Złe rzeczy się zdarzają to skrzętnie utkany, dopięty
na ostatni guzik kryminał, w którym każdy szczegół, niczym klocek domina,
idealnie pasuje do poprzedniego. Jednak przy lekturze książki nie wystąpiły u mnie objawy, jakie pojawiły
się u Douglasa Prestona czy Jamesa
Pattersona. Brak tu tzw. dreszczyku; owego czegoś, co powoduje, że można wczuć
się w sytuację do tego stopnia, iż nawet stukająca w okienną szybę gałąź jawi
się jako niebezpieczny, zbiegły z więzienia morderca.
Bohaterowie Złych
rzeczy… to przede wszystkim pisarze oraz policjanci, aczkolwiek o wiele
bardziej interesująca jest tutaj rola kobiet, które łączy to (a przynajmniej
połowę z nich, czyli trzy), że każda koniecznie chce się "zaprzyjaźnić" z
głównym bohaterem; i nawet Valerie Calnero, która akurat nie ma najmniejszej ochoty
na prawdziwą przyjaźń z Looganem, całuje go na pożegnanie (właściwie nie wiadomo, czy na
pożegnanie – ludzie wrogo do siebie nastawieni zazwyczaj się nie całują).
Niespotykane zjawisko.
Ale nie to jest
najciekawsze. Otóż najbardziej zastanawiający i zarazem najlepszy fragment
znalazłam na stronie 173.:
Mężczyzna, który
nazywał siebie Davidem Longanem, często znajdował się na krawędzi, ale nauczył
się to dobrze ukrywać. Nie lubił chodzić po mieście nocą, ale kiedy Tom
Kristoll poprosił go o łopatę, kupił ją. Miał lęk wysokości, nie chodził na
parkingi, ale poszedł z Laurą Kristoll na dach garażu, żeby porozmawiać z nią o
Tomie.
Nie lubił
otwartych drzwi, bo sprawiały, że czuł się bezbronny, ale nie lubił też
zamkniętych drzwi, bo nie wiedział, co może się za nimi kryć. Kiedy Michael
Beccanti zszedł na dół, poszedł umyć twarz, a drzwi do łazienki zostawił na
wpół otwarte.
Nie lubił
pochylać się nad umywalką i pryskać twarzy wodą, bo czuł wtedy, że traci
kontrolę. Wyobrażał sobie, że ktoś uderza go w tył głowy, że nosem trafia w
kran, że zaczyna mu z niego płynąć krew.
Realistycznie rzecz biorąc, David Loogan naczytał się za
dużo thrillerów, które zresztą sam redagował, ale ponieważ mamy do czynienia z
niezidentyfikowanym typem, ta teza nie wydaje się już tak oczywista. W każdym
razie zacytowany powyżej fragment to najbardziej zastanawiający kawałek tekstu i gdyby
w podobnym stylu została napisana całość, mogłabym stwierdzić, że to najlepszy kryminał, jaki ostatnio wpadł mi w ręce.
Akcja przybrała na tempie w końcowych rozdziałach, a w przy rozdziale 39. zaczęłam
wyobrażać sobie Henryka Sienkiewicza (w roli Hideaway'a), który z uśmieszkiem na
twarzy, bez skrupułów wali opasłym Szekspirowskim tomem w tył głowy Bolesława Prusa
(tj. Kristolla) piszącego swój kolejny felieton; a w tle słowa Sienkiewicza:
„Myślałem, że będę musiał się przygotowywać […] , ale to
było łatwe. Łatwo było zdać sobie sprawę, że nienawidzę (s. 307) Olka Głowackiego,
tych jego felietoników i książek, za którymi wznosił się szereg pochlebców”.
Chociaż… może należałoby obsadzić w tych rolach Mickiewicza
i Słowackiego? Nie od dziś wiadomo, że nie łączyła ich przyjaźń…
Albo nie, właściwie nie... Żaden z tych ludzi nie dopuściłby
do tego, by pod jego nazwiskiem wydawano czyjeś teksty. Poza tym to powinien
być raczej twórca kryminałów. Taki jak np. Harry Dolan.
Żarty żartami, ale jest też pewien pożytek z czytania
kryminałów. Otóż dzięki książce Dolana można dowiedzieć się, jak wygląda detektyw:
Spojrzała przez szybę na przednie siedzenie i zobaczyła
tam stały zestaw detektywa na czatach – wysoki termos, na wpół zjedzoną
kanapkę, złożoną gazetę z wypełnioną krzyżówką. Żadnej broni […] (s. 236).
A mnie się zdawało, że detektywi noszą ciemne okulary, palą
jednego papierosa za drugim, mają słuchawki na uszach i są święcie przekonani,
że nikt ich nie zauważa.
Tak. I to by było wszystko.
Zapomniałam o czymś. Świetna okładka – jedna z tych, które
„się zdarzają”. Daje do myślenia.
Pozostaje tylko jedno pytanie bez odpowiedzi. W jakim celu
David Loongan wrzucał niepodpisane koperty ze swoimi opowiadaniami przez
okienko wydawnictwa?