Opisać działanie urzędu na ponad 500 stronach to nie lada
wyzwanie, ale z pewnością nie dla Jerzego Stypułkowskiego. Autor kreśli przed
czytelnikiem wycinek z życia jednego ze szwedzkich urzędników - Józefa K. udręczonego wykonywaną przez siebie "zabiurkową" funkcją. Biurokratyczna machina, w której
każdy pracownik za priorytet stawia sprostanie wymaganiom szefa, czyni podwładnych
uległymi robotami, z uśmiechami na twarzach spełniającymi życzenia swego
przełożonego, a pełniona misja staje się dla nich najważniejszym, o ile nie jedynym,
celem życia. Najmniejszy biurowy kłopot urasta do rangi niebagatelnego dylematu,
jak chociażby walające się po podłodze kable, zagrażające bezpieczeństwu pracowników, które to utrapienie jawi się
niczym problem wagi państwowej; a wiecznym naradom, nowatorskim niezrealizowanym
projektom, niewiele wnoszącym długim przemowom głównego dowodzącego nie ma
końca, wszystko zaś służy podstawowemu celowi – umocnieniu władzy Runara. Jeden K.
wyłamuje się z grupki harcerzyków maszerujących w pochodzie ku czci szefa i
dostrzega absurd sytuacji, w których każdego dnia sam bierze udział. Główny
bohater marzy o odpoczynku, chce pooglądać świat, lecz nie zza szyby, skryć się
w nim przed dołującymi, nic niewnoszącymi, a wręcz niepotrzebnymi zajęciami.
Inflacja do dziesiątej potęgi – bezustanne powtarzanie, pusta
frazeologia, ceremonia z pustym ołtarzem, mistyka dla ubogich. Wiedział, że to
nigdy się nie skończy, że ta ceremonia przelewania z pustego w próżne będzie
trwała wiecznie (s. 278).
Książka Stypułkowskiego to powieść „biurokratyczna” bez
cienia biurokracji. Autor doskonale włada zasobem słów, które ułożone w całość,
podszyte lekkim humorem, wciągają czytelnika tak bardzo, że chwilami trudno się
oderwać, ale owa umiejętność plastycznych opisów ma też pewne minusy. Biurowy
kierat nieco przeładowany zbyt wyszukanym słownictwem, w którym niekiedy
zauważa się powtórzenia, może po pewnym czasie przytłaczać. Czytelnik
zagnieżdża się w biurokratycznej machinie, której działające trybiki nigdy nie ustają, do
tego stopnia, że swego rodzaju „odetchnięcie” stanowią akcje dziejące się
poza biurem. Zdaje się, że analogiczne uczucie nadmiaru udziela się głównemu
bohaterowi, mającemu dość gry na deskach biurowego teatru.
Chciałoby się usunąć niektóre opisy z końcowych szpalt książki, a tymczasem nic z tych rzeczy. Nie obstawałabym za tym, iż autor
wprowadził powtórzenia celowo. Choć nie można mieć jednak pewności, że ich zadanie nie
polega na głębszym zarysowaniu problemu, aż do granic absurdu, którego tu z
pewnością nie brakuje.
Niemniej faktem jest, że dawno nie czytałam książki
współczesnego polskiego autora/ki napisanej w tak dobrym stylu (pominąwszy pewne
elementy). Na próżno szukałam w pamięci (chyba że o jakiejś zapomniałam). Wystarczyło przejrzeć kilka
pierwszych stron Studium udręki szwedzkiego urzędnika, by stwierdzić, że Jerzy Stypułkowski od trzydziestu (o ile
dobrze liczę) lat marnował się w szwedzkiej bibliotece, zamiast już dawno
rzucić przekładanie innych książek i zająć się pisaniem własnych. Chociaż gdyby
nie te „zmarnowane” lata, prawdopodobnie nie mielibyśmy możliwości dowiedzieć
się, jak wygląda praca w szwedzkim urzędzie, ponieważ Skandynawska wieża Babel, to wynik obserwacji pisarza.
W związku z powyższym wydaje mi się, że Szwedzi byliby
bardzo zainteresowani powieścią Stypułkowskiego. Niczego przecież nie jest się
bardziej ciekawym niż swojego obrazu w oczach innej osoby.