Pani profesor odkrywa karty prywatności.
c.d. tutaj
niedziela, 29 grudnia 2013
niedziela, 24 listopada 2013
Niedziela na wykończeniu
Niedziela, jak widać, na wykończeniu, a dwaj panowie przypomnieli
mi właśnie, że podstawową ideą niedzieli
(i nie tylko niedzieli) jest odpoczynek.
Pierwszy z nich był bardzo ostrożny, uważał bowiem, że:
Ciężka praca jeszcze
nikomu nie zaszkodziła, ale po co ryzykować? (Ronald Reagan)*
Drugi ujął rzecz nieco ozdobniej:
Lubię słowo „indolencja”.
Dzięki niemu moje lenistwo wydaje się czymś niezwykle wyrafinowanym. (Bern Williams)*
Indolencja… Hmmm, byłam przekonana, że to kobiece imię.
Ale to jeszcze nie koniec. Całkowicie odmiennego zdania był
pan nr 3:
Jeśli będziesz przykładnie
pracował osiem godzin dziennie, może ci się kiedyś uda zostać kierownikiem i
pracować dwanaście. (Robert Lee Frost)*
Zakładam, że pan nr 3 na stanowisko kierownicze nie awansował, ponieważ wówczas nie
napisałby czegoś podobnego.
*Cytaty pochodzą z
księdzem Twardowskim 2013, Sandomierz
2012, niestety nie pamiętam nurerów stron, a jako że szukanie stron to praca ciężka,
nie będę ryzykować.
Chwila… już wiem, kim był Frost. No naprawdę ja nie rozumiem, jak ludzie mogą nie wiedzieć, kim był Frost. Otóż Frost był poetą, a poza tym:
„Frost wrócił do Ameryki w 1915, zakupił farmę w miejscowości
Frankonia w stanie New Hampshire i rozpoczął karierę pisarską oraz jako
nauczyciel i wykładowca. Od 1916 do 1938 roku wykładał język angielski w
Amherst College. Zachęcał swoich tworzących studentów do wykorzystywania w
poezji dźwięków ludzkiej mowy”.
(źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Robert_Frost [dostęp online, który dzisiaj jest? A… 24. tak, 24.11.2013] )
Jedno jest pewne, Frost nie był kierownikiem i zapewne musiał wbijać do głów swoich studentów w kółko te same historyjki... to strasznie żmudna robota. I na 100 % powtarzał im, że jak się nie wezmą do roboty, to nici z ambitnych
planów kierowania tymi, którzy podzielają zdanie Williamsa. (Niestety, nie znam profesji Williamsa, ale zakładam, że był indolentem).
To miała być recenzja, ale z powodów ode mnie niezależnych nie przeczytałam żadnej odpowiedniej książki do zrecenzowania, zresztą nieodpowiedniej też nie. Jak przeczytam, dam znać.
wtorek, 12 listopada 2013
Bogdan Białek "Prowincje" wydawnictwo Charaktery, Kielce 2013, wybór tekstów Piotr Żak
W książce Prowincje Bogdan
Białek nie proponuje nam zapoznania się z artykułami dotyczącymi wyłącznie
jednego tematu, jak to było w przypadku Cieni
i śladów, nie wskazuje tylko na
Kielce – „Kleryków” Żeromskiego, ale obok tego zamieszkiwanego przez dwadzieścia
tysięcy osób miasta stawia na ostrzu widelca także inne „prowincje”, do
których zaglądał w latach 1990-1993. Te lata nasuwają oczywiste, niezbyt optymistyczne
skojarzenia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę ówczesną politykę, a taki
właśnie tytuł, Polityka, otrzymał pierwszy rozdział książki.
Głosy mieszkańców Kielc dają do myślenia:
Gdy skończyła się
tamta polityczna wojna, niesprawiedliwie podzielono łup. Rycerze Okrągłego
Stołu zgarnęli wszystko, dla nich, prostych żołnierzy, nie zostało nic. Sukinsyny
żołnierze bezczelnym kopniakiem wpieprzyli swoje armie do jednego worka (s.
26).
Ale słyszy się też inne opinie:
Gdyby raz pan Michnik
przeszedł pieszo przez wieś, ale tak powoli, nie spiesząc się, więcej by
skorzystał niż na spotkaniu ze swoją elitą. A może by pojął, że chłop nie kocha
rządu, który wysyła na niego tankietki (s. 27).
Uważam, że dzisiaj
[…] jedyną racją stanu jest udzielenie poparcia dla Pana Lecha Wałęsy.
A co słychać w Radomiu, w którym na ustach większości mieszkańców króluje nazwisko Hanny Sucheckiej?
Nie lubię Radomia, bo
jest zaściankowy, bez własnej dumy, bez ambicji. […] Województwo stoi w miejscu
albo idzie do tyłu (s. 48).
My, w Radomiu, zawsze
musimy wyróżnić się czymś niekorzystnym i niemiłym […] (s. 48).
Dlaczego na Śląsku
posłowie mogą razem działać na rzecz regionu, zabiegać w Warszawie o interesy
województwa, a my, parlamentarzyści radomscy, nie? (s. 48)
Nie mniej trudna sytuacja w Białymstoku, ale również tu na
prowadzenie, (to już 1993 r.) wysuwa się jedno nazwisko:
Włodka [Cimoszewicza –
red.] bardzo cenię. My nie zważamy na historyczne różnice (s. 54).
Cimoszewicza można
porównać do Stanisława Dubois, młodego chłopaka z PPS, który w latach 30.
trafił na te tereny z partyjnego klucza (s. 54).
Natomiast Tarnobrzeg wciąż żyje mocniej od innych miast,
mimo że „PRL umarł”.
Jak widać powyższe, wyjęte z kontekstu zdania niewiele mówią o prawdziwej
sytuacji na początku lat 90. W tle szarą barwą zaznaczały się między innymi
kampanie wyborcze, o których mowa w artykułach. Białek wraz z Anną Bikont, poza tymi kilkoma przytoczonymi przeze mnie wypowiedziami, przedstawiają bardzo
wnikliwy obraz ówczesnej sytuacji, urozmaicając teksty słowami ludzi, którzy mają coś do powiedzenia, zarówno słowami głównych „aktorów” sceny politycznej, jak i
widzów; bo przecież dla historii, tej bardziej
szczegółowej, powinien liczyć się każdy głos zabrany w danej sprawie; a w lawinie wypowiedzi, w gąszczu skarg i zażaleń o wiele prostsza wydaje gra w piłkę nożną: albo trafisz do bramki, albo nie. W polityce rozwiązań jest niezliczona ilość,
cały ambaras w tym, że nigdy nie wiadomo, które będzie najlepsze; no i to jest moim
zdaniem chyba najtrudniejsza rozgrywka, do której zawodnicy przystępują z własnej
woli, jak do prawie każdej gry zresztą.
Wobec powyższego najwyższy czas przejść do dziedziny nieco łatwiejszej,
czyli do prawa, lecz niestety łatwiejszej jedynie z pozoru. Wydaje się bowiem,
że prawo zawsze staje po stronie sprawiedliwości, ale reportaż Bogdana Białka
dowodzi, że tę tezę można wrzucić między mity, ponieważ oto przed nami Sandomierz rok 1990, a na sali rozpraw
sprawa przeciwko „butikowemu subiektowi”, Januszowi K., oskarżonemu o trzy
gwałty. Jaki wyrok? Należy się surowy, ale niestety nie tym razem, ani surowy, ani
tym bardziej sprawiedliwy, gdyż nie może być inaczej, jeśli pół miasta traktuje
Janusza K. jako tego, któremu podpaść się nie opłaca, ale jak najbardziej
wskazane jest udzielenie oskarżonemu pomocy, dla własnego dobra (w tym
majątkowego). Historia jak z filmu.
Nieco mniej filmowa okazuje się kolejna sprawa, dotycząca
wzrostu przestępczości na skutek bezczynności MO, ale wiadomo… gdy kot śpi, to
myszy tango sobie urządzają, choć w tym wypadku nawet kot, utożsamiany przez
niektórych z SB, ma swoje racje. Sprawa trzecia z zakresu prawa dotyczy owiec
posła Soska.
Można powiedzieć - samo życie, a skoro o życiu mowa, przejdźmy
do kolejnego rozdziału, oznaczonego jako Życie
właśnie. No i tu już kpin sobie urządzać nie wypada, bo jak tu żartować, kiedy
strajk nadciąga w Starachowicach, ludzie nie mają z czego żyć, a żyć trzeba, no
i, chcąc nie chcąc, muszą walczyć o swoje. W tym reportażu bardzo zainteresował
mnie pewien fragment tekstu:
Kobiety są bardziej
konsekwentne, uparte i zawzięte. Zdeterminowane, żeby utrzymać miejsce pracy.
[…] Zwalniany mężczyzna przyjmuje najczęściej decyzję do wiadomości. Kobiety
walczą, chodzą za tym, żeby ją cofnąć. (Tak… mają nadzieję, że niemożliwe
stanie się możliwym, czyli nie mają pojęcia, że żyją w realnym świecie). Interweniują w sprawach mężów. (Trudny los zwalniającego owych mężów, bo co można zrobić, kiedy
nic zrobić nie można?) Podczas
ubiegłorocznego strajku kobiety odsyłały mężów do domów, a same zostawały, mimo
że zgodnie ze strajkową instrukcją nie musiały. Nie ufały mężczyznom, że
dotrwają (s. 112).
Tak, co prawda, moim zdaniem, wytrwałość nie od płci zależy,
ale od pojedynczego człowieka, jednak należałoby się zgodzić, skoro Zbigniew Rafalski, przewodniczący
„Solidarności”, tak twierdzi, a co więcej kierownik Biura Pracy Andrzej Sendecki dodaje:
Kobiety są grzeczne,
bardziej zdyscyplinowane, przestrzegają obowiązujących przepisów. Mężczyzna
nierzadko nawet nie przyjdzie się odnotować, choć grozi to utratą zasiłku (Temu
akurat ja się w ogóle nie dziwię, owo odnotowanie polega dzisiaj na złożeniu
podpisu - o ile się nie mylę, bo może w artykule dotyczyło nieco innej, podobnej sprawy - oto bezrobotny musi udać się konkretnego dnia do urzędu pracy w celu
złożenia jednej małej parafki, a jeżeli nie ma pieniędzy na bilet, skoro
bezrobotny, to jakim cudem ma tam dojechać; no chyba rowerem, zakładając, że go
posiada i że jest w stanie przejechać, załóżmy, 20 km, licząc do urzędu i z powrotem. Niektórzy
urzędnicy znają się z pewnością na przepisach, ale raczej nie na cenach biletów).
Zastanawiam się, czy na
te opinie odnośnie do kobiet nie miały wpływu owe „interwencje w sprawie
mężów”.
Prowincje nazwałabym
wycinkiem z historii Polski, o którym trzeba jednak pamiętać, mimo że obrazy lat 90. coraz bardziej zacierają się w ludzkich wspomnieniach.
czwartek, 7 listopada 2013
Bogdan Białek "Cienie i ślady", Wydawnictwo Charaktery Kielce 2013, wybór tekstów Piotr Żak
Obawiam się, że czytelnikom książki
Bogdana Białka Kielce mogą zacząć się kojarzyć, o ile już się nie kojarzą, tylko z antysemityzmem, tej tematyce bowiem poświęcona została znaczna część artykułów, rozmów i przemówień, zamieszczonych
w Cieniach i śladach, a konkretnie wydarzeniu
z 1946 r., czyli pogromowi kieleckiemu, podczas którego Polacy zabili 42 osoby
pochodzenia żydowskiego, lecz winę za zbrodnie przypisywano Sowietom,
komunistom, a nawet samym Żydom. Bogdan Białek rysuje przed nami goły obraz
historii, obmyty z pozorów, z zatuszowań; a zarazem obraz, który przez lata
stanowił temat zakazany, temat, za którego wysuwanie można było zginąć; temat
nieporuszany w szkołach, a tym bardziej w kościołach. Atmosfera niewiedzy i beztroski umiejętnie
zagłuszała ludzkie sumienia i zapewniała „wybiórczą amnezję”, skutecznie
skazującą dawne przykre wydarzenia na nieistnienie. Jednak przeszłość charakteryzuje
się tym, że prędzej czy później da o sobie znać; a w tym wypadku powrót do
minionych wydarzeń był niezmiernie potrzebny, nie po to, by wskazywać winnych,
ale przede wszystkim po to, aby nawiązać polsko-żydowski dialog. Taką okazją
stały się Marsze Pamięci i Modlitwy organizowane w Kielcach i już to jedno
ważne osiągnięcie powoduje, że kojarzone często z pogromem Kielce, wypada nazwać miastem polsko-żydowskiego pojednania.
Książka Białka zawiera rozmowy dotyczące wspomnianego wyżej wydarzenia, zamieszczone pierwotnie w prasie, rozmowy, w których uczestniczyli Andrzej Żbikowski, Mirosław Kofta, Barbara Weigl,
Sławomir Kapralski, Michał Bilewicz, Jacek Prusak SJ, Jacek Bomba, Bogdan de
Barbaro; osoby wyjaśniające powody pogromu, wspominające zachowania Polaków
wobec Żydów, rozpatrujące efekt „czarnej owcy”, wskazujące na motywy pogromów na
kresach północno-wschodnich, próbujące przybliżyć pojęcie dobra i zła. Owe dyskusje aspirują do miana analizy niemiłej przeszłości, wytyczają nowe pytania,
ale też nowe fakty, ponadto pozwalają głębiej zrozumieć istotę samych pogromów,
sposób postrzegania człowieka przez drugiego człowieka, szczególnie ten
negatywny sposób, gdyż antysemityzm nie zanikł, wystarczy odwołać się do zdarzenia
wspomnianego przez autora książki, przenoszącego nas do roku 1981, gdy uczestnicy
upamiętnienia ofiar pogromu sprzeciwili się, by przewodniczącym Zarządu Regionu
związku „Solidarność” został Żyd, który w rzeczywistości Żydem nie był. Sytuacja
absurdalna, wprost niemożliwa do pojęcia, ale tu właśnie, w tym miejscu, głos
zabierają uprzedzenia. Niemal z każdego artykułu czy przemówienia Bogdana
Białka wyłania się apel o nawiązanie kontaktów polsko-żydowskich, albowiem to,
co udało się dotąd dokonać, to wciąż
jedynie początki prawdziwego porozumienia. Trzeba wnieść przeszłą niechlubną
historię do szkół, uczyć, jak prawidłowo interpretować sprawy polsko-żydowskie, mówić
o nich ludziom młodym w szkołach i w kościołach, przyznawać, że Polska nie może
wyłącznie szczycić się sukcesami, ale m u
s i znać też swoje ciemne strony, zamiast kryć je w zakamarkach i tolerować zło:
Kto toleruje, ten sprzyja i staje
się współodpowiedzialny. (słowa Jana Karskiego, cyt. za B. Białkiem, s. 61)
Za każdym razem, kiedy zastanawiam się nad
stosunkiem Polaków do Żydów, staje mi przed oczami scena z opartego na faktach serialu
Boża podszewka, w której znajomy
rodziny głównej bohaterki Gieni mówi, że Niemcy wykonali za Polaków dobrą robotę,
bo za dużo było Żydów; a ona z oburzeniem odpowiada na to, że Chrystus też był
Żydem, a Matka Boska była Żydówką.
Białek wystarczająco dobrze dokumentuje ów
sposób postrzegania mniejszości narodowych, przede wszystkim właśnie Żydów, i jak
wskazuje, błędem jest to, że chrześcijanie, a nawet „reprezentanci” Kościoła, zbyt
często zapominają, kim jest bliźni:
Zawsze byłem zdania, że nie można bronić
wiary i Kościoła, bronić krzyża, waląc tym krzyżem bliźniego po głowie. (s.
51)
To jedno zdanie doskonale naświetla problem antysemityzmu.
Osobną część książki stanowią niezwykle
interesujące wywiady z takimi osobami jak m. in. Marek Edelman, Rabin Sacha Pecaric,
Paula Sawicka czy Ryszard Kapuściński
oraz bardzo wzruszające Osobiste
ćwiczenia z utraty, z utraty osób mogących dla wielu ludzi stanowić
autorytet (jak ks. Jan Twardowski, Gustaw Holoubek czy Marek Edelman). Białek opisuje
w swoich „nekrologowych” tekstach ostatnie spotkania z nimi, tematy rozmów oraz
własne spostrzeżenia i przemyślenia.
Końcowa partia tekstów przybliża obraz
samego autora, proponuje odbiorcy zajęcie miejsca po drugiej stronie, z której to
nie Białek stawia pytania, ale sam na nie odpowiada; choć nawet pominąwszy tę
część publikacji, nie można nie zauważyć, jak ważne stało się dla autora naprawianie
świata polskiego, tego naszego małego, niepozornego, a noszącego w sobie ogromną
potrzebę ulepszenia.
Cienie
i ślady, będące pokłosiem czterdziestoletniej pracy dziennikarza działającego
na rzecz pojednania polsko-żydowskiego i pojednania chrześcijańsko-żydowskiego,
to pozycja wydawnicza wypełniona tematami, o których trzeba mówić. Skłania ona czytelnika do przemyśleń, do przyjęcia tych
niewygodnych faktów za prawdziwe, zmusza, by spojrzeć na dane problemy
natury moralistycznej, psychologicznej, egzystencjalnej z różnych punktów; wysuwa
nowe interpretacje pewnych zjawisk.
piątek, 1 listopada 2013
I jak tu żyć w Bezprzymiotnikowie?... Ryszard Kapuściński "autoportret reportera" Wydawnictwo Znak, Kraków 2003.
Od dzisiaj mam powód, żeby wierzyć,
że dziennikarstwem parają się osoby, którym los szczęścia nie poskąpił, bowiem
jak twierdził Marian Brandys „[…] zawód reportera to los wygrany na loterii”
(cyt. za R. Kapuściński, s. 64.), mniemam, że na nie loterii fantowej, ale na
loterii pomaturalnej, oferującej do wyboru kilka kierunków studiów. No i wybrał
Brandys los na loterii, wygrał los Kapuściński (choć był wprawdzie historykiem),
ponieważ owa wspaniała dola dotyczy jedynie reporterów z prawdziwego zdarzenia,
nie osiadających na laurach, lecz kroczących do przodu, nie biorąc pod uwagę ewentualnych przyszłych skutków. Tak przynajmniej wygląda to z punktu widzenia Ryszarda Kapuścińskiego,
pchającego się na te wszystkie wojny, rewolucje, gdzie kule oszczędzają co
najwyżej nielicznych, po to tylko, by pokazać Europie wydarzenia, miejsca, ludzi, tj. rzeczy jakby nierealne, postrzegane przez np. przeciętnego Polaka
niczym filmy science fiction, owszem istnieją, owszem usłyszy się raz czy dwa
razy w życiu o tych walkach, o innych kulturach, o nie roniących łez nędzarzach,
ponieważ „nędza nie płacze, nie ma głosu[…]” (s. 23), ale skoro nas to nie
dotyczy… A Kapuścińskiego, próbującego wcisnąć się jeszcze do tego zakamarka,
gdzie przedostać się za żadne skarby nie da rady, gdzie przejścia brak, bez
względu na okoliczności, byle spełnić swoją „misję”, wszystko to dotyczyło aż za
bardzo.
Autoportret
reżysera to długi na 137 stron wywiad z Kapuścińskim, poświęcony pracy
dziennikarza właśnie, a w przypadku bohatera książki, należałoby uszczegółowić i powiedzieć: wywiad poświęcony pracy korespondenta, a może trafniej:
podręcznik napisany przez korespondenta, który zapoznaje nas ze swoimi
reporterskimi sekretami, wskazuje reguły warte by się im podporządkować, radzi kim
się stawać, w jaki sposób być reporterem dobrym, albowiem złota dewiza Kapuścińskiego
głosi, że człowiek zły nie może być dobrym dziennikarzem. W zasadzie
niejednoznaczne to określenie, niezmiernie trudno dociec kogo dozwolone jest nazywać
dobrym, a kogo złym człowiekiem (z mojego punktu widzenia). Sam Kapuściński wskazywał natomiast na umiejętność
rozumienia drugiego człowieka, na umiejętność słuchania go, umiejętność bezwzględnego
wtopienia się w jego warunki bytowania, wskazywał na szacunek jakim należy darzyć
każdego rozmówcę; a w takim wypadku podstawą owego dobra jest umiejętność
wzbudzenia w sobie jakiejś pokory wobec innych. Summa summarum trzeba posiadać
smykałkę do bycia dobrym (dziennikarzem).
Nie uznaję swojego rozumowania za słuszne,
i nawet jeśli rozumiem, co miał na myśli Kapuściński, nie zmienia to faktu, że
nie podzieliłabym ludzi na absolutnie złych i absolutnie dobrych, no… wyjąwszy z tej
mojej osobistej klasyfikacji świętych, ale co począć, nie o tym mowa być
powinna, bo za chwilę zacznę tutaj rozwlekłe filozoficzne wykłady. I natychmiast należałoby
je skończyć, gdyby nie jeszcze jedna rzecz, a czepiam się jak zwykle. Otóż
uważał Ryszard Kapuściński, że:
„Ten, kto mówi, że się nie boi kłamie.
Boją się wszyscy, nawet jeśli tego nie okazują. Różnice są tylko takie, że
jedni potrafią zapanować nad strachem i funkcjonują w miarę normalnie mimo
ryzyka śmierci, a inni nie są w stanie tego zrobić.” (s. 34)
Zapewne racja leży po stronie
autora cytowanych wyżej słów, tyle że ciągle obsesyjnie nachodzi mnie myśl, iż w wypadku kiedy człowiek zobojętnieje na
wszystko, strach go już nie dotyczy i takie odstępstwo małe przyjęłam sobie za
prawdopodobne w tym wypadku, choć nie twierdzę, że słusznie.
Niedoświadczonym nie wypada w zasadzie głosu zabierać, ale zasady
czasami trzeba łamać.
Ale ja nie o tym przecież, tylko o najbardziej chyba w Polsce znanym
korespondencie wojennym, zmarłym w 2007 r., który przez 45. lat (licząc od 2003
r.) udawał się do najniebezpieczniejszych rejonów świata, wpajał studentom 8 przykazań prawdziwego reportera, uczył czym jest etyka
dziennikarska, pisał prosto, „bezprzymiotnikowo” i… w tym miejscu nie dałabym
sobie głowy uciąć, że nie korzystał Kapuściński w pewnym stopniu z rady
Bolesława Prusa:
„W dobrym języku powinno być dużo
rzeczowników konkretnych, takich jak: stół, kapelusz, słońce, chłop itd. Liczba
czasowników powinna być mniejszą niż połowa rzeczowników. Innymi słowy: na 100
wyrazów powinno być około 35 rzeczowników, około 15 słów, około 10
przymiotników i około (niestety) 40 wyrazów bezwartościowych, tj. zaimków i
części mowy nieodmiennych… W każdym razie duszą wszelkiego mówienia i pisania
są rzeczowniki i jeszcze raz rzeczowniki – konkretne!”*
Bo 10 przymiotników dozwolonych, to
tyle co nic.
I co ja tu dużo będę pisać o autoportrecie reportera, którego nakłady pewnie już dawno się wyczerpały lub wyczerpują. W
każdym razie, jeśli chcecie się uczyć dziennikarstwa, to od Ryszarda
Kapuścińskiego, znającego jeden niezaprzeczalny fakt, zgodnie z którym media są
w stanie albo człowieka zniszczyć albo wynieść go na piedestał.
A wracając do tej
bezprzymiotnikowości, z mojego punktu widzenia to jest zjawisko absolutnie
niemożliwe w literaturze, i nawet gdyby się bardzo postarać, bez przymiotników się
nie obędzie, one muszą tam zaistnieć, czy się to komuś podoba czy nie, a takie
bezprzymiotnikowe to strasznie sztywne pisanie. (no i proszę – sztywne – już
mamy przymiotnik, choć niezamierzony)
*cyt. za S.
Godlewski, L. B. Grzeniewski, H. Markiewicz, Śladami Wokulskiego. Przewodnik literacki po warszawskich
realiach „Lalki”, Warszawa 1957, s. 139.
PS. Nie byłby ze mnie zadowolony
Prus. Liczba czasowników w powyższym tekście najprawdopodobniej przekracza dozwolone kryteria, nie lepiej z
przymiotnikami, ale! Znalazłam jeden rzeczownik konkretny! pojawiający się kilkakrotnie:
„Kapuściński”.
Niestety, Prus by się zmartwił, ale po mordędze, jaką okazało się liczenie wyrazów, uznałam, że nie zastosuję się do zacytowanego wyżej przepisu autora Lalki, dotyczącego stosowania dozwolonej ilości poszczególnych
części mowy przez piszącego. Uwzględnianie zasad matematycznych w tekście pachnie nienaturalnością.
Subskrybuj:
Posty (Atom)