Zapewne zjechałby Jacek Dehnel moją nieprofesjonalną
recenzję, gdybym ją rozpoczęła lub zakończyła w taki oto sposób: „myślę, że warto przeczytać tę książkę / nie
warto przeczytać tej książki”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, bo to
lektura lekka i przyjemna”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, choć nie
jest to lektura łatwa”, „myślę, że nie warto przeczytać tej książki, bo sprawia
wiele trudności” i „myślę, że nie warto czytać tej książki, chociaż łatwo ją
przeczytać” (s. 272) /chociaż ostatnia propozycja jest najbardziej
zaskakująca/, tak więc powstrzymam chęci i nie będę kierować się powyższym
sposobem myślenia, chociaż… myślę, że słowo „warto” posiada niejedno znaczenia, bo „warto” dla jednego nie oznacza „warto” dla drugiego. Przykładowo,
gdybym dowiedziała się o spotkaniu fascynatów broni palnej, dnia tego i tego o
godzinie tej i tej w miejscu takim a takim, z pewnością natychmiast
zapomniałabym o tej informacji, nawet gdyby w treści ogłoszenia znalazło się
słowo „warto”.
W związku w powyższym nie użyję słowa „warto” poniżej.
A poniżej, czyli w tym właśnie miejscu, przyznać muszę, że dysponuje
Jacek Dehnel talentem do „przyprawiania” ludzi dobrym humorem, nawet w momencie przypinania
łatek temu i owemu (choć istnieje tylko minimalna szansa, że w ten sposób zostanie to odebrane i wcale mnie to nie dziwi), a znalazła się takich "owych" w książce niemała ilość, wobec
czego podejrzewam, że polecą gromy na autora ze strony m.in. Tomasza
Sobieraja, posłanki Jakubiak, posła Girzyńskiego, Witolda Gadowskiego, czy
Wiesny Mond-Kozłowskiej, albo w wersji łagodniejszej - przybędzie pisarzowi
wrogów; prześwieca bowiem sarkazm Dehnela na tej felietonowej ścianie, usłanej
również innymi tendencjami, nieobijającymi się o krytykę, choć ta niewątpliwie
wiedzie prym i podsuwa myśl, że posiada Dehnel predyspozycje do ukazywania rzeczywistości za
pomocą karykatur. No i co tu począć, kiedy te błędy ludzkości parającej się czy
mówiącej o literaturze tak uwypuklone zostały, że przyćmiły do pewnego stopnia
pozostałe tematy zawarte w książce, a tych niemało, gdyż mowa i o starych,
nieznanych księgach, i o nowych niemieszczących się już na półkach, i o
recenzentach, o spotkaniach w autobusie i na wieczorkach autorskich, o
psujących się laptopach, o pisarzach-podglądaczach, o starszych paniach
podpierających się Dehnelem przy bezsenności, o poetach-debiutantach łasych na komplementy, o dworkach, w których znani pisarze tracą albo i pożytkują czas dyskutując,
leniuchując, pracując, a ponad wszystko korzystając z atrakcyjnego zaproszenia,
no i wyjeżdża sobie taki gość uwielbiany w świecie literackim na, nazwijmy to,
darmowe wakacje, najczęściej na odległą farmę (nie, nic z tych rzeczy, to z
pracą na roli nie ma nic wspólnego), i
mieszka sobie z kolegami po fachu, z koleżankami po fachu (przypomniała mi się piosenka
Jesteśmy na wczasach i panna Krysia –
ta z turnusu, bo to w istocie z turnusem się kojarzy), miło czas spędza, wielu
nowinek ze świata pisarskiego się dowiaduje, tak więc żaden szmatławiec (choć
takiego o pisarzach i tak raczej nie nabędzie) nie jest mu potrzebny, gdy plotki
wprost z pierwszej ręki, jak np. nowinka o misery
books, choć niewątpliwie to już nieco inny zakres tematyczny, niezbyt
związany z rewelacjami ze sfery literatów; a poza tym nasz słynny pisarz pracuje
i odpoczywa.
Jaka teza po zapoznaniu się z Młodszym księgowym? Otóż taka, że kiedy dobry felietonista nie ma o
czym pisać, to pisze o byle czym, a i tak znajdą się zainteresowani, tym
bardziej jeśli ów piszący jest znany w literackim światku.
Ale jako że „miarą jakości literatury jest częstotliwość
występowania takich urywków, które zmuszają nas do porzucenia na chwilę lektury”
(s. 248), przyznać muszę, że lekturę porzucałam kilkakrotnie, choć nie tyle z
powodu wspomnianych urywków, ile raczej z powodu braku skupienia, do którego nie
przyczyniła się nuda ziejąca z książki, bo takiej tu nie dostrzegłam (ale w
rzeczy samej kilka tekstów nie wzbudziło mojego zainteresowania, a parę wręcz odwrotnie),
lecz dlatego, że czytając felietony za jednym zamachem, niewiele się z
nich wynosi, z tego względu że przytłoczenie informacjami strasznie męczy,
dlatego radzę czytać książkę z przerwami, najlepiej przynajmniej jednodniowymi.
A co do tekstów, które znacznie poprawiają humor, polecam
jeden z rozdziałów, tj. Wyznania
amerykańskiego hodowcy drobiu, gdzie znajdziemy taki urywek:
Kurę zresztą wprowadza
autor genealogicznie niemal od bram (zatrzaśniętych już) biblijnego raju,
pisząc że <<najstarszy syn Janeta zwany był Gomer, co oznacza koguta i że
ze sporą dozą prawdopodobieństwa można podnosić pogląd, że udomowienie kur
zbiegło się z hodowlą owiec przez Abla.>> Czyli do Arki weszły już
udomowione, uff (s.164).
No tak, bardzo ciekawa informacja, fragmentu o reputacji
kurnika cytować nie będę, ale przyznać trzeba, że przywołany w tekście
amerykański hodowca drobiu znał się na rzeczy (z zakresu kur, kurników i
kogutów oczywiście).