
BLOG O KSIĄŻKACH, I NIE TYLKO, UTRZYMANY W IŚCIE JESIENNYM STYLU
Postaci w powieści na pewno nie brakuje. I mnożą się, mnożą, jak to u Axelsson bywa. Dwóch, trzech, czterech to jeszcze trochę za mało jak na możliwości szwedzkiej literatki. Autorka „Lodu i wody, wody i lodu” skrupulatnie obserwuje, wnikliwie bada, ujmuje w słowa każdy detal dotyczący bohaterów. Każdy moment, jak i życie Susanne, Björna czy Elsie ujmuje w dłonie i kładzie na kartach papieru tak lekko, jakby nie sprawiało jej to najmniejszej trudności. Aż zdaje się, że tu, w tym miejscu, w którym stoimy, dni wciąż jednakowe, z tym wiecznym pływaniem po powierzchni, zupełnie nie takie jak fragmenty powieści Majgull Axelsson, bo tyle w nich treści, tyle opisu życia w szczegółach, emocji, wgłębiania się w przeżycia postaci, aż ma się wrażenie, że zanadto niedokładnie przeczytało się ten bądź tamten akapit, że coś jeszcze się pominęło – tyle szczególików, faktów, których nie pomija pisarka, ale które układa jeden obok drugiego z niesłychaną, zdaje się, łatwością. Bez potknięcia wychodzi jej dzierganie tego wieloosobowego sweterka o nazwie „Lód i woda, woda i lód”, które to działanie naznaczone zostało przeskakiwaniem z wątku na wątek, ze ścieżki przeszłej do teraźniejszej. Bezbłędnie, szybko, sprytnie, aż pogubienie się w tej zmianie biegów staje się bardzo możliwe. Jakby ową taktyką Axelsson przestrzegała: „Bądźcie czujni, bo światła zmieniają się szybciej, niż można by przypuszczać”. Zwłaszcza że żadnego znaku obok, żadnego drogowskazu w postaci imienia bohatera nad kolejnym rozdziałem. To nie jest, moi drodzy, sygnalizacja świetlna, tylko światła, przeskoki w prozie, dla spostrzegawczych. I oto, proszę państwa, napięcie znów się podnosi, ale niestety tylko na chwilę, by ponownie opaść na długo, bo oto przed nami kolejny wątek -- nie mniej ciekawy i też kończący się może nawet w najciekawszym momencie. Ale na powrót do niego trzeba poczekać. A jest na co...
Przy stole kuchennym poznałam kapitalną powieść o utracie, braku miłości, ucieczce, ciężarze, jakim może być trwanie, dokonywaniu wyborów, które wpływają na resztę życia, a także o sławie, która ma różne oblicza. Powieść, której chce się jeszcze raz od początku. Ale przy tym stole trzeba jeszcze zająć się czymś innym niż literatura, jak stwierdziłaby być może jedna z głównych bohaterek książki. Ta, która wolałaby poświęcić się czemuś innemu niż życiu, jakie wiodła. I „widzi tylko, że dzień za dniem, rok za rokiem robi rzeczy, których w sumie nie chce i nigdy nie zamierzała zrobić. Na przykład jak doszło do tego, że wylądowała w szkole gospodarstwa domowego? Nigdy nie interesowało ją robienie dżemów ani soków, chciała studiować na uniwersytecie w Lund. Chociaż z drugiej strony, czy sprawiedliwie jest zrzucać winę na Birgena? Przecież kiedy opowiadała o szczęściu, które da jej historia literatury – P o m y ś l, m ó c p r z e z c a ł e d n i e c z y t a ć p o w i e ś c i! - potakiwał i się z nią zgadzał[...]”.
Czy można wbić szpilę w „Lód i wodę, wodę i lód”? Naznaczyć ją łatką literatury kiepskiej, zarzucić wady nie do wybaczenia, wykazać otoczkę grafomanii w jej treści? No nie da się...
Niektórym wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Druga część tego przysłowia w pełni definiuje główną bohaterkę powieści Margaret Forster, żyjącej w latach 1938–2016. Surowa w stosunku do siebie oraz do innych, Maudie Tipstaff, najlepsze lata, w które wpisuje się między innymi wychowywanie trójki dzieci, ma już za sobą, i raczej zupełnie nie przeszkadza jej samotne życie, które zostaje urozmaicone między innymi wyczekiwaniem na listy od syna i dwóch córek. Któregoś dnia jednak Maudie postanawia wybrać się do dorosłych już pociech i spędzić u każdej z nich miesiąc. Mimo wielkich nadziei na niezapomniane wrażenia kłopoty pojawiają się już na początku podróży, a dalej jest już tylko gorzej. I dotyczy to nie jedynie samego dostawania się do miejsc docelowych, ale przede wszystkim relacji z dziećmi. Apodyktyczna, 70-letnia kobieta to wyjątkowo trudny towarzysz życia, którego mało kto byłby w stanie zaakceptować.
Autorka po mistrzowsku
opisuje relacje głównej bohaterki z dziećmi oraz z innymi, napotkanymi po
drodze osobami, a wszystko to przedstawione w zabawny, humorystyczny sposób,
który sprawia, że czytelnik nabiera chęci na dłuższe pozostanie w świecie pani
Tipstaff (w przeciwieństwie do osób mających z nią bezpośredni kontakt).
Podróże Maudie Tipstaff dobitnie ukazują, jak brak miłości doprowadza człowieka do zgorzknienia i zobojętnienia. A może problem Maudie tkwi zupełnie gdzie indziej? Powieść obyczajowo-psychologiczna Margaret Forster to prawdziwa perełka literatury (choć raczej nie dla osób, które preferują sensacje czy szybkie zwroty akcji). I aż wierzyć się nie chce, że jak wynika z moich poszukiwań, tylko trzy powieści autorki przetłumaczono na język polski. I żadna z nich nie znajduje się w bibliotece miasta powiatowego, do której zaglądam.
Czasem jednak o wiele
lepiej poszperać wśród książek wydanych z kilkadziesiąt lat temu i nie wznawianych,
zamiast brać do ręki nowości, które niestety często po przeczytaniu kilku stron
zwyczajnie odpychają.
Pępowina Majgull Axelsson prawdopodobnie nie bez przyczyny otrzymała taki właśnie tytuł. Niemal każdy z bohaterów nosi w sobie pewną tragedię lub boryka się z trudną codziennością. W każdym umiejscowiła się jakaś drzazga, której nie da się wyjąć pęsetą ani dostatecznie zręcznymi palcami, ponieważ tkwi ona zbyt głęboko. I co najważniejsze, owa rana częstokroć znajduje swój początek już w dzieciństwie. Postępowanie rodziców, sposób, w jaki traktują dziecko, to, ile poświęcają mu uwagi, wpływ otoczenia, brak miłości lub jej nadmiar wywierają olbrzymi wpływ na dalszy rozwój młodego człowieka i na jego dalsze, dorosłe już życie. Przykłady tej od dawna poruszanej przez psychologów kwestii dostatecznie dobrze obrazuje w swojej książce Axelsson. Jej bohaterowie zostali jak gdyby naznaczeni właśnie w dzieciństwie (choć może nie wszyscy z nich) i między innymi stąd bierze się ich takie, a nie inne postępowanie; stąd tak, a nie inaczej, wychowują swoje dzieci, i najczęściej nie mają pojęcia, a może nie chcą zanadto dopuścić do głosu prawdy o popełnianych przez siebie rodzicielskich błędach. Mimo całej miłości dla swoich córek czy synów i mimo że chcą dla nich jak najlepiej, to niedostatki czegoś wewnątrz sprawiają, że w ich rodzicielskim podejściu do potomków napotyka się usterki, które pociągają za sobą dalsze konsekwencje.
Majgull Axelsson po mistrzowsku przedstawia stronę
psychologiczną postaci. Powołuje do życia niezwykle barwne, skomplikowane
bohaterki (przede wszystkim kobiety), z których każda mogłaby stanowić materiał
na odrębną powieść. Perfekcyjna Anette, której nawet jeden pyłek na dywanie nie
da spokoju, dopóki się go stamtąd nie pozbędzie – zakochana w swoim
pociągającym z butelki mężu, który w swojej nieporadności wiecznie potrzebuje
jej opieki. Tyrone, który ma serdecznie dość nieustannej gadaniny swojej żony i nierzadko zadaje sobie pytanie, czemu służą te wszystkie słowa wypowiadane
przez ludzi, wciąż jednakowe i w zasadzie o niczym. Ale to nie jedyny problem
tego bohatera, o którym ma się ochotę, podobnie jak o pozostałych, dowiedzieć
jeszcze więcej i więcej. Bo historia każdego z nich wciąga niesłychanie mocno. Nęcą
niepomiernie wszystkie możliwe szczególiki i szczegóły, jeszcze więcej tego, co
dają nam od siebie Minny, Tyrone czy pozostałe osoby. Ich nieujawnione przed
otoczeniem myśli tu wynurzają się jak kret z norki – wtedy, gdy nikt nie widzi.
I w zasadzie zastrzeżeń brak. Poza jednym. Za aut należy
oczywiście uznać fakt, że każda z postaci Pępowiny nosi w sobie jakąś zadrę,
tajemnicę. I podobnie rzecz ma się ze sposobem przedstawienia myśli uwięzionych w restauracji osób. Jest kapitalny.
Tyle tylko że czytając kolejne rozdziały, zaczyna odnosić się momentami
wrażenie, że każdy z nich dotyczy tej samej osoby, ponieważ zastosowane style cechuje
zbytnie podobieństwo, żeby nie powiedzieć, że są niemal identyczne. Gdyby nie
postawione na wstępie rozdziałów imiona postaci, trudno nawet byłoby się
początkowo zorientować, kto w danym momencie mówi, czyj to cichy monolog.
Mimo tego naprawdę polecam Pępowinę wszystkim miłośniczkom
i miłośnikom powieści psychologiczno-obyczajowych. Nie można się od niej
oderwać – podobnie zresztą jak od Ja nie jestem Miriam, która, moim
zdaniem, nawet przebija omawianą tu lekturę. Realia inne, czasy inne, kompletnie odmienne problemy, ale to
jest coś. Takich książek się nie zapomina.