poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Gdy myśli podlegają ocenie...

Dorota Masłowska, Dusza światowa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

    Agnieszka Drotkiewicz pragnęła, żeby „Dusza światowa”  była pewnym głosem w sprawie, może pewną prośbą o inny sposób rozmowy. To jest ważne, myślę, że trzeba podkreślić fakt, iż bezmyślne multiplikowanie konfliktu naprawdę jest niebezpieczne.
Czy ów zamysł się spełnił? Dorota Masłowska zabiera głos w sprawie, a dokładniej w wielu sprawach, przy akompaniamencie, albo raczej odpowiadając na pytania, dyskutując, odnosząc się do tez pytającej, lecz jak się okazuje (czytając opinie niektórych recenzentów) niewystarczająco nowatorsko, niewystarczająco dorośle. Nie na to czekała opinia publiczna. Popis „własnomyślowy” w wykonaniu Masłowskiej przedstawiał się w jej wyobraźni nieco inaczej. Jak? Nie mnie o to pytać.
Zamiast wywiadu rzeką płynącego publika otrzymała rozmowę dwóch znających się, wydaje się, że nawet lepiej niż dobrze, kobiet; rozmowę, która miejscami przybiera formę pogawędki na ważne i mniej ważkie tematy. Z poglądami autorki Wojny polsko-ruskiej można się zgadzać, można wnosić sprzeciw i dopuszczalne jest również potraktowanie ich jak mijającego nas, nic nieznaczącego przechodnia.
Pomijając takie sensacje jak chociażby ta, że Dorota Masłowska nie posiada konta na  Facebooku, kojarzącego jej się z Rokiem 1984 Orwella, nie prowadzi blogu, unika najbardziej obleganych wydarzeń kulturalnych, książek czytanych przez wszystkich, tylko z tego powodu że wszyscy je czytają, pochłania kolejne numery „Prześlij Przepis” czy wypowiada  niezbyt pochlebne zdania na temat czasopism typu „Viva”, trzeba uwzględnić o wiele ważniejsze punkty zawarte w książce. Próżno szukać w tekście skandalicznych zwierzeń, jeśli czytelnik miał na nie chrapkę. Zamiast kilkuwarstwowego tortu z nadmiarem lukru znajdujemy wielotematyczne danie garnkowe a’la Masłowska.
Pisarka wypowiada się m.in. na temat wnętrz artystów: […] wielu twórców, których znam lub znałam, nie umiało żyć bądź nie umie żyć: ich nadwrażliwość na własną osobę, coś, co bym nazwała pokręceniem, czy też […] może „niestandardowa budowa psychiki” powoduje straszne zawirowanie w sferze osobistej i twórczość staje się produktem ubocznym, ucieczką od życia. Zresztą daleko nie trzeba szukać – ja sama byłam zawsze taką osobą (s. 42), tłumaczy, czym niekiedy pachnie pisarstwo: […] zawód pisarza mieści się chyba gdzieś między zawodem misyjnym a szarlataństwem. […] Chociaż na przykład taki Paulo Coelho, jemu jakoś udaje się figurować po obydwu stronach medalu. Strasznie szarlatani, ale koniec końców wielu ludziom te jego oszukaństwa robią bardzo dobrze. […] czują się pokrzepieni […] (s. 62-63), broni literatury łatwej, lekkiej i przyjemnej: […] nie pamiętamy, że często autorkami są panie, które mają potrzebę podzielić się jakąś swoją historią i swoje pisanie głęboko przeżywają. I że wielu innym kobietom takie opowieści są właśnie potrzebne do życia, a nie James Joyce (s. 67). Znakomicie zdaje sobie sprawę, jakiego rodzaju aspekty zamieniają człowieka w konsumenta: […] Pieniądze są groźne, Warszawa jest groźna, bo tu człowiek zaczyna myśleć takimi kategoriami jak wszyscy: mieć ładne mieszkanie, mieć komfort, spokój, ładnie wyglądać, jeździć na fajne wakacje (s. 69).
Jak natomiast prezentuje się w jej oczach miasto? […] miasto jest jak teatr […] wynika z zagęszczenia, jest wymuszony nadmiarem jednostek […] wydaje się kompletnie absurdalny: cały ten spektakl ubrań, gestów, systemu poruszania się. […] na wsi ubranie służy tylko do ubrania, do tego, żeby nie było ci zimno  i żeby deszcz cię nie zmoczył – pan Wojtek chodzi w damskich spodniach i jako osoba nic na tym nie traci. W Warszawie ludzie chodzą po parku ze swoimi psami niewiadomojakiej rasy o imieniu Xavier Fabienne, a suka pana Wojtka nazywa się Pies (s. 179-180). I mimo negatywnego osądu naszej stolicy Masłowska uwielbia wtapiać się w tłum niczym światowa dusza.

Może, a nawet na pewno, Dorota Masłowska otrzymała Nike, może, a nawet na pewno, przyznano jej  Paszport „Polityki” i może… a nawet na pewno, przedstawiła swoje myśli, czy się z nimi zgadzamy, czy nie.  
Kiedy czytałam jednak co niektóre bardzo ostre recenzje Duszy światowej, zaczęłam się zastanawiać, czy cały ten proces krytykowania wywiadu, nieważne wywiadu rzeki czy wywiadu morza, nie jest czymś wymuszonym, nienaturalnym (i nie dotyczy to jedynie książki Masłowskiej), ponieważ to już nie jest niezgadzanie się z czyimiś poglądami, ale ocenianie atrakcyjności ludzkich myśli, i stwierdziłam, że nie istnieje ani jedno słowo wypowiedziane przez publiczną osobę, któremu nie można byłoby wystawić należytej cenzurki. Rola recenzenta upodabnia się do funkcji belfra. Oto Jaś wywołany do odpowiedzi daje prawidłową odpowiedź, lecz niewystarczająco nowatorską, atrakcyjną i mierną oratorsko, mimo że za jej pomocą przedstawił swoje zdanie, a że komuś nie przypadło do gustu... Zupełnie jakby zadanie odpowiadającego nie polegało na prezentacji własnych przemyśleń, ale na odkrywaniu nieznanych lądów, a może na ujawnieniu powalającej wszystkich na kolana niekonwencjonalnej literackiej tezy np. z dziedziny teorii literatury. Literacki światek domaga się fenomenu. Pytanie brzmi: co nowego da nam Masłowska? Nic? Jak to nic? Pisarka z dwoma literackimi nagrodami? Nie chowa niczego w zanadrzu? Żadnej życiowej myśli na miarę Einsteina?
Czy oczekujący się oby nie przeliczyli? Rola pisarza nie polega na wypowiadaniu błyskotliwych zdań, dotyczących własnych osobistych doświadczeń czy przemyśleń, ale na pisaniu książek. Pisarz nie musi udowadniać, że posiadł bardziej intrygujące poglądy na świat ani też że jest lepiej poinformowany od swoich kolegów/koleżanek po fachu, że trzyma ukryte w szufladzie skuteczniejsze rady reformatorskie na Polskę, na kulturę, socjologię, służbę zdrowia, etc., że potrafi uzasadnić swoje racje nietuzinkowymi argumentami, ponieważ nawet nie musi takimi dysponować. 
Jednak nie można zaprzeczać, że każda książka może podlegać ocenie, nawet telefoniczna. Niestety...

W każdym razie Dusza światowa to już nieco przestarzała nowość, albowiem 22 maja nakładem Wydawnictwa Literackiego ukaże się Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci - pierwsza książka dla dzieci autorki Pawia królowej.   

czwartek, 10 kwietnia 2014

Jerzy Stypułkowski "Skandynawska wieża Babel. Studium udręki szwedzkiego urzędnika." Novae Res, Gdynia 2013

Opisać działanie urzędu na ponad 500 stronach to nie lada wyzwanie, ale z pewnością nie dla Jerzego Stypułkowskiego. Autor kreśli przed czytelnikiem wycinek z życia jednego ze szwedzkich urzędników - Józefa K. udręczonego wykonywaną przez siebie "zabiurkową" funkcją. Biurokratyczna machina, w której każdy pracownik za priorytet stawia sprostanie wymaganiom szefa, czyni podwładnych uległymi robotami, z uśmiechami na twarzach spełniającymi życzenia swego przełożonego, a pełniona misja staje się dla nich najważniejszym, o ile nie jedynym, celem życia. Najmniejszy biurowy kłopot urasta do rangi niebagatelnego dylematu, jak chociażby walające się po podłodze kable, zagrażające bezpieczeństwu pracowników, które to utrapienie jawi się niczym problem wagi państwowej; a wiecznym naradom, nowatorskim niezrealizowanym projektom, niewiele wnoszącym długim przemowom głównego dowodzącego nie ma końca, wszystko zaś służy podstawowemu celowi – umocnieniu władzy Runara. Jeden K. wyłamuje się z grupki harcerzyków maszerujących w pochodzie ku czci szefa i dostrzega absurd sytuacji, w których każdego dnia sam bierze udział. Główny bohater marzy o odpoczynku, chce pooglądać świat, lecz nie zza szyby, skryć się w nim przed dołującymi, nic niewnoszącymi, a wręcz niepotrzebnymi zajęciami.

Inflacja do dziesiątej potęgi – bezustanne powtarzanie, pusta frazeologia, ceremonia z pustym ołtarzem, mistyka dla ubogich. Wiedział, że to nigdy się nie skończy, że ta ceremonia przelewania z pustego w próżne będzie trwała wiecznie (s. 278).

Książka Stypułkowskiego to powieść „biurokratyczna” bez cienia biurokracji. Autor doskonale włada zasobem słów, które ułożone w całość, podszyte lekkim humorem, wciągają czytelnika tak bardzo, że chwilami trudno się oderwać, ale owa umiejętność plastycznych opisów ma też pewne minusy. Biurowy kierat nieco przeładowany zbyt wyszukanym słownictwem, w którym niekiedy zauważa się powtórzenia, może po pewnym czasie przytłaczać. Czytelnik zagnieżdża się w biurokratycznej machinie, której działające trybiki nigdy nie ustają, do tego stopnia, że swego rodzaju „odetchnięcie” stanowią akcje dziejące się poza biurem. Zdaje się, że analogiczne uczucie nadmiaru udziela się głównemu bohaterowi, mającemu dość gry na deskach biurowego teatru.
Chciałoby się usunąć niektóre opisy z końcowych szpalt książki, a tymczasem nic z tych rzeczy. Nie obstawałabym za tym, iż autor wprowadził powtórzenia celowo. Choć nie można mieć jednak pewności, że ich zadanie nie polega na głębszym zarysowaniu problemu, aż do granic absurdu, którego tu z pewnością nie brakuje.
Niemniej faktem jest, że dawno nie czytałam książki współczesnego polskiego autora/ki napisanej w tak dobrym stylu (pominąwszy pewne elementy). Na próżno szukałam w pamięci (chyba że o jakiejś zapomniałam). Wystarczyło przejrzeć kilka pierwszych stron Studium udręki szwedzkiego urzędnika, by stwierdzić, że Jerzy Stypułkowski od trzydziestu (o ile dobrze liczę) lat marnował się w szwedzkiej bibliotece, zamiast już dawno rzucić przekładanie innych książek i zająć się pisaniem własnych. Chociaż gdyby nie te „zmarnowane” lata, prawdopodobnie nie mielibyśmy możliwości dowiedzieć się, jak wygląda praca w szwedzkim urzędzie, ponieważ Skandynawska wieża Babel, to wynik obserwacji pisarza.  
 

W związku z powyższym wydaje mi się, że Szwedzi byliby bardzo zainteresowani powieścią Stypułkowskiego. Niczego przecież nie jest się bardziej ciekawym niż swojego obrazu w oczach innej osoby.   

sobota, 8 lutego 2014

Martin Abram, "Quo Vadis. Trzecie tysiąclecie", Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2013.

Czyżby za mało soli?

    Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że otrzymaliśmy powtórkę z lektury, która ukazywała się od 1895 r. w „Gazecie Polskiej”. Na drugi rzut oka to nie jest już tak oczywiste. Martin Abram zapożyczył z Quo vadis ideę oraz poszczególne wątki, by osadzić je w dalekiej przyszłości. Niewątpliwie pomysł doskonały, a mało kto rzucałby się na tak głęboką wodę. I tu punk dla twórcy.
   Drugi punkt to idealnie dobrane do pierwotnych i powiązane ze sobą odpowiedniki poszczególnych wydarzeń i osób. Jest bowiem i państwo, niemające sobie równych, i jego „właściciel” – Garison (Neron) w swoim zepsutym moralnie świecie, są winni upadku ekonomicznego Stanów Zjednoczonych Świata chrześcijanie, niesłusznie przeznaczeni na ukrzyżowanie, jest narwany Szymon (Winicjusz), jest Petroniusz, jest czarny charakter – Smith (Chilon), przeszyta poczuciem winy Angel (Ligia) i historia miłosna na piedestale.
   Trzeci punkt – tekst nie zanudza, a momentami niecierpliwie czeka się na dalszy rozwój wypadków. Wizja przyszłości nie pozostawia czytelnika obojętnym. Rzec można, Quo vadis odbite w lustrze, tyle tylko że w innym czasie, miejscu, w odmiennych warunkach i…  w nieco zamazanej lustrzanej szybie.
  
   U Sienkiewicza poganie to stado wilków żądnych krwi, jeśli nie krwi byka na arenie, to człowieka. U Abrama poganami zwie się grupę facetów w garniturach (czasami w strojach a’la Neron) i kobiet w nie mniej wykwintnym odzieniu, znających się wyłącznie na komputerach, najlepszych strategiach marketingowych i oczywiście na modzie; tj. grupę tzw. konsumentów. To, co u Sienkiewicza mocne, u Abrama obniżyło loty. I nie mam tu na myśli wyłącznie sposobu ukazania pogan. Atmosfera stanowczo odbiega od tej, jaką wyczuwa się w powieści polskiego noblisty. Ktoś mógłby się sprzeciwić, bo skoro znaleźliśmy się w 2112 r., to siłą rzeczy atmosfera trzeciego tysiąclecia nie może odpowiadać atmosferze wyrosłej spod pióra autora Trylogii. No i ja się zgadzam. Co więcej, świetny zarys, doskonałe dopasowanie wszystkich szczegółów, puzzle poskładane idealnie. Tylko nie jestem pewna, czy to wystarczy. Jeżeli chodzi o zainteresowanie dzisiejszego odbiorcy, to być może jak najbardziej.
   Brakuje mi tu tylko ironii Petroniusza, śmieszności Nerona, buntowniczości Winicjusza, grania na emocjach czytelnika, a więc przede wszystkim psychologii poszczególnych bohaterów, tj. głębszego odmalowania charakterów i  silniejszego nakreślenia stosunków między postaciami.
   Momentami odnosi się wrażenie, że właśnie trafiło się na podręcznik z historii ekonomii, gospodarki i religii, z wiadomościami z kraju i ze świata włącznie (choć z pewnością uzasadnionymi w tym wypadku), a miejscami akcja płynie niczym Titanic do portu Śmierci.
   I co mnie dziwi najbardziej, to narracja, która w niektórych momentach przypomina sprawozdanie, oraz dialogi. Styl tak elegancki… Aż trudno uwierzyć, że za 100 lat ludzie będą posługiwać się tego typu słownictwem, w dodatku udekorowanym archaizmami. Obstawałabym raczej za tym, że nasz werbalny sposób porozumienia się upadnie na samo dno. Choć… oby te przewidywania się nie sprawdziły. Ale skoro mamy do czynienia z tzw. sferą wyższą (pod względem zajmowanych stanowisk), to może ów fakt uzasadnia wprowadzenie takiego stylu.

   Julian Krzyżanowski nazwał Quo vadis Sienkiewicza „najsławniejszą powieścią polską”, a ja muszę stwierdzić, że przepis na tort Martina Abrama był świetny, lecz nie wszystkie składniki kilku warstw odmierzono dokładnie.
   
   Wątpię, czy jakąkolwiek książkę napisaną na podobieństwo Quo vadis czy na wzór innej powieści Henryka Sienkiewicza oceniłabym na bdb. Sienkiewicz to zbyt duży fachowiec i trudno dostrzec podobieństwo jego techniki pisarskiej w technice dzisiejszych twórców.   

   No i tak to jest, gdy człowiek pisze to, czego w rzeczywistości nie myśli, to czuje się fatalnie, ale jak pisze to, co istotnie myśli, to czuje się dziesięć razy gorzej.

   Następnym razem wydam chyba tylko ocenę, od 1-6, będzie prościej.   

niedziela, 24 listopada 2013

Niedziela na wykończeniu

Niedziela, jak widać, na wykończeniu, a dwaj panowie przypomnieli mi właśnie, że  podstawową ideą niedzieli (i nie tylko niedzieli) jest odpoczynek.

Pierwszy z nich był bardzo ostrożny, uważał bowiem, że:

Ciężka praca jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ale po co ryzykować? (Ronald Reagan)*

Drugi ujął rzecz nieco ozdobniej:

Lubię słowo „indolencja”. Dzięki niemu moje lenistwo wydaje się czymś niezwykle wyrafinowanym.  (Bern Williams)*

Indolencja… Hmmm, byłam przekonana, że to kobiece imię.

Ale to jeszcze nie koniec. Całkowicie odmiennego zdania był pan nr 3:

Jeśli będziesz przykładnie pracował osiem godzin dziennie, może ci się kiedyś uda zostać kierownikiem i pracować dwanaście. (Robert Lee Frost)*

Zakładam, że pan nr 3 na stanowisko kierownicze nie awansował, ponieważ wówczas nie napisałby czegoś podobnego.


*Cytaty pochodzą z księdzem Twardowskim 2013, Sandomierz 2012, niestety nie pamiętam nurerów stron, a jako że szukanie stron to praca ciężka, nie będę ryzykować.

Chwila… już wiem, kim był Frost. No naprawdę ja nie rozumiem, jak ludzie mogą nie wiedzieć, kim był Frost. Otóż Frost był poetą, a poza tym:
  
„Frost wrócił do Ameryki w 1915, zakupił farmę w miejscowości Frankonia w stanie New Hampshire i rozpoczął karierę pisarską oraz jako nauczyciel i wykładowca. Od 1916 do 1938 roku wykładał język angielski w Amherst College. Zachęcał swoich tworzących studentów do wykorzystywania w poezji dźwięków ludzkiej mowy”.
(źródło:  http://pl.wikipedia.org/wiki/Robert_Frost [dostęp online, który dzisiaj jest? A… 24. tak, 24.11.2013] )


Jedno jest pewne, Frost nie był kierownikiem i zapewne musiał wbijać do głów swoich studentów w kółko te same historyjki... to strasznie żmudna robota. I na 100 % powtarzał im, że jak się nie wezmą do roboty, to nici z ambitnych planów kierowania tymi, którzy podzielają zdanie Williamsa. (Niestety, nie znam profesji Williamsa, ale zakładam, że był indolentem).  




To miała być recenzja, ale z powodów ode mnie niezależnych nie przeczytałam żadnej odpowiedniej książki do zrecenzowania, zresztą nieodpowiedniej też nie. Jak przeczytam, dam znać.