poniedziałek, 2 kwietnia 2012

"Kiling Bono" Neil McCormick


 Gdybym nazywała się Nick McCormick, napisałabym, że „w 1975 odkryłam Beatlesów, przyznaję, trochę później niż reszta świata...”. Jednak ponieważ nie nazywam się Nick McCormick, co więcej w 1975 roku plany o moim poczęciu dopiero raczkowały gdzieś w niebieskich przestworzach, tak więc nie mogę powtórzyć myśli autora Killing Bono. Mogę za to z całą pewnością przyznać, że w 2012 roku poznałam losy Nicka McCormicka i karierę U2; przyznaję, trochę później niż reszta świata.
   Killing Bono zawiera w sobie nagą, podaną bez ozdobników prawdę o życiu Nicka McCormicka. Patrzymy na jego pierwszą lepszą lepszą fotografię i myślimy: miał facet szczęście. Ale pozory mylą, ponieważ to szczęście nie przyszło ot tak sobie, na zawołanie. Poprzedziły je niezliczone upadki i ciągłe pchanie się do przodu, a jak wiadomo, maszyna o nazwie biznes nie chodzi na kompromisy i nie uczyniła tego wyjątku również dla autora książki. To nie jest smutna prawda, lecz życie, w którym trzeba przepychać się łokciami, by dojść do złotej klatki. McCormick, mający ciągłe poczucie porażki w obliczu sławy, jaką osiągnął jego przyjaciel Bono, nieustannie trzyma się na baczności, zahacza o wszystko i o wszystkich, płacze po śmierci Johna Lennona, przeprowadza liczne wywiady, męczy się nad kolejnymi tekstami piosenek i wdziera się tam, gdzie innym nigdy by się nie chciało. A wszystko po to, żeby w odpowiednim momencie wypłynąć jako gwiazda rocka. Jednak ten moment nie nadchodzi.
   Killing Bono to książka o straconych złudzeniach, ale nie tylko. Nick McCormilk pokazuje zakryte strony świata muzyki, o których zwykli ludzie mogą dowiedzieć się czegoś więcej jedynie z gazet. Na tym terenie drugoplanowe role grają też narkotyki, sława uderzająca do głowy, sceptyczna postawa wobec wiary w Boga, niezobowiązujące stosunki seksualne, prawdziwe uczucia, załamania, kontakty ze światowej sławy wokalistami i... przyjaźń.
Biografia McCormicka zadziwia, bawi, wzrusza i każe sięgnąć po płyty U2, przekonać się, co takiego jest w ich muzyce, że potrafiła podbić cały świat. Może właśnie w niej kryje się część ukazanej przez autora opowieści.
Książka Neila McCormicka potwierdza, że najciekawsze są historie prawdziwe.

"Klasztor" Panos Karnezis


 

   Klasztor to historia owiana tajemnicą. Autor, idąc po prostej linii, dowodzi jak łatwo zburzyć spokój i powagę w miejscu, gdzie chlebem powszednim jest modlitwa i ascetyzm. Naruszenie niezmąconej niczym kontemplacji nosi w sobie znamiona sekretów ukrywanych w ludzkich duszach. To, co na pozór wydaje się czyste i nie do przebicia, kryje niewypowiedziane myśli. Klasztor jest miejscem utożsamianym z osobami powołanymi do czegoś głębszego niż praca, dom i dzieci, a przecież tam również żyją tylko ludzie. Panos Karnezis umiejętnie oddaje atmosferę życia konsekrowanego. Wprowadza niespotykany klimat, zupełnie nierzeczywisty, jeśli odnieść go do naszego codziennego, zabieganego świata. Człowiek chciałby zanurzyć się na moment w tej doskonalszej egzystencji i zobaczyć tę część ziemi, gdzie żyje się spokojniej. Kiedy owa klasztorna harmonia zostaje zakłócona, ma się ochotę do niej wrócić, oddać jej dawną świeżość i odegnać sprawy gmatwające ów lepszy porządek. Jednak z drugiej strony właśnie ten zakłócony, ukazany w książce spokój nie pozwala czytelnikowi odłożyć lektury i nakazuje mu brnąć dalej, by odkryć zaskakującą prawdę.
   Klasztor jest opowieścią, która każe nam zatrzymać się na moment, by obejrzeć przez zamazane szybki świat, do którego na ogół nie ma się dostępu. W tym świecie najważniejsza staje się czysta dusza, a najmniej ważna pogoń za każdym kolejnym dniem. Pięknie żyć? Nawet w tak pięknym życiu istnieją rzeczy zakazane i przede wszystkim w tak pięknym życiu trzeba je zwalczać. Powaga, odosobnienie i czystość, a obok tego wszystkiego pokusa skrywana pod rąbkiem zakonnej przysięgi.

"Zawiadowca śmierci" Berndt Rieger



 W jaki sposób miły, spokojny, pracowity i zdyscyplinowany mężczyzna o nienagannym wyglądzie mógł stać się jednym z największych zbrodniarzy wojennych? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Berndt Rieger w swojej książce „Zawiadowca śmierci”. O nazistowskich zbrodniach powiedziano już wiele, napisano jeszcze więcej. Wydaje się, że ukrytych dotąd, wychodzących na jaw krzywd nigdy nie będzie dość. Ten temat ciągle powraca, lęgnie się jak mrówki w swoich mrowiskach, by odkryć kolejnych winnych. Franz Novak mógłby być zwyczajnym redaktorem, mógłby zajmować miejsce przy biurku i pisać artykuły dla świetnie sprzedającej się gazety, a wolne chwile mógłby poświęcić ukochanym przez siebie górskim wspinaczkom. Tymczasem Novak wolał wspinać się po szczeblach kariery w oddziałach służb specjalnych. Książka Berndta Riegera to analiza życia głównego bohatera. Autor krok po kroku odtwarza kolejne posunięcia Novaka. Proste fakty zaczerpnięte z Akt Krajowego Sądu ds. Karnych we Wiedniu oraz z innych dokumentów ukazują poczynania nieżyjącego już Franza Novaka, który wywiązywał się ze swojego zadania znakomicie. Upychał do wagonów tysiące niewinnych ludzi i patrzył, jak się duszą, tłoczą, umierają, jak ze strachu tracą zmysły, jak ich krew leje się strumieniami. 

Jaką wartość ma wypełnianie obowiązku wobec życia setek tysięcy bezbronnych ludzi? Praktycznie żadnej. Tym bardziej zastanawiają słowa samego Novaka: „Samych tych ludzi oczywiście żałowałem, ale to była konieczność. Kto mógłby się wtedy z tego wykręcić?”. Nie sposób przejść obojętnie obok takich słów, płynących z ust samego mordercy. Berndt Rieger nie ma żadnych wątpliwości co do tego, kim był Franz Novak. Autor podaje wszelkie dowody, świadczące o winie człowieka postawionego na ławie oskarżonych. Rieger wydaje sąd, a czytelnik, chcąc nie chcąc, musi przyjąć do wiadomości przedstawione przez autora kolejne bestialstwa dokonywane na człowieku przez innego człowieka. Dokonywane na każdym człowieku, z którym praktycznie Franz Novak nie miał nic wspólnego. Wciąż pozostaje tylko jedno pytanie. Dlaczego?
 
Skąd brali się ludzie gotowi zabijać bez ważnej przyczyny? Kiedy rasa, kolor skóry czy odmienne poglądy przestaną mieć znaczenie? Kiedy tolerancja wyjrzy na światło dzienne?
   Obozy koncentracyjne pozostały miejscami, które należy zwiedzić, groby - miejscami które trzeba odwiedzić i zapalić znicz, a pomniki – kamieniami, na których należałoby przynajmniej od święta położyć kwiaty. A my pozostaliśmy ludźmi. Nie ma innej opcji. O tym przypomina „Zwiadowca śmierci”. Nietolerancja to nie wymysł, to zjawisko, które ponad pół wieku temu wzbudziło potrzebę zabijania. Odległe czasy. Zastanawia więc jedno. Po co na okrągło o tym mówić? Może po to, żeby można było wyobrazić sobie siebie samego pod postacią Franza Novaka i zastanowić się, skąd bierze się brak poszanowania dla odmienności? Nietolerancja wciąż żyje. Nie widać jej w dziennym świetle, ale po ciemku. I czy tego chcemy, czy nie, sami możemy stać się kiedyś jej ofiarami. Powstaje zasadnicze pytanie. Czy lepiej zginąć w wagonie, czy stać, patrzeć i zgadzać się? Franz Novak wybrał drugą opcję. Książka Riegera skłania nie tylko do powrotu do przeszłości, ale także do zastanowienia się nad teraźniejszością.

Na początek...

  Na początek należałoby wspomnieć, że piszę ten tekst w chwili, gdy Poznań wygląda jak miasto odbudowywane po wojnie dziesięcioletniej. Dostanie się do centrum przypomina starania ślimaka, który mimo podłączonego napędzania na cztery koła notorycznie dociera do celu z maksymalnym opóźnieniem. Żółwiata sygnalizacja świetlna może doprowadzić człowieka do palpitacji serca, a zatłoczone autobusy powodują, że odechciewa się żyć. A'propos autobusów, podobno Lech Poznań w ostatni weekend miał szansę świętować jubileusz 370. albo 270. bramki (nie jestem pewna) - o czym głośno poinformował jeden z kibiców tegoż klubu pozostałych fanów piłki nożnej w jednym z miejskich autobusów. Niestety jako niedoinformowana nie napiszę, czy zagorzali kibice opróżnili większą ilość butelek piwa niż zazwyczaj, czy też nie przekroczyli normy. Oczywiście mogłam coś pokręcić. Być może ta bramka ma paść w następnym meczu i, być może, to nie byli kibice Lecha Poznań, w każdym razie byli obwieszeni biało-niebieskimi szalikami.
  Tyle o Poznaniu, z którego niedługo się wynoszę (Wielki czas!).

  Tak więc na początek... o polityce...

  Ostatnio pożyczyłam pewnej osobie antologię opowiadań Swoją drogą. Po jej lekturze moja znajoma oddaje mi książkę, opowiada, co sądzi o kolejnych tekstach. "Ten w porządku, tamten gorszy", etc., i kiedy dochodzi do końca książki, mówi: "A tego opowiadania Marty Mizuro nie czytałam. Jak przeczytałam tytuł - o posłach, to nawet nie zaczęłam".
  Tytuł brzmiał Posłowie. Cóż, polityka - ważna rzecz, może więc nie taka daleka droga od posłowia do sejmu. I jedno, i drugie ma swoje prawa.

PS: Może na taki nie wygląda, ale tak ogólnie to jest blog literacki. Informuję, w razie wątpliwości.