. Prowadziła również wiejską bibliotekę i wypożyczała chłopom książki do czytania. Pewnego dnia przybiegła do niej zrozpaczona chłopka z pretensją: <<Na miłość boską, nauczycielko, cóż to za książki dałaś mojemu mężowi? Zupełnie zwariował! Czas brać się do pracy, a on wstaje wczesnym rankiem, książkę pod pachę i – pod gruszkę. O wszystkim zapomniał, o domu, o bydle, o pracy. Zupełnie mi chłop zwariował!>> Nauczycielka nie wiedziała, co począć, ale chłop nie rozstał się z książkami, dopóki ich nie przeczytał. Były to dwa tomy Ogniem i mieczem.[1].

Cały problem w tym, że Grace i Grace jest jak serial, ale z pewnością nie polski - długi, wciągający, wielopostaciowy, wielowątkowy, z dozą namiętności (w zasadzie tu przesadnie obrazowanej), a przede wszystkim kryje tajemnicę, którą widz jak najszybciej chce poznać.
Początkowo wydaje się, że kolejne przedstawione w powieści postaci są przedmiotem ośmieszania: oto mamy m.in. wielebnego Verringera „o cienkiej i wyblakłej skórze i włosach, niefortunnie małych i wydętych ustach – zupełnie jak u kijanki”, nie lepiej wygląda jego gospodyni – „o twarzy jak sosnowa deska”; z kolei głowa pani Quennell przypomina „srebrnego miniaturowego pudelka” – jakby autorka  umyśliła sobie, by koniecznie ośmieszyć każdą kolejną, na pewno drugoplanową postać. Z  tłumu wyłamuje się m.in. Lydia i pani Humphrey – ale obydwie osoby określa coś zgoła innego, z czym im nie do twarzy, więc pominiemy to milczeniem. I wśród osób bezwadliwych znajdzie się podziwiana, prawie nieskazitelna Grace i uczony. Tymczasem autorka miesza szyki tym, którzy byli już pewni prawidłowego  zakończenia, a wszelkie ubarwienia postaci zdają się bardziej niż o przyjęciu konwencji bajki, świadczyć o niewątpliwym talencie Atwood do tworzenia wielkich literackich malowideł uzupełnianych wszelkimi możliwymi szczegółami. Jednak Atwood przede wszystkim zdaje się wskazywać na problem społeczny kobiet żyjących w XIX wieku – często traktowanych gorzej niż płeć przeciwna, instrumentalnie, z jedną albo żadną drogą wyboru. I raczej trudno uznać ten wniosek za bezpodstawny, ponieważ autorkę uważa się feministyczną i, jak sama stwierdziła, sympatyzuje z feminizmem.






[1] Djordje  Żivanović, Sienkiewicz w literaturach serbskiej i chorwackiej,  w: Henryk Sienkiewicz. Twórczość i recepcja światowa, red. A. Piorunowa, K  Wyka, Kraków 1968, s. 377-378.
,