piątek, 18 października 2013

Politycy według Toma Blaira

Politycy są jak pieluchy. Powinni być zmieniani często i z tego samego powodu*. 

Tak Tom Blair sportretował słownie masy rządzące i zapewne doskonale pogląd Blaira (niestety nie wiem, kim jest Tom Blair, w Wikipedii człowiek o tym nazwisku to amerykański sportowiec, ale znanych jest jeszcze kilku Tomów Blairów, więc informacji na temat autora cytatu uzupełnić nie mogę)  wytłumaczyć można by jednym starym jak świat (albo i trochę młodszym) zdaniem: Jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził. Ale jeżeli ktokolwiek zna osobę, której nikt nie ma nic do zarzucenia, proszę o informację (osoby z grona rodzinnego nie są brane pod uwagę).





*Kalendarz z księdzem Twardowskim, Sandomierz 2012 (z 28 września).

wtorek, 8 października 2013

Jacek Dehnel "Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu", WAB, Warszawa 2013.

Zapewne zjechałby Jacek Dehnel moją nieprofesjonalną recenzję, gdybym ją rozpoczęła lub zakończyła w taki oto sposób: „myślę, że warto przeczytać tę książkę / nie warto przeczytać tej książki”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, bo to lektura lekka i przyjemna”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, choć nie jest to lektura łatwa”, „myślę, że nie warto przeczytać tej książki, bo sprawia wiele trudności” i „myślę, że nie warto czytać tej książki, chociaż łatwo ją przeczytać” (s. 272) /chociaż ostatnia propozycja jest najbardziej zaskakująca/, tak więc powstrzymam chęci i nie będę kierować się powyższym sposobem myślenia, chociaż… myślę, że słowo „warto” posiada niejedno znaczenia, bo „warto” dla jednego nie oznacza „warto” dla drugiego. Przykładowo, gdybym dowiedziała się o spotkaniu fascynatów broni palnej, dnia tego i tego o godzinie tej i tej w miejscu takim a takim, z pewnością natychmiast zapomniałabym o tej informacji, nawet gdyby w treści ogłoszenia znalazło się słowo „warto”.
W związku w powyższym nie użyję słowa „warto” poniżej.
A poniżej, czyli w tym właśnie miejscu, przyznać muszę, że dysponuje Jacek Dehnel talentem do „przyprawiania” ludzi dobrym humorem, nawet w momencie przypinania łatek temu i owemu (choć istnieje tylko minimalna szansa, że w ten sposób zostanie to odebrane i wcale mnie to nie dziwi), a znalazła się takich "owych" w książce niemała ilość, wobec czego podejrzewam, że polecą gromy na autora ze strony m.in. Tomasza Sobieraja, posłanki Jakubiak, posła Girzyńskiego, Witolda Gadowskiego, czy Wiesny Mond-Kozłowskiej, albo w wersji łagodniejszej - przybędzie pisarzowi wrogów; prześwieca bowiem sarkazm Dehnela na tej felietonowej ścianie, usłanej również innymi tendencjami, nieobijającymi się o krytykę, choć ta niewątpliwie wiedzie prym i podsuwa myśl, że posiada Dehnel predyspozycje do ukazywania rzeczywistości za pomocą karykatur. No i co tu począć, kiedy te błędy ludzkości parającej się czy mówiącej o literaturze tak uwypuklone zostały, że przyćmiły do pewnego stopnia pozostałe tematy zawarte w książce, a tych niemało, gdyż mowa i o starych, nieznanych księgach, i o nowych niemieszczących się już na półkach, i o recenzentach, o spotkaniach w autobusie i na wieczorkach autorskich, o psujących się laptopach, o pisarzach-podglądaczach, o starszych paniach podpierających się Dehnelem przy bezsenności, o poetach-debiutantach łasych na komplementy, o dworkach, w których znani pisarze tracą albo i pożytkują czas dyskutując, leniuchując, pracując, a ponad wszystko korzystając z atrakcyjnego zaproszenia, no i wyjeżdża sobie taki gość uwielbiany w świecie literackim na, nazwijmy to, darmowe wakacje, najczęściej na odległą farmę (nie, nic z tych rzeczy, to z pracą na roli nie  ma nic wspólnego), i mieszka sobie z kolegami po fachu, z koleżankami po fachu (przypomniała mi się piosenka Jesteśmy na wczasach i panna Krysia – ta z turnusu, bo to w istocie z turnusem się kojarzy), miło czas spędza, wielu nowinek ze świata pisarskiego się dowiaduje, tak więc żaden szmatławiec (choć takiego o pisarzach i tak raczej nie nabędzie) nie jest mu potrzebny, gdy plotki wprost z pierwszej ręki, jak np. nowinka o misery books, choć niewątpliwie to już nieco inny zakres tematyczny, niezbyt związany z rewelacjami ze sfery literatów; a poza tym nasz słynny pisarz pracuje i odpoczywa.

Jaka teza po zapoznaniu się z Młodszym księgowym? Otóż taka, że kiedy dobry felietonista nie ma o czym pisać, to pisze o byle czym, a i tak znajdą się zainteresowani, tym bardziej jeśli ów piszący jest znany w literackim światku.

Ale jako że „miarą jakości literatury jest częstotliwość występowania takich urywków, które zmuszają nas do porzucenia na chwilę lektury” (s. 248), przyznać muszę, że lekturę porzucałam kilkakrotnie, choć nie tyle z powodu wspomnianych urywków, ile raczej z powodu braku skupienia, do którego nie przyczyniła się nuda ziejąca z książki, bo takiej tu nie dostrzegłam (ale w rzeczy samej kilka tekstów nie wzbudziło mojego zainteresowania, a parę wręcz odwrotnie), lecz dlatego, że czytając felietony za jednym zamachem, niewiele się z nich wynosi, z tego względu że przytłoczenie informacjami strasznie męczy, dlatego radzę czytać książkę z przerwami, najlepiej przynajmniej jednodniowymi.

A co do tekstów, które znacznie poprawiają humor, polecam jeden z rozdziałów, tj. Wyznania amerykańskiego hodowcy drobiu, gdzie znajdziemy taki urywek:

Kurę zresztą wprowadza autor genealogicznie niemal od bram (zatrzaśniętych już) biblijnego raju, pisząc że <<najstarszy syn Janeta zwany był Gomer, co oznacza koguta i że ze sporą dozą prawdopodobieństwa można podnosić pogląd, że udomowienie kur zbiegło się z hodowlą owiec przez Abla.>> Czyli do Arki weszły już udomowione, uff  (s.164).


No tak, bardzo ciekawa informacja, fragmentu o reputacji kurnika cytować nie będę, ale przyznać trzeba, że przywołany w tekście amerykański hodowca drobiu znał się na rzeczy (z zakresu kur, kurników i kogutów oczywiście). 

poniedziałek, 30 września 2013

"Yodok stories" reż. Andrzej Fidyk, 2008








Po obejrzeniu filmu dokumentalnego Yodok stories, w reżyserii Andrzeja Fidyka, poświęconemu obozom koncentracyjnym w Korei Północnej, mam tylko jedno zdanie do napisania:

Wiem już, co czuł Czesław Miłosz, kiedy tworzył Campo di Fiori, co czuł być może także potem i przedtem.

[...] Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Morał ktoś może wyczyta,
że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.

Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.*



Ale zacytuję jeszcze bardzo ważne słowa reżysera filmu:

„Zaczęło się od tego, że miałem zrobić dokument o północnokoreańskich obozach koncentracyjnych, ale nie wiedziałem jak. Przecież tam nie można wejść i filmować. Zresztą po filmie „Defilada”, który zrobiłem w 1988 roku, do Korei Północnej już bym nie wjechał. Wiedziałem, że jest kilka osób, którym udało się z obozów wydostać i uciec do Korei Południowej. Ale oprócz nich trzeba coś pokazać. Wymyśliłem, że to może być spektakl, w którym oni wystąpią. Pojechałem do Seulu, żeby znaleźć wykształconego w Korei Północnej reżysera. Tak znalazłem Jung Sung Sana."**




sobota, 28 września 2013

Na ostatniej stronie "Dziennika" Gombrowicza

Witold Gombrowicz, "Dziennik 1953-1956", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.


Nadęty jak balon, który lada moment pęknie, jeśli nie upuści z siebie powietrza; jeśli nie zaprzestanie postrzegania siebie samego jako istoty najmądrzejszej, tylko czy na pewno? Czy to moje pierwsze niepochlebne wrażenie mnie nie zmyliło, bo gdzieś tam w balonowym powietrzu tkwi jakaś niepewność jednak, coś ukrytego, odsłania się momentami Gombrowicz bardzo mocno, a owo coś wydające się egocentryzmem może stanowić tylko nasiąkniętą krytyką otoczkę elementu niewidocznego; zamaskowanie czegoś. Zdaje się pełnić pisarz funkcję arbitra, nauczyciela piętnującego obecną mu Polskę, wytaczającego nowe szlaki w banalnej kulturze, propagującego wyzbycie się zachwytów dla Mickiewicza, rezygnację z wzorowania się na autorze Pana Tadeusza,  znalezienie własnej, dającej siłę odrębności wobec Europy.
Sam artysta przyznaje, że jego „ja” tętni w centrum jego istnienia i ten widok rozpościera się przed czytelnikiem z całą mocą, wybielając sprawy drugoplanowe, choć nie mniej ważne. Słowami kpiącymi, nieco obraźliwymi dla tego i owego wplata pisarz relacje z dni codziennych, ze spotkań mniej i bardziej udanych, opowiada o towarzystwie salonowym, o tym, jak wzbudza zainteresowanie swoimi poglądami, podając się za hrabiego, pisze o tym, jak nazwano go wyrodkiem, wspomina o żółtych butach, o kobietach, których piękno, będące ich powołaniem, mija wraz z zawarciem związku małżeńskiego, o krytykach recenzujących jego twory niezrozumiale, a z ich opinii nic nie wynika, o poetach wreszcie:

[…] Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem – aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pewne zadośćuczynienie i sto razy powiem – że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nie mam nic przeciwko temu)  (s. 88).

Zna otoczenie intelektualistę Gombrowicza, niewątpliwie intelektualistę wysokiej marki, acz kontrowersyjnego, dlatego lepiej nie dopuszczać go do wyższych stanowisk, bo on jakby gardzi uprzejmością, jest przeciwny owijaniu spraw w bawełnę i poprzestawaniu na miłych, niedocierających do sedna wypowiedziach, tam bowiem, w tamtym świecie ogół Polaków gra w teatrze wyuczone role – czyli swój pobyt w formie.
Ale nie tylko krytycyzm wyłania się z Dziennika, […] można bowiem tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub Gogol – albo wcale (s. 93). No i do kogo tu przyrównać autora tych słów, do Poego, Gogola…? Ale nasz wymagający autor ceni także Miłosza i wychwala Sienkiewicza, jak żadnego innego pisarza, choć umiejętnie rozprawia się z innymi  reprezentantami pozytywizmu czy romantyzmu:

Jak Piłsudski był przygnieciony a nawet przerażony Piłsudskim, jak Wyspiański nie mógł się ruszyć pod ciężarem Wyspiańskiego, jak Norwid jęczał, dźwigając na barkach Norwida, tak Przybyszewski z lękiem i świętą zgrozą spoglądał na Przybyszewskiego. We wszystkim co pisze słyszy się: – Ja jestem Przybyszewski! Jestem demonem! Jestem objawiciel! (s. 245)

Ale czy to nie przypadkiem Gombrowicz jest przygnieciony Gombrowiczem, bo jego samego najwięcej w jego dziełach, bo dominuje jego nieodłączne wyzwolenie z formy.       
Choć wydaje mi się, że wyczuwalna tu wyższość nie jest czymś wrodzonym, i to raczej może nie poczucie wyższości, ale replika na otaczające go, może nieszczęśliwe życie, a chcąc wyjść z twarzą z tej rutyny, nabrał Gombrowicz rysów pyszałka niewiele robiącego sobie z opinii otoczenia.
Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy (s. 92)  – odpowiada Gombrowicz, gdy Miłosz lęka się zbytniego oddalenia się od Historii.
I ten, u którego właśnie słowa stanowią najwyższą siłę, sam obija się o niezrozumienie, podobnie jak geniusz innych wielkich pisarzy, podczas gdy tłum chce prosto i jasno, z pominięciem słów nieużywanych w życiu codziennym.
Jeśli Gombrowicz bierze na ostrze noża jakiekolwiek dzieło, to jest w stanie zmiażdżyć je niczym robaka, ale przedtem pochodzi obok niego, poobserwuje, chociaż… zważywszy, że Gombrowicz był uczulony na cierpienie zwierząt, może powinnam zahaczyć o coś innego niż robak. 

Już o tym wspomniałam, zdaje się, ale napiszę po raz drugi. Dziennik 1953-1956 plasuje się dla mnie na pierwszym miejscu, jeśli mowa o dziełach Gombrowicza, przed Ferdydurke, Pornografią, Trans-Atlantykiem i Opętanymi, z tego względu że zawiera bardzo ważne treści, sięgające w głąb człowieka, z tego też względu że autor zaprasza czytelnika na przesiąknięty humorem spektakl o własnym życiu, łącząc tematy codzienności z problemami wyższej materii.

I jeszcze jeden ważny cytat:

Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne (s. 153).

niedziela, 22 września 2013

Rozważania poniekąd nie-dzielne / Odezwa do dyskutantów


                                                                            Niniejszym zamieszczam odezwę w wykonaniu Gombrowicza, skierowaną do dyskutantów, a ja jako przeważnie niedyskutująca (co najwyżej w Internecie, za pomocą słowa pisanego i tylko wówczas, gdy się z czymś absolutnie nie zgadzam, choć przyznam, czasami żałuję, że wyraziłam sprzeciw, bo być może tylko całkiem niechcący nadepnęłam komuś na odcisk i nic więcej z tego nie wynikło) naprawdę podziwiam osoby, którym natura nie poskąpiła umiejętności prowadzenia dyskusji.
Oto   i odezwa:

Pragnę zastanowić się z Wami nad tą sprawą, gdyż z przykrością widzę, że dyskusja należy do tych zjawisk w kulturze, które na ogół nie przynoszą nam nic prócz upokorzenia, które nazwałbym „dyskwalifikującym”. Pomyślmy, skąd się bierze ten jad hańby, którym nas poi dyskusja. Zabieramy się do niej sądząc, że ma wyświetlić, kto ma rację i jaka jest prawda – wobec czego primo określamy temat, secundo ustalamy pojęcia, tertio dbamy o ścisłość wysłowienia i quarto o logikę wywodu. Po czym wytwarza się wieża Babel, mętlik, chaos słów i prawda tonie gadaninie.
[…] Jeżeli powiedziałem, że dyskusja należy o zjawisk „dyskwalifikujących”, to oczywiście mam na myśli tylko dyskusje dotyczące spraw wzniosłych i oderwanych, nikt bowiem nie narazi się na wstyd ani na śmieszność, rozprawiając na temat przyrządzenia zupy kartoflanej. Lecz śmieszność jest następstwem nie tylko tego, iż dyskusja nie może sprostać swojemu zadaniu – rodzi się ona stąd przede wszystkim, że my sami dopuszczamy się pewnej mistyfikacji, która właśnie staje się tym bardziej drastyczna im większa jest waga tematu. Mianowicie udajemy przed innymi i przed sobą, że idzie nam o prawdę, gdy w rzeczywistości prawda jest jedynie pretekstem do naszego osobistego wyżycia się w dyskusji, dla naszej,  krótko mówiąc, przyjemności. Gdy gracie w tenis, nie usiłujcie wmówić w nikogo, że idzie wam o coś innego poza grą – ale, gdy przerzucacie się argumentami, nie chcecie przyznać, że prawda, wiara, światopogląd, ideał, ludzkość albo sztuka stały się piłką, i w gruncie rzeczy ważne jest tylko kto kogo pokona, kto zabłyśnie, kto się wykaże w owym starciu, tak mile zapełniającym południe.
Czy więc Dyskusja służy Prawdzie, czy Prawda – Dyskusji?

(W. Gombrowicz, List do członków Klubu Dyskusyjnego w Los Angeles [w:] Dziennik 1953-1956, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 114-115)

I sprzeciwić się Gombrowiczowskiej wypowiedzi do pewnego stopnia nie można, ale zapomina pisarz, że dyskusja jest jedną z podstaw stosunków międzyludzkich, jedną  z form dialogu, niezbędną w świecie.

Tak się wczoraj zastanawiałam nad pewną podsuniętą mi myślą, według której na poznanie prawdy o dyskutowanej rzeczy decydujący wpływ może mieć wypowiedź jakiegoś autorytetu – a konkretnie został polecony mi autorytet w postaci najlepiej jakiegoś profesora. No cóż, niestety nie zgadzam się z tak postawioną sprawą, bo nawet człowiek o tytule profesora, posiadający dyplom uprawniający go do wykonywania określonego zawodu, kształtujący młode, niedouczone umysły, a niechby i uznawany za autorytet, nie zmusi mnie do przejęcia swojego sposobu postrzegania danej sprawy, jeśli ja mam o owej rzeczy zupełnie inne zdanie. Tyle odnośnie do autorytetu. Ale podam jeszcze przykład, oto nasz wieszcz narodowy, Mickiewicz, swego czasu  wykładowca na College de France, zwolniony z tegoż stanowiska za poglądy jakie głosił, a wiążące się z naukami Andrzeja Towiańskiego – twórcy sekty, która najwyższym kultem darzyła Napoleona. I gdyby Mickiewicz zaczął owe założenia, odwołujące się do Napoleona, wpajać słuchaczom na uczelni, to zastanawiam się, jaka część młodzieży istotnie by mu uwierzyła i również zaczęła czcić Napoleona niczym samego Boga, i jakie przyniosłoby to skutki, a jaka część uznałaby, że Mickiewicz postradał zmysły. To dowodzi tylko tyle, że nie ma ludzi nieomylnych.

Cóż, dystans do samego siebie przede wszystkim, ale też do innych.
Zgadzać się z każdą rzeczą, jaką się usłyszy, to taktyka dziecka.

No i, chcąc nie chcąc, sama wdałam się w dyskusję - w zjawisko zdaniem autora Ferdydurke upokarzające, w dyskusję sama z sobą.  

A na zakończenie dowód, że to co ma początek w jednym miejscu, niekiedy również w tym samym miejscu może mieć swój koniec:

MOŻE JUTRO TA DAMA SAMA DA TORTU JEŻOM.


Instrukcja: Czytaj od początku do końca, a potem od końca do początku.