piątek, 6 lipca 2012

"Epidemie w dawnej Polsce" Szymon Wrzesiński

Bogu dzięki, nie żyjemy w osiemnastym wieku – chciałoby się odetchnąć z ulgą po zapoznaniu się z treścią książki Szymona Wrzesińskiego. Całe szczęście, że minął wiek trzynasty, czternasty, piętnasty, szesnasty i siedemnasty - przesiąknięte ospą, dyzenterią, tyfusem plamistym, czy też groźnie brzmiącą dżumą, zbierającą po drodze tysiące ofiar niczym stada karaluchów porażonych środkiem owadobójczym. Tymczasem przytruchtało dwudzieste stulecie wraz ze swoimi wynalazkami, szczepionkami, badaniami i za jednym zamachem skutecznie odepchnęło na bok spędzające sen z powiek epidemie, kładące do grobów połowy miast i całe wioski.

 A poza tym radzę mieć się na baczności przy lekturze Epidemii w dawnej Polsce. Zapewne niejeden czytelnik ze zbyt wybujałą wyobraźnią, pochłonięty historią dawnych schorzeń, zacznie dopatrywać się na własnej skórze symptomów ospy, dżumy, dyzenterii… tym bardziej jeśli owa zaraza zbierała swego czasu żniwo w jego własnej miejscowości. O cholera… (to nie przekleństwo, to choroba) właśnie zatrzymałam się na stronie setnej. Tak... mogłabym przysiąc, że nie dalej jak parę dni temu zauważyłam u siebie kilka maleńkich guzków, włosy… włosy… wypadają garściami. Trąd… jak nic trąd. Chociaż z drugiej strony to może być ospa. No tak, zdaje się, że w dniu szczepień moi rodzice zapomnieli zaprowadzić mnie do przychodni zdrowia. Jestem niemal pewna, że tam nie trafiłam, nie pamiętam, jak mnie kłuli (nie rodzice oczywiście, ale personel w białych fartuchach), a takie rzeczy się zazwyczaj pamięta. Książeczka zdrowia taka zagryzmolona, że nijak nie można stwierdzić, co w odpowiedniej rubryce nawpisywała odpowiednia pielęgniarka. Pewnie z braku czasu wstrzyknęła podwójną dawkę wrzeszczącemu smarkaczowi, w panice omijając tego mniej wrzeszczącego. Dobra, to jednak może być dżuma, kilka miesięcy temu szczur zagryzł kota, nie! kot zagryzł szczura, a wiadomo, co ten Camus wypisywał. Gorączka przeddżumowa na sto procent. Poza tym istnieje możliwość, że wcześniej, niż należy, uznają mnie za zmarłą. Cytuję:

 Bardzo często nie brano pod uwagę, że choroba mogła wprowadzić człowieka w stan tymczasowej śpiączki albo znacząco spowolnić jego puls. W takich przypadkach przeżywali tylko nieliczni; (biorąc pod uwagę predyspozycje mojego pulsu, raczej nie zaliczyłabym się do owych nielicznych) taki los spotkał dziecko stolarza Grossa z Ryni na Mazurach – podczas dżumy z 1709 r. uznawszy za zmarłe, włożono je do trumny, gdzie spędziło całą noc. W tym samym roku na wozie z trupami umieszczono woźnego z gdańskiego gimnazjum i tylko przez przypadek zauważono, że jest on chory, ale żywy. (Hmm… no, no, nawet zauważyli, że był chory, a wydawałoby się, iż to się rozumie samo przez się - skoro zmarł, to znaczy, skoro mógł umrzeć). Kilkakrotnie za zmarłą od zarazy uznano niejaką Mariannę, usługującą lubelskim grabarzom w 1711 r.: Zostając u kopaczów bez czas niemały, tam chorowałam i trzy razy po mnie zajeżdżali, chcąc mnie wywieźć i żywą zakopać – wyznała później urzędnikom miejskim. (Wiadomo, do trzech razy sztuka, jak im się dwa razy nie udało, to spróbowali jeszcze raz).  

No dobrze, to nie jest śmieszne. Dla zdezorientowanych mam radę: możecie potraktować ten tekst jako przymiarkę do stworzenia komedii dramatycznej, ewentualnie dramatu komediowego na miarę dzieł Szekspira.

Zdaje się, że odrobinkę odbiegłam od tematu, to miała być recenzja. Co zrobić, czasami wychodzi zakalec. Trudno, nic nie poradzę, że czytanie o chorobach dla co niektórych staje się równoznaczne z ich posiadaniem. 
 
Swoją drogą, historia jednak jest pasjonująca.

PS: Nawet jeśli to dżuma… non omnis moriar  (zostawisz po sobie te wredne zarazki).    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz