czwartek, 10 kwietnia 2014

Jerzy Stypułkowski "Skandynawska wieża Babel. Studium udręki szwedzkiego urzędnika." Novae Res, Gdynia 2013

Opisać działanie urzędu na ponad 500 stronach to nie lada wyzwanie, ale z pewnością nie dla Jerzego Stypułkowskiego. Autor kreśli przed czytelnikiem wycinek z życia jednego ze szwedzkich urzędników - Józefa K. udręczonego wykonywaną przez siebie "zabiurkową" funkcją. Biurokratyczna machina, w której każdy pracownik za priorytet stawia sprostanie wymaganiom szefa, czyni podwładnych uległymi robotami, z uśmiechami na twarzach spełniającymi życzenia swego przełożonego, a pełniona misja staje się dla nich najważniejszym, o ile nie jedynym, celem życia. Najmniejszy biurowy kłopot urasta do rangi niebagatelnego dylematu, jak chociażby walające się po podłodze kable, zagrażające bezpieczeństwu pracowników, które to utrapienie jawi się niczym problem wagi państwowej; a wiecznym naradom, nowatorskim niezrealizowanym projektom, niewiele wnoszącym długim przemowom głównego dowodzącego nie ma końca, wszystko zaś służy podstawowemu celowi – umocnieniu władzy Runara. Jeden K. wyłamuje się z grupki harcerzyków maszerujących w pochodzie ku czci szefa i dostrzega absurd sytuacji, w których każdego dnia sam bierze udział. Główny bohater marzy o odpoczynku, chce pooglądać świat, lecz nie zza szyby, skryć się w nim przed dołującymi, nic niewnoszącymi, a wręcz niepotrzebnymi zajęciami.

Inflacja do dziesiątej potęgi – bezustanne powtarzanie, pusta frazeologia, ceremonia z pustym ołtarzem, mistyka dla ubogich. Wiedział, że to nigdy się nie skończy, że ta ceremonia przelewania z pustego w próżne będzie trwała wiecznie (s. 278).

Książka Stypułkowskiego to powieść „biurokratyczna” bez cienia biurokracji. Autor doskonale włada zasobem słów, które ułożone w całość, podszyte lekkim humorem, wciągają czytelnika tak bardzo, że chwilami trudno się oderwać, ale owa umiejętność plastycznych opisów ma też pewne minusy. Biurowy kierat nieco przeładowany zbyt wyszukanym słownictwem, w którym niekiedy zauważa się powtórzenia, może po pewnym czasie przytłaczać. Czytelnik zagnieżdża się w biurokratycznej machinie, której działające trybiki nigdy nie ustają, do tego stopnia, że swego rodzaju „odetchnięcie” stanowią akcje dziejące się poza biurem. Zdaje się, że analogiczne uczucie nadmiaru udziela się głównemu bohaterowi, mającemu dość gry na deskach biurowego teatru.
Chciałoby się usunąć niektóre opisy z końcowych szpalt książki, a tymczasem nic z tych rzeczy. Nie obstawałabym za tym, iż autor wprowadził powtórzenia celowo. Choć nie można mieć jednak pewności, że ich zadanie nie polega na głębszym zarysowaniu problemu, aż do granic absurdu, którego tu z pewnością nie brakuje.
Niemniej faktem jest, że dawno nie czytałam książki współczesnego polskiego autora/ki napisanej w tak dobrym stylu (pominąwszy pewne elementy). Na próżno szukałam w pamięci (chyba że o jakiejś zapomniałam). Wystarczyło przejrzeć kilka pierwszych stron Studium udręki szwedzkiego urzędnika, by stwierdzić, że Jerzy Stypułkowski od trzydziestu (o ile dobrze liczę) lat marnował się w szwedzkiej bibliotece, zamiast już dawno rzucić przekładanie innych książek i zająć się pisaniem własnych. Chociaż gdyby nie te „zmarnowane” lata, prawdopodobnie nie mielibyśmy możliwości dowiedzieć się, jak wygląda praca w szwedzkim urzędzie, ponieważ Skandynawska wieża Babel, to wynik obserwacji pisarza.  
 

W związku z powyższym wydaje mi się, że Szwedzi byliby bardzo zainteresowani powieścią Stypułkowskiego. Niczego przecież nie jest się bardziej ciekawym niż swojego obrazu w oczach innej osoby.   

sobota, 8 lutego 2014

Martin Abram, "Quo Vadis. Trzecie tysiąclecie", Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2013.

Czyżby za mało soli?

    Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że otrzymaliśmy powtórkę z lektury, która ukazywała się od 1895 r. w „Gazecie Polskiej”. Na drugi rzut oka to nie jest już tak oczywiste. Martin Abram zapożyczył z Quo vadis ideę oraz poszczególne wątki, by osadzić je w dalekiej przyszłości. Niewątpliwie pomysł doskonały, a mało kto rzucałby się na tak głęboką wodę. I tu punk dla twórcy.
   Drugi punkt to idealnie dobrane do pierwotnych i powiązane ze sobą odpowiedniki poszczególnych wydarzeń i osób. Jest bowiem i państwo, niemające sobie równych, i jego „właściciel” – Garison (Neron) w swoim zepsutym moralnie świecie, są winni upadku ekonomicznego Stanów Zjednoczonych Świata chrześcijanie, niesłusznie przeznaczeni na ukrzyżowanie, jest narwany Szymon (Winicjusz), jest Petroniusz, jest czarny charakter – Smith (Chilon), przeszyta poczuciem winy Angel (Ligia) i historia miłosna na piedestale.
   Trzeci punkt – tekst nie zanudza, a momentami niecierpliwie czeka się na dalszy rozwój wypadków. Wizja przyszłości nie pozostawia czytelnika obojętnym. Rzec można, Quo vadis odbite w lustrze, tyle tylko że w innym czasie, miejscu, w odmiennych warunkach i…  w nieco zamazanej lustrzanej szybie.
  
   U Sienkiewicza poganie to stado wilków żądnych krwi, jeśli nie krwi byka na arenie, to człowieka. U Abrama poganami zwie się grupę facetów w garniturach (czasami w strojach a’la Neron) i kobiet w nie mniej wykwintnym odzieniu, znających się wyłącznie na komputerach, najlepszych strategiach marketingowych i oczywiście na modzie; tj. grupę tzw. konsumentów. To, co u Sienkiewicza mocne, u Abrama obniżyło loty. I nie mam tu na myśli wyłącznie sposobu ukazania pogan. Atmosfera stanowczo odbiega od tej, jaką wyczuwa się w powieści polskiego noblisty. Ktoś mógłby się sprzeciwić, bo skoro znaleźliśmy się w 2112 r., to siłą rzeczy atmosfera trzeciego tysiąclecia nie może odpowiadać atmosferze wyrosłej spod pióra autora Trylogii. No i ja się zgadzam. Co więcej, świetny zarys, doskonałe dopasowanie wszystkich szczegółów, puzzle poskładane idealnie. Tylko nie jestem pewna, czy to wystarczy. Jeżeli chodzi o zainteresowanie dzisiejszego odbiorcy, to być może jak najbardziej.
   Brakuje mi tu tylko ironii Petroniusza, śmieszności Nerona, buntowniczości Winicjusza, grania na emocjach czytelnika, a więc przede wszystkim psychologii poszczególnych bohaterów, tj. głębszego odmalowania charakterów i  silniejszego nakreślenia stosunków między postaciami.
   Momentami odnosi się wrażenie, że właśnie trafiło się na podręcznik z historii ekonomii, gospodarki i religii, z wiadomościami z kraju i ze świata włącznie (choć z pewnością uzasadnionymi w tym wypadku), a miejscami akcja płynie niczym Titanic do portu Śmierci.
   I co mnie dziwi najbardziej, to narracja, która w niektórych momentach przypomina sprawozdanie, oraz dialogi. Styl tak elegancki… Aż trudno uwierzyć, że za 100 lat ludzie będą posługiwać się tego typu słownictwem, w dodatku udekorowanym archaizmami. Obstawałabym raczej za tym, że nasz werbalny sposób porozumienia się upadnie na samo dno. Choć… oby te przewidywania się nie sprawdziły. Ale skoro mamy do czynienia z tzw. sferą wyższą (pod względem zajmowanych stanowisk), to może ów fakt uzasadnia wprowadzenie takiego stylu.

   Julian Krzyżanowski nazwał Quo vadis Sienkiewicza „najsławniejszą powieścią polską”, a ja muszę stwierdzić, że przepis na tort Martina Abrama był świetny, lecz nie wszystkie składniki kilku warstw odmierzono dokładnie.
   
   Wątpię, czy jakąkolwiek książkę napisaną na podobieństwo Quo vadis czy na wzór innej powieści Henryka Sienkiewicza oceniłabym na bdb. Sienkiewicz to zbyt duży fachowiec i trudno dostrzec podobieństwo jego techniki pisarskiej w technice dzisiejszych twórców.   

   No i tak to jest, gdy człowiek pisze to, czego w rzeczywistości nie myśli, to czuje się fatalnie, ale jak pisze to, co istotnie myśli, to czuje się dziesięć razy gorzej.

   Następnym razem wydam chyba tylko ocenę, od 1-6, będzie prościej.   

niedziela, 24 listopada 2013

Niedziela na wykończeniu

Niedziela, jak widać, na wykończeniu, a dwaj panowie przypomnieli mi właśnie, że  podstawową ideą niedzieli (i nie tylko niedzieli) jest odpoczynek.

Pierwszy z nich był bardzo ostrożny, uważał bowiem, że:

Ciężka praca jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ale po co ryzykować? (Ronald Reagan)*

Drugi ujął rzecz nieco ozdobniej:

Lubię słowo „indolencja”. Dzięki niemu moje lenistwo wydaje się czymś niezwykle wyrafinowanym.  (Bern Williams)*

Indolencja… Hmmm, byłam przekonana, że to kobiece imię.

Ale to jeszcze nie koniec. Całkowicie odmiennego zdania był pan nr 3:

Jeśli będziesz przykładnie pracował osiem godzin dziennie, może ci się kiedyś uda zostać kierownikiem i pracować dwanaście. (Robert Lee Frost)*

Zakładam, że pan nr 3 na stanowisko kierownicze nie awansował, ponieważ wówczas nie napisałby czegoś podobnego.


*Cytaty pochodzą z księdzem Twardowskim 2013, Sandomierz 2012, niestety nie pamiętam nurerów stron, a jako że szukanie stron to praca ciężka, nie będę ryzykować.

Chwila… już wiem, kim był Frost. No naprawdę ja nie rozumiem, jak ludzie mogą nie wiedzieć, kim był Frost. Otóż Frost był poetą, a poza tym:
  
„Frost wrócił do Ameryki w 1915, zakupił farmę w miejscowości Frankonia w stanie New Hampshire i rozpoczął karierę pisarską oraz jako nauczyciel i wykładowca. Od 1916 do 1938 roku wykładał język angielski w Amherst College. Zachęcał swoich tworzących studentów do wykorzystywania w poezji dźwięków ludzkiej mowy”.
(źródło:  http://pl.wikipedia.org/wiki/Robert_Frost [dostęp online, który dzisiaj jest? A… 24. tak, 24.11.2013] )


Jedno jest pewne, Frost nie był kierownikiem i zapewne musiał wbijać do głów swoich studentów w kółko te same historyjki... to strasznie żmudna robota. I na 100 % powtarzał im, że jak się nie wezmą do roboty, to nici z ambitnych planów kierowania tymi, którzy podzielają zdanie Williamsa. (Niestety, nie znam profesji Williamsa, ale zakładam, że był indolentem).  




To miała być recenzja, ale z powodów ode mnie niezależnych nie przeczytałam żadnej odpowiedniej książki do zrecenzowania, zresztą nieodpowiedniej też nie. Jak przeczytam, dam znać.    

wtorek, 12 listopada 2013

Bogdan Białek "Prowincje" wydawnictwo Charaktery, Kielce 2013, wybór tekstów Piotr Żak

W książce Prowincje Bogdan Białek nie proponuje nam zapoznania się z artykułami dotyczącymi wyłącznie jednego tematu, jak to było w przypadku Cieni i śladów,  nie wskazuje tylko na Kielce – „Kleryków” Żeromskiego, ale obok tego zamieszkiwanego przez dwadzieścia tysięcy osób miasta stawia na ostrzu widelca także inne „prowincje”, do których zaglądał w latach 1990-1993. Te lata nasuwają oczywiste, niezbyt optymistyczne skojarzenia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę ówczesną politykę, a taki właśnie tytuł, Polityka, otrzymał  pierwszy rozdział książki.

Głosy mieszkańców Kielc dają do myślenia:

Gdy skończyła się tamta polityczna wojna, niesprawiedliwie podzielono łup. Rycerze Okrągłego Stołu zgarnęli wszystko, dla nich, prostych żołnierzy, nie zostało nic. Sukinsyny żołnierze bezczelnym kopniakiem wpieprzyli swoje armie do jednego worka (s. 26).

Ale słyszy się też inne opinie:

Gdyby raz pan Michnik przeszedł pieszo przez wieś, ale tak powoli, nie spiesząc się, więcej by skorzystał niż na spotkaniu ze swoją elitą. A może by pojął, że chłop nie kocha rządu, który wysyła na niego tankietki (s. 27).

Uważam, że dzisiaj […] jedyną racją stanu jest udzielenie poparcia dla Pana Lecha Wałęsy.

A co słychać w Radomiu, w którym na ustach większości mieszkańców króluje nazwisko Hanny Sucheckiej?

Nie lubię Radomia, bo jest zaściankowy, bez własnej dumy, bez ambicji. […] Województwo stoi w miejscu albo idzie do tyłu (s. 48).

My, w Radomiu, zawsze musimy wyróżnić się czymś niekorzystnym i niemiłym […] (s. 48).

Dlaczego na Śląsku posłowie mogą razem działać na rzecz regionu, zabiegać w Warszawie o interesy województwa, a my, parlamentarzyści radomscy, nie? (s. 48) 

Nie mniej trudna sytuacja w Białymstoku, ale również tu na prowadzenie, (to już 1993 r.) wysuwa się jedno nazwisko:

Włodka [Cimoszewicza – red.] bardzo cenię. My nie zważamy na historyczne różnice (s. 54).

Cimoszewicza można porównać do Stanisława Dubois, młodego chłopaka z PPS, który w latach 30. trafił na te tereny z partyjnego klucza (s. 54).

Natomiast Tarnobrzeg wciąż żyje mocniej od innych miast, mimo że „PRL umarł”.

Jak widać powyższe, wyjęte  z kontekstu zdania niewiele mówią o prawdziwej sytuacji na początku lat 90. W tle szarą barwą zaznaczały się między innymi kampanie wyborcze, o których mowa w artykułach. Białek wraz z Anną Bikont, poza tymi kilkoma przytoczonymi przeze mnie wypowiedziami, przedstawiają bardzo wnikliwy obraz ówczesnej sytuacji, urozmaicając teksty słowami ludzi, którzy mają coś do powiedzenia, zarówno słowami głównych „aktorów” sceny politycznej, jak i widzów;  bo przecież dla historii, tej bardziej szczegółowej, powinien liczyć się każdy głos zabrany w danej sprawie; a w lawinie wypowiedzi, w gąszczu skarg i zażaleń o wiele prostsza wydaje gra w piłkę nożną: albo trafisz do bramki, albo nie. W polityce rozwiązań jest niezliczona ilość, cały ambaras w tym, że nigdy nie wiadomo, które będzie najlepsze; no i to jest moim zdaniem chyba najtrudniejsza rozgrywka, do której zawodnicy przystępują z własnej woli, jak do prawie każdej gry zresztą.
  
Wobec powyższego najwyższy czas przejść do dziedziny nieco łatwiejszej, czyli do prawa, lecz niestety łatwiejszej jedynie z pozoru. Wydaje się bowiem, że prawo zawsze staje po stronie sprawiedliwości, ale reportaż Bogdana Białka dowodzi, że tę tezę można wrzucić między mity, ponieważ oto przed nami Sandomierz rok 1990, a na sali rozpraw sprawa przeciwko „butikowemu subiektowi”, Januszowi K., oskarżonemu o trzy gwałty. Jaki wyrok? Należy się surowy, ale niestety nie tym razem, ani surowy, ani tym bardziej sprawiedliwy, gdyż nie może być inaczej, jeśli pół miasta traktuje Janusza K. jako tego, któremu podpaść się nie opłaca, ale jak najbardziej wskazane jest udzielenie oskarżonemu pomocy, dla własnego dobra (w tym majątkowego). Historia jak z filmu.
Nieco mniej filmowa okazuje się kolejna sprawa, dotycząca wzrostu przestępczości na skutek bezczynności MO, ale wiadomo… gdy kot śpi, to myszy tango sobie urządzają, choć w tym wypadku nawet kot, utożsamiany przez niektórych z SB, ma swoje racje. Sprawa trzecia z zakresu prawa dotyczy owiec posła Soska.

Można powiedzieć - samo życie, a skoro o życiu mowa, przejdźmy do kolejnego rozdziału, oznaczonego jako Życie właśnie. No i tu już kpin sobie urządzać nie wypada, bo jak tu żartować, kiedy strajk nadciąga w Starachowicach, ludzie nie mają z czego żyć, a żyć trzeba, no i, chcąc nie chcąc, muszą walczyć o swoje. W tym reportażu bardzo zainteresował mnie pewien fragment tekstu:

Kobiety są bardziej konsekwentne, uparte i zawzięte. Zdeterminowane, żeby utrzymać miejsce pracy. […] Zwalniany mężczyzna przyjmuje najczęściej decyzję do wiadomości. Kobiety walczą, chodzą za tym, żeby ją cofnąć. (Tak… mają nadzieję, że niemożliwe stanie się możliwym, czyli nie mają pojęcia, że żyją w realnym świecie). Interweniują w sprawach mężów. (Trudny los zwalniającego owych mężów, bo co można zrobić, kiedy nic zrobić nie można?) Podczas ubiegłorocznego strajku kobiety odsyłały mężów do domów, a same zostawały, mimo że zgodnie ze strajkową instrukcją nie musiały. Nie ufały mężczyznom, że dotrwają (s. 112).

Tak, co prawda, moim zdaniem, wytrwałość nie od płci zależy, ale od pojedynczego człowieka, jednak należałoby się zgodzić, skoro Zbigniew Rafalski, przewodniczący „Solidarności”, tak twierdzi, a co więcej kierownik Biura Pracy Andrzej Sendecki dodaje:

Kobiety są grzeczne, bardziej zdyscyplinowane, przestrzegają obowiązujących przepisów. Mężczyzna nierzadko nawet nie przyjdzie się odnotować, choć grozi to utratą zasiłku (Temu akurat ja się w ogóle nie dziwię, owo odnotowanie polega dzisiaj na złożeniu podpisu - o ile się nie mylę, bo może w artykule dotyczyło nieco innej, podobnej sprawy - oto bezrobotny musi udać się konkretnego dnia do urzędu pracy w celu złożenia jednej małej parafki, a jeżeli nie ma pieniędzy na bilet, skoro bezrobotny, to jakim cudem ma tam dojechać; no chyba rowerem, zakładając, że go posiada  i że jest w stanie przejechać, załóżmy, 20 km, licząc do urzędu i z powrotem. Niektórzy urzędnicy znają się z pewnością na przepisach, ale raczej nie na cenach biletów).   

Zastanawiam się, czy na te opinie odnośnie do kobiet nie miały wpływu owe „interwencje w sprawie mężów”. 


Prowincje nazwałabym wycinkiem z historii Polski, o którym trzeba jednak pamiętać, mimo że obrazy lat 90. coraz bardziej zacierają się w ludzkich wspomnieniach.