środa, 27 grudnia 2017

Henry James "Zaufanie", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017


Kiedy Gordon Wright donosi w liście swojemu przyjacielowi Bernardowi Longueville’owi, że poznał pannę, wobec której ma poważne zamiary, i prosi go, żeby przybył mu na ratunek i metodą wnikliwych obserwacji ocenił kandydatkę na żonę, oddany kompan natychmiast spieszy z pomocą do Baden-Baden. Ale gdy dociera na miejsce, sprawa wydaje się godna uwagi bardziej, niż przypuszczał, bo wybranką Gordona okazuje się Angela Vivian, którą Bernard poznał dwa lata wcześniej  w Sienie. W tym momencie, jak zapewniał Gordona, Bernard zaczyna uważnie przypatrywać się Angeli, ale  w zasadzie przez pryzmat wydarzeń, które miały miejsce we włoskim mieście, i choć  w jego mniemaniu dawne spotkanie na pewno nie powinno wpłynąć na ukształtowanie oceny, nie jest to do końca tak oczywiste.

Bernard nie tyle rozwiązuje dylemat przyjaciela, ale doprowadza do jeszcze większego zawikłania spraw. Tytułowe zaufanie, jakim darzą się dwaj Amerykanie, wkrótce zostaje wystawione na próbę, a na odpowiedź na pytanie, czy  przyjaźń dwóch młodych obieżyświatów przetrwa, trzeba cierpliwie poczekać.

Prawo dżungli jest aktualne i na terenach niezalesionych, jak powiedział albo napisał Mieczysław Michał Szargan, ale nie w tym wypadku. Henry James stawia na pierwszym miejscu dialog; w jego powieści nikt nie posunie się do rozróby czy do walki na śmierć i życie. To nie te klimaty. James przenosi na papier opis stosunków międzyludzkich, do którego przed nim w pisarstwie uciekały się kobiety. 

W zasadzie niepewność i niejasność dominuje (co natychmiast skojarzyło mi się z filmem "Pokój z widokiem" Jamesa Ivory - podobne czasy, podobne sytuacje). Niepewne i niejasne są uczucia niemal wszystkich najważniejszych postaci. Począwszy od Bernarda. Trudno dociec, co naprawdę sądzi o  Angeli ten ironista, co świat traktuje jak przyjęcie, na którym można się nieźle zabawić, obserwując tego i owego:
„Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią”. 
I właśnie nad tą towarzyską bestią trzeba pochylić się najbardziej, żeby w końcu uznać, że uczucie, które odkryła mniej więcej na powieściowym finiszu, otrzymało swój początek już w pierwszym rozdziale, aż mniej cierpliwi mieliby prawo krzyknąć: „No i nie można było tak od razu? Zamiast ciągnąć wątek i uzupełniać go dodatkowymi?!”.
Można było, ale gdyby wszyscy natychmiast wszystko rozumieli, życie ziałoby nudą, a co dopiero powieści...

Nie mniej zawikłaną postacią niż Bernard jest Gordon. Żaden z niego romantyk; na pierwszym miejscu stawia rozum, a i tak w którymś momencie uznaje, że dokonał niewłaściwego wyboru. Najważniejsze stało się dla niego rozpracowanie kandydatek do przybrania jego nazwiska i wybranie takiej, która wzbudzi podziw nie tylko jego, nie tylko Bernarda, ale całej otaczającej społeczności. Chce się żenić, ale broń Boże zakochać. W życiu na ogół bywa odwrotnie. Tymczasem Gordonem rządzą specyficzne poglądy, chociaż nie tak bezpodstawne, jak mogłoby się wydawać:
„Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę. Nie sposób kogoś poznać, gdy jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na oczach”.
No właśnie, a Gordon ma podwójne, albo i potrójne klapki, co łatwo zauważyć w końcowej fazie powieści. 
Za to na pewno nie ma klapek na oczach Angela, i choć skomplikowana, rozgryza sytuację jak królik marchewkę, na kawałeczki i bezbłędnie. To postać robi za rozważną, a nawet wszechwiedzącą.

Pozostaje nieco przewrotna Blanche, ponoć bezużyteczna. Jest tym, „co Francuzi zwą bibelotem”. Potrafi mówić 24 godziny na dobę i zabawiać towarzystwo, ale i przy niej pojawiają się znaki zapytania.

Tak więc komplikacja goni komplikację. Henry James pozawieszał na ścianach psychologiczne portrety i uwikłał z nich powieść, która, choć liczy właściwą – jak na powieść – ilość stron, wydaje się jakby opowiadaniem. Bohaterowie są w niej podróżnikami, podobnie jak James był nim przez całe życie. Mężczyźni i kobiety bywają (na salonach), składają zapowiedziane i niezapowiedziane wizyty i rozmawiają. Ci pierwsi szukają wrażeń albo żon, bo majątek oczywiście odziedziczyli, a te drugie mężów, najlepiej z majątkiem, najlepiej z dużym majątkiem - może być odziedziczony.

Fani prozy Jamesa powinni obowiązkowo zajrzeć do „Zaufania”, bo to rzecz wciągająca i warta poświęcenia jej czasu, ale nie gwarantuję, że ta po raz pierwszy przetłumaczona na język polski powieść wywoła u nich to samo wrażenie, co niezapomniany „Portret damy”.



poniedziałek, 20 listopada 2017

Margaret Atwood, "Grace i Grace", Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Grace Marks od ośmiu lat przebywa w więzieniu w Kingston za współudział w zamordowaniu swojego pracodawcy Thomasa Kinneara i jego służącej Nancy Montgomery. Mimo skazania na dożywocie prawdziwe wydarzenia, jakie miały miejsce w 1843 roku, owiewa tajemnica, ponieważ, czy to na skutek szoku, czy wskutek zaburzeń umysłowych, niektóre chwile z tamtego okresu zostały wymazane z pamięci Grace. Gdy w Kingston pojawia się dr Simon Jordan, który ma zamiar odkryć, jakie sekrety drzemią w umyśle kobiety, życie powiązanych z nią osób i jej samej zaczyna bić szybszym rytmem. Jordan nie tylko staje się osobą, której Grace wyjawia zawikłane dzieje swojego życia, ale także wprowadza zamieszanie wśród płci przeciwnej, którą żywo interesują badania doktora i on sam. Nie bez powodu – uczony posiada dostęp do spraw będących poza zasięgiem kobiet żyjących w czasach, w których wciąż nie przysługują im prawa dane mężczyznom, tj. dostęp do wglądu we wnętrze człowieka: „kobiety te pożądały wiedzy, choć nie mogły się do tego przyznać, gdyż była to wiedza zakazana – wiedza o posmaku sensacji, wiedza, jaką się zdobywa, zstępując na samo dno. Był tam, dokąd one nigdy nie mogły dotrzeć, wiedział to, czego one nie mogły zobaczyć […]”. Ale bardziej niż ludzkie wnętrzności interesują go choroby psychiczne, dlatego jako lekarz Grace Jordan pragnie dociec, czy „objętość jej wspomnień może być czymś w rodzaju szaleństwa, sposobem odwrócenia uwagi od jakiegoś ukrytego, lecz zasadniczego faktu”, a przede wszystkim może wydać opinię, która przyczyni się do uwolnienia skazanej na dożywocie. Jednak to nie tak banalnie proste, jak mogłoby się wydawać, w czasach, gdy niektórzy sądzą, że „fanatyzm religijny jest źródłem szaleństwa równie płodnym, co pijaństwo”, lecz nie mogą być szalonymi ci, którzy ubierają się modnie, „zwłaszcza jeśli mają zegarek ze złotą dewizką” – jak zauważa główna bohaterka. Poza tym szaleństwo powinno przeważać u kobiet - jeśli posłużyć się zdaniem któregoś z bohaterów, że generalnie to one „mają słabszą kondycję nerwową”. Ale jakich poglądów można się spodziewać w początkowej fazie prac nad ludzkim umysłem, które powinny być tym dla XIX wieku, czym studia nad materią były dla wieku XVIII. W każdym razie to nie Jordan, otoczony przez kobiety chętne do zeswatania go lub do przyjęcia jego nazwiska i czujący się przez to tak, jakby ktoś dusił go materacem, znajduje się na pierwszym planie. Na pierwszy plan wysuwa się skryta w więziennej celi lub w domu żony komendanta Grace – ta osóbka, lat 24, której nie należy podawać nożyczek, bo mogłaby w razie ataku kogoś nimi zranić, a która jest zwinna, zręczna, ładna i doskonale radzi sobie z wszystkimi pracami, zaś w innych okolicznościach mogłaby nawet starać się o posadę pomocnicy modystki…

Powieść Margaret Atwood wydana po raz pierwszy w 1996 roku została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Kanadyjska powieściopisarka włożyła do czarno-białej historii tyle dynamiki, obrazowości, szczegółów, a przede wszystkim tyle fikcji, tak umiejętnie skonstruowała fabułę i postaci, że czytelnik nie może się oderwać. Nie zaszkodzi wprost stwierdzić, że główną wadą Grace i Grace jest to, iż, jako wabik zagrażający wypełnianiu innych obowiązków,  staje się niebezpiecznym, tymczasowym nałogiem w ręku czytelnika. A w cięższych przypadkach, podatnych na uzależnienia, mógłby doprowadzić do sytuacji podobnej tej:
„Opowiadała mi o tym pewna stara nauczycielka. W pierwszych latach naszego wieku objęła ona posadę na zapadłej wsi w zachodniej Serbii. Prowadziła również wiejską bibliotekę i wypożyczała chłopom książki do czytania. Pewnego dnia przybiegła do niej zrozpaczona chłopka z pretensją: <<Na miłość boską, nauczycielko, cóż to za książki dałaś mojemu mężowi? Zupełnie zwariował! Czas brać się do pracy, a on wstaje wczesnym rankiem, książkę pod pachę i – pod gruszkę. O wszystkim zapomniał, o domu, o bydle, o pracy. Zupełnie mi chłop zwariował!>> Nauczycielka nie wiedziała, co począć, ale chłop nie rozstał się z książkami, dopóki ich nie przeczytał. Były to dwa tomy Ogniem i mieczem.[1].

Cały problem w tym, że Grace i Grace jest jak serial, ale z pewnością nie polski - długi, wciągający, wielopostaciowy, wielowątkowy, z dozą namiętności (w zasadzie tu przesadnie obrazowanej), a przede wszystkim kryje tajemnicę, którą widz jak najszybciej chce poznać.
Początkowo wydaje się, że kolejne przedstawione w powieści postaci są przedmiotem ośmieszania: oto mamy m.in. wielebnego Verringera „o cienkiej i wyblakłej skórze i włosach, niefortunnie małych i wydętych ustach – zupełnie jak u kijanki”, nie lepiej wygląda jego gospodyni – „o twarzy jak sosnowa deska”; z kolei głowa pani Quennell przypomina „srebrnego miniaturowego pudelka” – jakby autorka  umyśliła sobie, by koniecznie ośmieszyć każdą kolejną, na pewno drugoplanową postać. Z  tłumu wyłamuje się m.in. Lydia i pani Humphrey – ale obydwie osoby określa coś zgoła innego, z czym im nie do twarzy, więc pominiemy to milczeniem. I wśród osób bezwadliwych znajdzie się podziwiana, prawie nieskazitelna Grace i uczony. Tymczasem autorka miesza szyki tym, którzy byli już pewni prawidłowego  zakończenia, a wszelkie ubarwienia postaci zdają się bardziej niż o przyjęciu konwencji bajki, świadczyć o niewątpliwym talencie Atwood do tworzenia wielkich literackich malowideł uzupełnianych wszelkimi możliwymi szczegółami. Jednak Atwood przede wszystkim zdaje się wskazywać na problem społeczny kobiet żyjących w XIX wieku – często traktowanych gorzej niż płeć przeciwna, instrumentalnie, z jedną albo żadną drogą wyboru. I raczej trudno uznać ten wniosek za bezpodstawny, ponieważ autorkę uważa się feministyczną i, jak sama stwierdziła, sympatyzuje z feminizmem.






[1] Djordje  Żivanović, Sienkiewicz w literaturach serbskiej i chorwackiej,  w: Henryk Sienkiewicz. Twórczość i recepcja światowa, red. A. Piorunowa, K  Wyka, Kraków 1968, s. 377-378.
,

wtorek, 14 listopada 2017

Julian Barnes "Zgiełk czasu", 2017

W opowiadaniu Śmierć urzędnika Antoniego Czechowa główny bohater Iwan Dmitrycz Czerwiakow podczas oglądania operetki kichnął, parskając przy tym na siedzącego tuż przed nim dyrektora departamentu komunikacji. Dmitrycz tak się przejął tym, że swoim nietaktownym postępkiem mógł zrazić do siebie urzędnika, że przepraszał go dwa razy, ale mimo przyjęcia przeprosin przez urzędnika i natychmiastowego puszczenia w niepamięć całej sprawy, „winowajca” wciąż obawia się najgorszego, dlatego następnego dnia ponownie spieszy przeprosić poszkodowanego, po czym jeszcze bardziej strwożony, że popełnił większy od poprzedniego występek, kolejnego dnia znów pędzi z przeprosinami, aż zirytowany jego najściami dyrektor wypędza go, a zdruzgotany Dmitrycz umiera.


Ta groteskowa sytuacja poniekąd przypomina wydarzenia ze Zgiełku czasu, choć nie tak tragiczne w skutkach, a może jednak jeszcze tragiczniejsze - dotyczą przecież niemal równie absurdalnego, ale cięższego przewinienia niż kichnięcie, przewinienia wpisanego do zawieszonego na rosyjskim nieboskłonie „zeszytu wykroczeń nieprzyjaciół komunizmu” towarzysza Stalina, za panowania którego ponoć „nawet jabłonie rosły odważniej” – przyjąwszy, że owe jabłonie to nie rosyjski lud. Mianowicie towarzysze Stalin, Mołotow, Mikojan i Żdanow z loży rządowej oglądają Lady Makbet mceńskiego powiatu, do której muzykę skomponował Dmitrij Dmitrijewicz Szostakowicz, ale orkiestra zajmująca  miejsce w loży reżyserskiej – tuż pod rządową, ze zdenerwowania gra coraz głośniej i niezgodnie z pierwotnym zamierzeniem, aż rządzący, którym pewnie od hałasu puchną uszy, jeden po drugim, opuszczają teatr. Niezaprzeczalnym staje się fakt, że muzyka Szostakowicza rozdrażniła władzę; wkrótce też zostaje uznana za niepodążającą ścieżką sztuki radzieckiej, a dodatkowo w „Prawdzie” pojawia się krytykujący ją artykuł Chaos zamiast muzyki, w którym chaosem, a dalej kwakaniem, wzdychaniem i sapaniem określono kompozycje Szostakowicza i dodano przestrogę, że cała jego zabawa „może się źle skończyć”. Z repertuaru zostają usunięte opery i balety tego „bezpartyjnego bolszewika”, któremu dodatkowo odbiera się źródło utrzymania i któremu wmawia się, że był świadkiem rozmowy o zamachu na życie Stalina. Dotychczasowi piewcy talentu Szostakowicza raptem odwracają się od niego i z przymusu przyklaskują, a jeśli nie przyklaskują, to na pewno zgadzają się z państwową krytyką, bo nie wypada inaczej w kraju, gdzie, jak może wszędzie, „najstarszym marzeniem artysty jest pomóc rozkwitnąć duszom”, ale gdzie też inżynierowie owych rosyjskich i uległych w tamtym okresie dusz czynią sztukę jałową, czemu trzeba się poddać ze względu na bezpieczeństwo własne i bliskich. 
Wszystko to staje się dla kompozytora podstawą do podjęcia radykalnych środków. Groźba, która nad nim zawisła, czyli przeczucie, że NKWD lada dzień pojawi się w jego domu, każe mu przyjąć stan gotowości, dlatego żeby nie dopuścić do spotkania mundurowych ze swoją żoną i z córką, każdej nocy przez kilka kolejnych dni, ze spakowaną walizką przy boku, czeka przed windą na ich przybycie. Przedsięwzięte środki zapobiegawcze, nie bezpodstawne jak w Śmierci urzędnika, okazują się jednak na razie niepotrzebne. Ale to nie koniec historii twórcy muzyki do filmu Turbina 50 000.
Nieprzychylność górnodowodzących nieco blaknie, gdy pewien dziennikarz określa kolejny utwór kompozytora – V Symfonię, „twórczą odpowiedzią radzieckiego artysty na słuszną krytykę”, ale dopiero VII Symfonia, której „antyfaszystowskie przesłanie [ponoć] rozbrzmiało na całym świecie”, rzeczywiście pozwala mu wrócić do łask, a przynajmniej kontynuować proces twórczy, choć pod czujnym okiem „partyjnych biurokratów i potulnych muzykologów”, a w konsekwencji stawia przed nim większe cele – wierne, mało stanowczo odrzucane przez Szostakowicza, służenie komunistycznej władzy z pierwszego z „uprzywilejowanych” rzędów, a niechby i niezgodnie z samym sobą, a niechby i niezgodnie z prawdą – byle, zgodnie z zarządzeniem, uczynić kraj matką wszystkich odkryć i wynalazków – „po pierwsze dlatego, że to Rosja, gdzie urojenia są na porządku dziennym”, a przy okazji oczyścić potężny naród z wad, chociaż, mimo usilnych zabiegów, nie dało się nigdy wyeliminować z Rosjan prawdziwego rosyjskiego smutku, a tej właśnie starej rosyjskości nienawidzi władza i na jej miejsce wmusza nową optymistyczną radzieckość, dlatego również Szostakowicza należało uczynić radosnym, dlatego jego muzyka musiała też dawać radość, choćby i przymusową, i musiała charakteryzować się prostotą i realizmem. Zapobiegliwa władza uświadamia światu, że obywatele, z Szostakowiczem  na czele, są absolutnie zgodni z jej ideami. Bohater podpisuje swoim nazwiskiem podkładane mu pod nos artykuły, czyta napisane za niego teksty, zdradza siebie, własną muzykę, ideały i w tym wszystkim nie jest w stanie nawet wyskoczyć na terenie wolnej Ameryki – jedynego ratunku – z okna w przygotowaną przez Amerykanów sieć, by zyskać amerykańską wolność. To ciągłe poddawanie się naciskom, uleganie, wybieranie między mniejszym złem, wyrzucanie sobie nieumiejętności sprzeciwienia się wykańcza kompozytora; wloką  się za nim samobójcze myśli, ale nigdy nie zdobędzie się na ten krańcowy krok. „Odwaga siedzi na krześle podszytym strachem” – jak pisał Hłasko, tymczasem w komunistycznej Rosji „tchórzostwo to kariera na całe życie […] wymaga nieustępliwości, wytrwałości, niechęci do zmiany – co w pewien sposób czyni z niego rodzaj odwagi”. Szostakowicz całkowicie zatraca własne sumienie, kiedy Stalina zastępuje kolejny władca. Uświadamia sobie, że śmierć, którą gwarantowałoby mówienie prawdy, byłaby lepsza niż życie, które zaczyna mu zagrażać, bo „żywych da się jeszcze upodlić”. Ucieka w rodzinę, miłość, muzykę, broni się ironią.
Czasem zastanawia się tylko: „Czy naprawdę koniecznie trzeba było zabijać tych wszystkich inżynierów, generałów, naukowców, muzykologów? Czy koniecznie trzeba było w imię rewolucji zsyłać miliony do obozów, robić z ludzi niewolników i zmuszać ich, by zapracowali się na śmierć, stosować terror, wymuszać fałszywe zeznania […]”

Julian Barnes, który twierdzi, że „żeby pisać, musisz przekonać samego siebie, że jest to nowa droga nie tylko dla ciebie, ale i dla całej historii[i], zgodnie z własnym wskazaniem dał historii powieści nową drogę – historię opartą na biografii znanego rosyjskiego kompozytora, uznawanego za największego symfonika XX wieku. Brytyjski powieściopisarz stworzył wirtuozerski pokaz odwagi życia w warunkach przekraczających możliwości ludzkiej psychiki.

Lektura absolutnie wyjątkowa.






[i] Za J. Barnes, w: 501 wielkich pisarzy, red. Julian Patrick, Warszawa 2009, s. 592.