wtorek, 31 października 2017

Gilly Macmillan "Perfekcyjna dziewczyna" (2017)


24 sierpnia 2014 roku w kościele w Bristolu rozpoczyna się koncert muzyki poważnej. Goście zasiedli, by wysłuchać utworów Brahmsa, Debussy’ego, Liszta, Scarlattiego i oczywiście Chopina – w wykonaniu siedemnastoletniej Zoe Maisey i syna jej ojczyma – Lucasa Kennedy’ego. Gwiazdy wieczoru w skupieniu przyciskają palce do klawiszy fortepianu, wygrywając pierwsze nuty; publiczność, już przekonana, że czeka ją nie lada gratka, zaległa w ciszy; Tessa – ciotka Zoe, poduczona wcześniej przez Lukasa, czuwa nad kamerą, za pomocą której uwieczni występ, by później dało się wychwycić błędy popełnione w trakcie gry i pracować nad unikaniem ich; Maria – matka Zoe, oraz Chris – ojczym Zoe, czuwają nad całością. Wszystko przebiega zgodnie z planem do czasu, gdy muzykę zagłusza mężczyzna, który wpadłszy do kościoła, patrząc wprost na Zoe, wykrzykuje, że to hańba i wstyd. Maria natychmiast próbuje opanować sytuację i uspokajająco przemawia do człowieka, którego najwyraźniej zna; Zoe, widząc go, ucieka z podium w stronę drzwi za ołtarzem; Chris i Lucas raczej nie mają pojęcia, kim jest zakłócający spokój awanturnik.

Z następnych kart książki dowiadujemy się, że przeszłość tytułowej perfekcyjnej Zoe nie jest tak świetlana, jak można by się spodziewać. Główna bohaterka nosi na sumieniu trzy życia, za których zniszczenie już odpokutowała, a tymczasem, za sześć godzin od chwili rozpoczęcia koncertu, ma zostać zniszczone kolejne. Tym razem życie jej matki. Kto przyczyni się do śmierci? Mężczyzna, który zakłócił koncert? Tessa, Chris, a może sama Zoe? To pytanie główne, dla którego podstawa ulokowała się w przeszłych wydarzeniach. Czytelnik musi jednak uzbroić się w cierpliwość, bo kiedy już, już wydaje się, że prawda rysuje się jasno, a odpowiedź jest oczywista, okazuje się, że nic bardziej mylnego.

Gilly Macmillan w zasadzie stworzyła thriller kryminalno-psychologiczny (choć trochę naciągane to stwierdzenie), bo druga część zdecydowanie bardziej przypomina kryminał. Początkowo tekst rzeczywiście robi wrażenie, później dreszcz emocji gdzieś się gubi, a i strona psychologiczna pozostawia nieco do życzenia.

Podczas pisania Perfekcyjnej dziewczyny Gilly Macmillan postanowiła nadać jej trzy cechy. Po pierwsze akcja miała rozgrywać się w krótkim czasie – co się zgadza. Po drugie: powinien pojawić się nastolatek / nastolatka o silnej psychice. I owszem, przed nami siedemnastolatka, która, identycznie jak osoby w jej wieku, ma swoje marzenia, pasje, plany, gorsze i lepsze dni, ale wyróżnia ją ponadprzeciętny iloraz inteligencji i umiejętność gry na fortepianie. A poradzenie sobie z wyrzutami sumienia, po niecelowym doprowadzeniu do śmierci dwóch koleżanek i  kolegi, można uznać za wynik silnej psychiki. Choć przy tym punkcie nie zaszkodzi się zastanowić, czy na pewno Zoe ma silną psychikę. Jeśli tak, to ta silna psychika każe jej „codziennie dostosowywać się do życzeń innych”. Największe zastrzeżenia mam do punktu trzeciego, tj. do założenia, według którego powieść powinno opowiadać wielu narratorów. Zamierzenie wypełniono – każdy z kilku narratorów – bohaterów, przedstawia wydarzenia ze swojego punktu widzenia, ale gdyby zebrać je w jedno, pominąć imiona wstawione przed każdym kolejną częścią opowieści, prawdopodobnie trudno byłoby połapać się, która wypowiedź do kogo należy. Ich podobieństwo stylistyczne wydaje się tak widoczne, jakby jeden monolog lepił się do drugiego; za wyjątek można co najwyżej uznać narrację Zoe, o pewnych znakach szczególnych.

A trzeba dodać, że autorka nieźle się napracowała, bo za wzór wzięła aż dziesięć powieści, które spełniają trzy wyżej wspomniane cechy, a między nimi najbardziej znany tytuł – Buszujący w zbożu Salingera. I aż kusi, żeby zajrzeć do wymienionych dzieł i dowiedzieć się, jak tam wdrożono wskazane cechy.

Siłą powieści Macmillan, chwilami nużącej – ale na pewno nie w pierwszej połowie, jest poruszenie kilku aktualnych problemów społecznych, a przede wszystkim problemu człowieka, który nie z własnej winy zadziera z prawem, co zaważa na jego późniejszym życiu, ale też na życiu osób z nim powiązanych.

Książka znakomita zwłaszcza dla dyskusyjnych klubów książki i innych dyskutujących, których na pewno zainteresują zawarte na końcu książki „Pytania ułatwiające analizę powieści w grupach dyskusyjnych”. Tak więc, Członkowie Grup, dyskutujcie! Oby bez rękoczynów. 

A swoją drogą, nie mam pojęcia, kto to jest perfekcyjna dziewczyna, podobnie jak nie mam pojęcia, kto to jest perfekcyjny człowiek. Jeśli ktoś takiego zna, proszę o informację.



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Jacek Pałkiewicz, "Menu świata", Warszawa 2017, Świat Książki

„Kto nie jadł z patelni sąsiada, niewiele o nim wie” – hipoteza ciekawa, ale nie do końca mogę się z nią zgodzić. I gdyby chociaż nie ta patelnia – narzędzie w rękach niektórych, podobno w szczególności kobiet, niekoniecznie bezpieczne, bo poza smażeniem potraw ponoć wykorzystywane do załatwiana damsko-męskich porachunków. A że ciężar do najniższych nie należy (zważyłam – 1,25 kg masy brutto, czyli z uchwytem; podczas mojego ostatniego kontaktu z patelnią myślałam, że dojdzie do skręcenia nadgarstka), radziłabym mieć się na baczności.

Tymczasem, jak widać, Jackowi Pałkiewiczowi patelnie niegroźne, podobnie jak 60-stopniowy syberyjski mróz, 50-stopniowy upał na pustyni Kara-Kum w Azji, krokodyle, jadowite węże, pająki i inne niebezpieczne dla człowieka stworzenia w Papui Zachodniej czy burza pisakowa na pustyni Gobi, ponieważ wyznaje zasadę: „Jeśli inni dali radę, to ja też dam”. No i daje radę, i dociera do najbardziej niebezpiecznych miejsc, w których przeżycie dla większości ludzi nieobeznanych z danym terenem graniczyłoby z cudem. Każde z odwiedzonych zakątków ma w sobie coś strasznego, ale i coś interesującego, a często sama historia terenu czy wpleciona ciekawostka stanowi osobliwość, którą zamiast kolejnego dania serwuje czytelnikowi autor.
Najwięcej takich ciekawostek dostarczył w rozdziale o Jangcy.
Otóż język chiński to, jak wiadomo, rzecz skomplikowana. Chińczycy posługują się tak różnymi dialektami regionalnymi i gwarami środowiskowymi, że niekiedy trudno im porozumieć się ze sobą nawzajem, dlatego doskonałe wyjście stanowi kontakt pisemny.
Niestety tym, którym zniszczono domy w imię postawienia Tamy Trzech Przełomów, nie pomógł ani jeden, ani drugi sposób komunikacji:
„Na potrzeby tej największej na świecie elektrowni wodnej Chińczycy poświęcili nie tylko cud natury, ale przesiedlili niemal półtora miliona osób, pozwalając, by woda zalała 17 dużych miast, 140 miasteczek i ponad trzy tysiące wsi! Konsekwencją powstania zapory stało się zatopienie ponad 1600 dotychczas istniejących fabryk i kopalń oraz 1300 stanowisk archeologicznych”.
Może jeszcze coś z Wietnamu: „[słonie] wykonują bardzo różne czynności, począwszy od transportu drewna i turystów w parkach narodowych, a skończywszy na udziale w procesjach religijnych […] W starożytnych czasach zwierząt tych używano także w operacjach wojennych i jak podają kroniki, do wykonywania wyroków śmierci. Występowały w roli katów jeszcze w ubiegłym stuleciu”.
Nieźle, najpierw zabijali człowieka, a potem brali udział w procesji. I wszystko odpokutowane. Albo w odwrotnej kolejności…
W zasadzie w Menu świata około 20% informacji poświęcono samym potrawom, więc tytuł czy idea książki nie całkiem adekwatna do treści. Czytelnika bardziej zajmują fascynujące przygody autora, niż opisywane przez niego delicje. A na te mało kto dałby się skusić. Ale tym, którzy wyznają zasadę: co nas nie zabije, to nas wzmocni, polecam: larwy (dostarczają tyle samo protein, co wołowina), pieczoną małpę, anakondę, martwy ugotowany kaczy płód, świnie przed upieczeniem zakopane w ziemi, tarantule smażone na oliwie, smażone insekty, pająki, skorpiony, psy czy myszy – dla niektórych niebo w ustach.

A skoro o myszach mowa… Pewien misjonarz (nie pamiętam z jakiego kraju) opowiadał o starszej kobiecie, której dach domu wymagał naprawy. Pojechał na miejsce. Kobieta, żyjąca w skrajnym ubóstwie, siedziała przy małym ognisku i czekała na kota, którego kiedyś uratowała. Od tamtego czasu kot codziennie przynosi dwie myszy – jedną dla siebie, drugą dla niej. Oczywiście misjonarz był pewien, że kobieta coś sobie ubzdurała, ale po jakimś czasie idzie kot, a w zębach trzyma dwie myszy – jedną kładzie przy swojej pani, a drugą zjada. Historia autentyczna i w dodatku współczesna.  Nie jestem pewna, czy kobieta miała do zjedzenia coś jeszcze poza myszą.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Wiersze - prześladowcy

Nikt i nic mnie nie prześladuje oprócz wierszy. Ostatnio po ulicy chodzi za mną Na ulicy Julii Hartwig:

Wariatka Jak to się łatwo mówi
jak to się łatwo myśli
Nie o takiej którą zamyka się na klucz
ale o takiej którą spotkać można na ulicy
zdawałoby się podobnej do reszty przechodniów
Jakże wówczas oko twoje jest bystre
jak błyskawicznie pojawia się w tobie
to drgnienie ten sygnał czuły na każdą odmienność
- mam cię ptaszku
Wystarczy zalotny kwiat na zmiętym kapeluszu
albo kiedy w letni dzień zobaczysz na niej obwisłe stare futro
lub kiedy gada do siebie i wygraża -
najłatwiejsza do rozpoznania
Ale ja myślę o takiej która ma spojrzenie jak nóż
i wciska w kieszenie zaciśnięte pięści
Myślę o takiej która ma w oczach własną śmierć
a ciemność którą w sobie nosi jest jej przepaścią
Ale myślę o takiej która idzie ze zwieszoną głową
jakby nic przed sobą nie widziała
potyka się i wciąż idzie


A przedostatnio:

List 40

Boli mnie twa kpina.
Boli mnie twe rozdrażnienie.
Boli mnie twa złość.
Ale najbardziej boli mnie twe milczenie [...]

(Jorge Bucay, Listy do Klaudii)

poniedziałek, 24 lipca 2017

Gilles Paris, "Nazywam się Cukinia", Świat Książki 2017


Nazywam się Cukinia to druga książka Gilles'a Parisa – specjalisty ds. PR i organizatora imprez. W Polsce powieść po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku pod nazwą To ja, Matołek. Nie do końca Matołek i nie do końca Cukinia, ponieważ główny bohater nosi imię Ikar, ale życzy sobie, żeby wołano na niego Cukinia – to przezwisko woli o wiele bardziej.
Historia napisana prostym stylem, opowiedziana w pierwszej osobie, przez tytułowego Cukinię, pozwala spojrzeć na świat oczyma małego chłopca i jego rówieśników, którzy, podobnie jak Ikar doświadczeni traumatycznymi przeżyciami, trafili do domu dziecka, gdzie rozgrywa się akcja. Ludzie uznawani za ich prawowitych opiekunów zafundowali im taki los. Zastępczy dom nie zapewni im miłości rodziców i nie wpłynie na wymazanie z pamięci gorzkiej przeszłości, ale przynajmniej do pewnego stopnia zagwarantuje bezpieczeństwo i godne warunki życia.
Może niesłusznie, jako że nie jestem psychologiem, ale nieco dziwi mnie zachowanie czy odczucia Cukini względem wcześniejszego tragicznego przeżycia – straty własnej matki – do którego, oczywiście mimowolnie, ale jednak w jakiś sposób się przyczynił. Jakby przechodzi nad tym do porządku dziennego i pisze swoją historię właściwie tak, jak gdyby zupełnie zapomniał, że trzymał w ręce pistolet. Dlatego nie bardzo mnie przekonuje konstrukcja postaci, tym bardziej że Cukinia jest inteligentnym i sympatycznym chłopcem, takim, co to muchy by nie skrzywdził. Jego stosunek do tego, co się stało, wydaje się zbyt płaski. Owszem, bronił się przed własną matką i nie można nikomu nakazać, żeby wzbudził w sobie jakiś choćby żal, bo pewnie często bywa odwrotnie (ofiary zasypiają z ulgą dopiero wtedy, gdy ich prześladowcy przeniosą się na tamten świat), ale trudno sobie wyobrazić, że tuż po tak tragicznym, zapadającym w psychikę wydarzeniu ktokolwiek mógłby, tak jak Ikar, martwić się tym, że policjant nie nazywa go Cukinią, tylko jego prawdziwym imieniem. A podczas rozmowy całkiem świadomie, takie przynajmniej można odnieść wrażenie, śmieje się z tego, jak policjant wysuwa język, chociaż zaraz potem czytelnik otrzymuje informację, że chłopiec „próbuje połykać łzy, które łaskoczą go w gardle” – czyli płacze. Szczerze mówiąc, nie tylko w tym miejscu, ale w całej historii dostatecznie dobrze widać pewne naciąganie – żeby w końcu wszystko ułożyło się pomyślnie - jakby autor otrzymał zadanie podniesienia wizerunku instytucji zwanej domem dziecka, gdzie to dzieci świetnie się ze sobą dogadują i przeżywają mnóstwo ciekawych przygód – niejeden maluch po zapoznaniu się z lekturą może zechciałby też znaleźć się w takim miejscu, skoro przyjaciół nie brakuje, można się wygłupiać i ogólnie jest super. Trochę za proste rozwiązanie – dlatego zastanawiam się, czy autor rzeczywiście adresował książkę do dorosłych, czy może jednak do dzieci. Dorośli nie potrzebują happy endów – to domena bajek, które zawsze kończą się wspaniale. Dorośli potrzebują prawdy – naturalnie widać ją w zachowaniu pokrzywdzonych dzieci, ale nie do końca w całej książce.
Niemniej to powieść wartościowa, która z pewnością przydałaby się na półkach starszych czytelników, ponieważ nie wydaje mi się, żeby pewne zawarte w niej fragmenty powinny czytać dzieci.

Przy okazji przypomniał mi się cytat z filmu G. I. Jane: „Nie ma złych żołnierzy, są tylko źli dowódcy” – daje do myślenia, ale nie zaszkodzi słowa „żołnierze” zamienić na słowo „dzieci”, a na miejsce „dowódcy” wkleić „rodziców, opiekunów, nauczycieli” – bo w tym tkwi, nie do końca cały, ale problem.

Na podstawie książki powstał film animowany, którego polska premiera miała miejsce 2 czerwca. 

czwartek, 13 kwietnia 2017

Anna Hope, "Sala balowa", Świat Książki, Warszawa 2017


Władze zakładu dla obłąkanych Sharston mylnie pojmują swoją misję. Zamiast leczyć wyłącznie chorych psychicznie, zagarniają dla swojego więzienia również tych, którym przydarzyło się małe wykroczenie lub nieplanowany, nieszkodliwy dla otoczenia incydent. Uspokajają niepokornych, przetrzymywanych w dusznych pomieszczeniach, raz, a dobrze, przy pomocy krzyków i bicia. Zdrowi stają się tutaj chorymi i jak ci drudzy wegetują od dnia do dnia, przez jednakową codzienność. Nagrodą za niewychylanie się jest uczestnictwo w piątkowych tańcach na olbrzymiej sali balowej wypełnionej brzmieniem muzyki klasycznej, i właśnie tam, w miejscu, gdzie życie człowieka zdusza się jak kawałek papieru, John spotyka Ellę.
Historia ich miłości, rozgrywająca się w 1911 roku, stanowi główny wątek powieści, to jej finału wypatruje najbardziej czytelnik. Melodramat na papierze, od czasu do czasu trącany nieosiągalnym na dobre powiewem wiatru z wrzosowisk.
Jednak o wiele bardziej fascynuje historia doktora Charlesa i podjęty w niej temat eugeniki, szkoda że nie rozwinięty szerzej. Oddany muzyce klasycznej Charles, dla którego zakład stał się prawdziwym rajem, ma większe ambicje: przyczynić się do rozwoju nauki i rozsławić szpital, negując poglądy, jakoby chorych należało poddawać sterylizacji celem zapobieżenia katastrofie narodowej, czyli ich rozmnażaniu się, i udowodnić, że muzyka to element korzystnie wpływający na podopiecznych, pomocny w ich powrocie do normalnego życia, a następnie, w nagrodę za dobre wykonanie zadania, uścisnąć rękę Churchilla – zwolennika sterylizacji Brytyjczyków.
Ruch eugeniczny przyciągał też inne osoby z politycznej półki.   

Brak inicjatywy, brak kontroli i całkowita nieobecność właściwego postrzegania są przyczynami skrajnej nędzy o wiele istotniejszymi niż te rzekome natury ekonomicznej. Jak proponują Państwo rozwiązać ten problem? - czytamy zacytowany przez autorkę fragment.

Zaproponowałabym jego twórcy skupienie się na własnej całkowitej nieobecności właściwego postrzegania. Takim komentarzem należałoby poczęstować też autorów kolejnych absurdalnych poglądów: najlepsi sędziowie i adwokaci byliby bez wątpienia także najlepszymi sportowcami, członkowie źle opłacanej klasy [społecznej] są przeciętnie z natury mniej zdolni niż ci lepiej opłacani, a czytanie zdaje się niebezpieczne dla kobiecego umysłu (rozumiemy, że w przypadku męskich umysłów takie niebezpieczeństwo absolutnie nie istnieje, i nie przyjmujemy tego do wiadomości).   
To nie jest sala balowa Titanica, ale sala balowa samowystarczalnego statku Sharston, na którym kobiety zajmują się praniem, a mężczyźni pocą się na polach – choć może to jedyna odrobina wolności, i przy kopaniu grobów dla przyszłych odeszłych. Gdy praca cichnie, biedakom dostarcza się odrobinę muzyki klasycznej, jedzenia, spania, okien bez widoków, czekania na kolejny piątkowy wieczór. Zatonięcie łajby dla niektórych oznaczałoby wyzwolenie.

Gdy ludzi z dołów opuszczają dusze, kończą tutaj [w szpitalu psychiatrycznym]. Ale gdy z ludźmi z góry dzieje się to samo, robią się niebezpieczni.

Momentami ma się ochotę na podrasowanie stylu, ale mimo to Anna Hope wykonała niezłą robotę, połączyła historię z fikcją, a gdy przyszła pora, może podobnie jak Virginia Woolf (w filmie Godziny), zastanawiała się, kogo uśmiercić, w wyniku czego osiągnęła należyty efekt – zdeptanie człowieka w całej pełni. Nawet nie tego jednego. Niektórzy czytelnicy pewnie oczekiwaliby bajkowego zakończenia, ale widać nie tym razem… Efekt nie byłby tak mocny.
Rzeczywisty West Riding of Yorkshire funkcjonował od 1888 do 2003 roku. Autorka wyjaśnia, że nie odtworzyła wiernie warunków w nim panujących, a do napisania książki skłonił ją fakt, że w zakładzie od 1909 roku do 1918 przebywał jej prapradziadek. Wymysłem nie jest też wspaniała sala balowa, cmentarz ze zbiorowymi mogiłami i niestety, nie są nim propozycje selekcji ludzi.