niedziela, 28 lutego 2016

Andrzej Koraszewski, "Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z.", Wydawnictwo Błękitna Kropka, Nysa 2016.


Wszystkie winy Izraela. Listy do innej Pani Z., pisane na wzór Listów do Pani Z. Kazimierza Brandysa, skierowane pierwotnie do Agnieszki Zagner, autorki blogu Orient Express, a następnie zebrane w całość, czyta się (sądziłam, że nigdy nie użyję tego sformułowania wobec książki niebeletrystycznej) jednym tchem. Celem Andrzeja Koraszewskiego było udowodnienie, że Izrael jest zagrożony, że dominujące ukazywanie tego maleńkiego kraju jako synonimu "wszelkiego zła" to błąd wynikły z niewłaściwego działania polityków, mediów i zwykłych ludzi, błąd wynikły również z ciągle trwającej nietolerancji wobec Żydów. Mieszkańcy Izraela stali się ruchomą tarczą, do której można strzelać słownie, i nie tylko, bez ponoszenia konsekwencji. Cel właściwie doskonały, ponieważ słaby, skoro występuje przeciwko niemu aż tylu, a jednak potrafiący się bronić. Ta wredna pchła – antysemityzm, wciąż jeszcze zagrzewa sobie miejsca w cieplutkich łóżkach współczesnych; za jej pomocą, za pomocą jadu wypluwanego w zdaniach można wzbudzić zapał innych do zwalczania Żydów, ponieważ czasami wydaje się, że choroba o nazwie „antysemityzm” zatacza coraz szersze kręgi. Począwszy od kręgów organizacji terrorystycznych. Andrzej Koraszewski koryguje niewłaściwie przedstawiany wizerunek Izraela, stawiając w jego miejsce zupełnie odmienny, pozytywny obraz; wskazuje, że wszystkie oskarżenia rzucane w stronę tego państwa graniczą z grubą przesadą. Spoglądając na wszystkie winy Izraela, często zapomina się o o wiele większych winach innych państw, a jednocześnie dopomaga się w niszczeniu kraju ludzi, których wyeliminowanie tak doskonale zaplanował Hitler, zaś przedstawiciele „politycznego islamu” stają się niejako jego kontynuatorami. To mało; między „wybranymi”, pałającymi chęcią zniszczenia innowierców, wybuchają nawet spory, kto ma podjąć się tego zadania, kto jest bardziej godny. Aż niewiarygodne, do czego może posunąć się człowiek owładnięty pragnieniem wypełnienia idei, którą uznał za nakaz Boga. Aż nieprawdopodobne, że to nie tylko przeciwnicy innowierców, ale również obywatele innych państw kumulują w sobie takie pokłady nienawiści, wciąż jeszcze uznając Żydów za ludzi niższej kategorii, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Każdemu z owych niby-nieantysemitów, aczkolwiek niechełpiących się tolerancją wobec Żydów, należałoby postawić tylko jedno, zasadnicze pytanie: „Co takiego zrobił naród żydowski, że zasłużył na pogardę?”. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Koraszewski chyba nawet go nie zadaje, raczej stwierdza fakt. Można dodać przypis, że to przesada, ciężkie nadwyrężanie faktów, przecież jesteśmy tolerancyjnymi Polakami, przecież nie ma wśród nas antysemitów. Naprawę? Jak wobec tego odebrać słowa Katarzyny Mousy:

Pod filmem z napisem wypowiedzi egipskiego duchownego Mahmouda al-Masriza zatytułowanym „Ani jeden Żyd nie zostanie na Ziemi” polska internautka Katarzyna Mousa pisze:
„Mam nadzieję, że doczekam się tej pięknej chwili” (s. 250).

Przyznam szczerze, nie wierzyłam własnym oczom w to, co przeczytałam.
A może dodatkowo warto wejść na blog Orient Express i przyjrzeć się bliżej niektórym zamieszczonym na nim komentarzom. I może dla lepszego zobrazowania problemu, choć nie wiem, czy warto, przypomnę za Koraszewskim, że „uczymy się naszej polskości od Żyda” (s. 211). Chyba nazwisko Julian Tuwim (m.in. Tuwim) nie jest nam obce. Coś na temat antysemityzmu powiedział również swego czasu Tadeusz Mazowiecki:

Antysemitów wśród nas nie ma. Nikt, poza jednym czy drugim fanatykiem, do takiej nazwy dziś się nie przyzna. Zawsze zresztą ludzie łagodni i dobrzy mówili: „Antysemitą to ja nie jestem, potępiam tego rodzaju postawę… ale ci Żydzi” (s. 11).


Tak, nasza wspaniała tolerancja inności nie zna granic…
Wolność słowa tymczasem znacznie przekracza dozwolone granice, a komentujący internauci zdają się nie mieć pojęcia, że wolność słowa nie polega na obrzucaniu innych błotem, że wolność słowa nie równa się mowie nienawiści, że rolę naczelną pełni prawda.

Surfując po internecie, mamy wrażenie, że wszyscy nienawidzą wszystkich za wszystko. Bulgoczące emocje pojawiają się  w dyskusjach na wszelkie tematy. Słowo „dyskusja” wydaje się w odniesieniu do internetu nadużyciem. Nie może być mowy o dyskusji, kiedy mamy do czynienia z rozwrzeszczaną zgrają. Na internetowych stronach wielu nauczycieli akademickich panuje atmosfera wiecu (s. 249).

Także na stronach poruszających problem konfliktu arabsko-izraelskiego[i].
Autor pokazuje, jak krzywdząco traktowany jest Izrael, na co dowodem są chociażby wskazane przez Koraszewskiego setki wydanych przez agendy ONZ rezolucji krytykujących to państwo, chwilowe zaprzestanie udzielania pomocy medycznej przez Światową Organizację Zdrowia na terenie Izraela, w celu „potępienia niedostatecznej troski Izraela o zdrowie ludności arabskiej”, odmowa pomocy dla Izraela ze strony Europy w walce przeciw wrogom, podawanie błędnych wiadomości, stawiających ten mały skrawek Ziemi w złym świetle i tylko incydentalne sprostowywanie faktów. Z drugiej strony akty terrorystyczne, dokonywane przez tych, którzy z wielką chęcią usuną Izrael z mapy świata; gotowe plany zagłady już spoczywają w ich głowach, podobnie jak plany podłożenia nogi Ameryce, jej również z przyjemnością dadzą popalić. Tymczasem nie kto inny, jak właśnie państwa demokratyczne (czy nieświadomie?) wspierają działania organizacji terrorystycznych (s. 183). A przecież to właśnie islam w najbardziej skrajnej postaci; jego wyznawcy nie poprzestają na zabijaniu innowierców, równie dobrym celem muzułmanina-samobójcy jest  drugi muzułmanin, zdawałoby się nieinnowierca (s. 156). W Gazie uczy się dzieci nienawiści i zabijania, hoduje się przyszłych samobójców, choć „Solidarni z Palestyną”, jak i dziennikarze prestiżowych pism  ponoć nie mają o tym zielonego pojęcia (s. 63). 
Wciąż giną ludzie; po ataku terrorystycznym w Paryżu na Facebooku pojawiało się wiele wyrazów solidarności z rodzinami ofiar, z ofiarami, wiele wyrazów współczucia, niejedna osoba na swoje zdjęcie profilowe wprowadziła francuską flagę, nie raz powtarzano: „Wszyscy jesteśmy Francuzami”. To bardzo dobrze, mieliśmy dowód, że naród francuski nie jest sam w obliczu poważnego zagrożenia, ale co z innymi narodami, ktoś poda im dłoń? Czy ktokolwiek kiedykolwiek pomyślał: „Wszyscy jesteśmy Izraelczykami?”, czy ktokolwiek pomyślał w ten sposób o mieszkańcach innych, nieeuropejskich państw? „Ich bin ein Zionist?’ [syjonista w znaczeniu „człowiek, który uważa, że Żydzi mają prawo do własnej ojczyzny”] (s. 183).

Ani ona [kanclerz Merkel], ani politycy z jej rządu nie wyłamują się z chóru potakiwaczy organizatorom otwartej nagonki na Izrael, nie protestują przeciwko finansowaniu organizacji terrorystycznych z budżetów państw demokratycznych i współpracują przy wspieraniu systemów edukowania do nienawiści (s. 183).

Koraszewski szczególnie uwypukla politykę Baracka Obamy, który, zdaniem autora, poprzez kolejne posunięcie jakby „przyzwalał na działania ludobójcze”.
To trudna, brudna strona polityki, prawda, która według Koraszewskiego nigdy nie leży pośrodku, przywoływane przez niego argumenty sprawiają wrażenie tak wiarygodnych, że aż ciężko uwierzyć, jak odmienny (fałszywy?) obraz Bliskiego Wschodu serwują media. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że autor pała wielką sympatią do Żydów, a jednak on sam podkreśla, że nie jest ich miłośnikiem, nie towarzyszy mu „niechęć do cienia jakiejkolwiek krytyki pod adresem Izraela”, uważa po prostu, że Izrael, jak każde inne państwo, ma prawo do obrony własnych mieszkańców, mur bezpieczeństwa to element w tym wypadku absolutnie  niezbędny. W tym kontekście warte uwagi stają się słowa Benjamina Netanjahu:

W dniu, w którym Arabowie odłożą broń, nastanie pokój, w dniu, w którym Izraelczycy odłożą broń, przestaną istnieć (s. 25).

Koraszewski przybiera momentami sarkastyczny, ironiczny ton, jego listy, choć pisane na bardzo poważne tematy, chwilami przypominają niezwykle intrygujące felietony, naładowane wieloma ciętymi zdaniami i nie mniejszą ilością pytań skierowanych może nie tylko do Pani Z., ale wydaje się, że do każdego czytelnika. Niekiedy odnosi się wrażenie, że Koraszewski stosuje taktykę polegająca na ośmieszaniu niesłusznych, jego zdaniem, tez, a tym samym podkreśla prawdziwość własnych.
Autor nie ucieka od dygresji, po drodze ocieramy się m.in. o takie nazwiska jak Kołakowski, Herling-Grudziński, Janusz Korwin-Mikke, ojciec Tadeusz Rydzyk czy wspomniany Julian Tuwim.

Szczególnie poruszające wydaje się świadectwo Kasima Hafeeza, który, wychowany w wierze muzułmańskiej i w nienawiści do Izraela, zrozumiał, że szedł niewłaściwą drogą, a kamieniem węgielnym dla jego przemiany stała się książka Alana Dershowitza The Case for Israel (186). Hafeez miał odwagę powiedzieć: „Jestem syjonistą, dumnym muzułmańskim syjonistą” (s. 184).

Książka Koraszewskiego odgrywa ważną pozycję na półce książek traktujących o współczesnej  polityce. Jak twierdzi sam autor, nie każdy musi się z nim zgadzać, nie każdy będzie zachwycony tym, co znajdzie w listach, nie każdy pokiwa głową i stwierdzi, że ma do czynienia z prawdziwym obrazem, ale może warto na chwilę zmierzyć się z rzeczywistością zaprezentowaną we Wszystkich winach Izraela.  
Prawdopodobnie, niestety, książka nie stanie się przyczyną cudu i nie doprowadzi do tak bardzo wypatrywanego prawdziwego międzyludzkiego dialogu, a szkoda, lecz może skłoni choć niektórych do uznania, że Żydzi to zwyczajni ludzie.       
Może zachęci do włączenia funkcji umysłu, którą nazywa się „myśleniem”, ale myśleniem nieopartym na stereotypowym postrzeganiu naszego tu i teraz. Proponuję rzucić w niepamięć słowa: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś…”, nawet nie warto kończyć tego hasełka, które zbyt mocno kojarzy się z jakimś egoistycznym dbaniem wyłącznie o samego siebie. Obok też ludzie chcą żyć, czując, że są szanowani. Mam nadzieję, podobnie jak Koraszewski, że książka Wszystkie winy Izraela "okaże się inspiracją do dalszych poszukiwań i krytycznego sprawdzania jej treści".      



[i] Autor wyjaśnia, że konflikt ten „został przerobiony na konflikt izraelsko-palestyński”.

wtorek, 23 lutego 2016

52 książki

Zmarły niedawno Umberto Eco uważał, że: "Kto nie czyta, w wieku 70 lat może powiedzieć, że przeżył tylko jedno życie. Kto czyta, przeżył 5 tysięcy lat". Ten cytat coraz częściej obija mi się o uszy. Niestety, z całym szacunkiem dla śp. Umberta Eco, muszę stwierdzić, że mimo setek (o ile nie większej liczby) przeczytanych książek nadal przeżywam jedno i to samo życie. Choć nie wykluczam, że... zdarzy się drugie.

Niedawno natrafiłam na akcję promującą przeczytanie przynajmniej 52 książek rocznie. Nie przeczę, dość wysiłkowe zadanie: 

52 książki to inicjatywa czytelnicza. W założeniach – bardzo prosta. Zachęcamy do przeczytania 52 książek w ciągu jednego roku. Szybki rachunek sugeruje, że należy przeczytać jedną książkę tygodniowo. To jak – dasz radę? Czytaj, zacznij już dzisiaj! (http://52ksiazki.pl/o-inicjatywie/)

Niestety, nie dam rady. 
Zastanawiam się, jaki jest cel czytania tych 52 książek; trafienie do Księgi rekordów Guinnessa niezbyt mnie interesuje, żeby nie powiedzieć, że nie interesuje mnie w ogóle; wolę jedną książkę nad sto innych, jeśli tylko ta książka jest warta poświęconego jej czasu, a po moich ostatnich przejściach z książkami, porzuconymi na środku stronic, uważniej dobieram repertuar. Nie przekonał mnie ani tak wychwalany Cień wiatru Carlosa Ruiza Zafona, ani Niewinni Iana McEwana. A jednak, jak informują pomysłodawcy akcji 52 książki, plusów zbierze się niemało:

większa kreatywność
szersze horyzonty myślowe
dobry sposób na spędzenie wolnego czasu
większy zasób słownictwa
lepszy warsztat pisarski
przyjemność
nowi znajomi – inni czytelnicy
zadowolenie z siebie  
notka do pola „zainteresowania” w CV :] (Nie jestem pewna, czy ewentualnych przyszłych pracodawców zainteresuje, że pochłonęłam aż 52 książki, a czy to była Królewna Śnieżka, czy Krzyżacy... mniejsza z tym).  

Przekonuje mnie jedynie punkt 2, 3, 4 oraz 6, przy czym przy punkcie drugim dodałabym przypis: o ile dana książka będzie w stanie poszerzyć horyzonty myślowe, bo z tym często krucho.  
Weźmy takiego Kubusia Puchatka. W drugiej klasie szkoły podstawowej (o ile mnie pamięć nie myli) ta książka była jedną z naszych lektur szkolnych. Zaczynam czytać, pierwsza strona, druga, świetne... to jest wprost niesamowite! Na trzeciej szło już pod górkę, narrator nieco przynudzał, bo ile można nawijać o jednej Mruczance. Po jakimś czasie stwierdziłam, że Kubuś Puchatek stanowczo nie dla mnie, i tym sposobem nie przeczytałam pierwszej zadanej lektury, (zresztą, drugiej chyba też nie, bo nie można było jej nigdzie wypożyczyć). A strach pomyśleć, na ile niezajmujących książek  można by trafić i męczyć się tygodniami (chociaż nie twierdzę, że każdego nudzą te same książki, i nie twierdzę, że Puchatek nie ma fanów, a może nawet dzisiaj wzbudziłby mój zachwyt). A skoro już jestem przy lekturach, kolejną zadaną, nieprzeczytaną przeze mnie był Robinson Cruzoe, ale akurat tę pominęłam tylko dlatego, że miałam inną sztukę na pulpicie. A potem chciałam zostać Robinsonem Cruzoe, ale... niestety, szlag trafił bezludne wyspy i nie wyszło.

W każdym razie wszystkim mierzącym się z 52 książkami życzę powodzenia (uff... chciałabym zobaczyć, jak dokonujecie w pocie mózgu tego zadania), a tymczasem chyba wpadnę na Wyspę... od czasu do czasu. 






niedziela, 17 stycznia 2016

Wiesław Myśliwski, "Ostatnie rozdanie", Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.


Ostatnie rozdanie Wiesława Myśliwskiego to historia człowieka, który właściwie wszystko, co miał do przeżycia, przeżył i spogląda na świat jak na czarno-biały film z przeszłości, po której pozostały już tylko wspomnienia.
Powieść Myśliwskiego to opowieść o porażce życiowej, o przegranej zarówno na linii osobistej, jak i artystycznej, błędem może byłoby powiedzieć "zawodowej". Główny bohater, wracając do zdarzeń sprzed lat, do zdarzeń przedostatnich (nie wiadomo, jakie były ostatnie), w swoim spokojnym monologu, przerywanym przytaczanymi dialogami, rysuje panoramę własnego życia, a przede wszystkim uświadamia, że poczucie braku własnej wartości, strach to wrogowie osobiści, którzy za jednym zamachem skutecznie dopomagają w odrzuceniu własnych marzeń, w rezygnacji z walki o szczęście. Nagle, na końcu życia, ważniejsi niż teraźniejszość, niż żywi stają się umarli albo nieznani, których adresy zostały starannie zanotowane w rozpadającym się, połączonym gumką notesie, ponieważ zajęcie się nimi, wertowanie katalogu pamięci w celu znalezienia właściwej wtyczki, z którą można połączyć danego osobniku, gdzieś kiedyś napotkanego lub nienapotkanego, pomaga choć do pewnego stopnia zapomnieć o popełnionych błędach, o własnej bezradności wobec ogromnej dawki istnienia. A niewłaściwe kroki, mocno skrywane, wychodzą na  jaw gdzieś w drugiej części książki, gdzieś w nie do końca jasno określonym momencie życia, gdy może jeszcze nie za późno na naprawę… do czasu.

Zaczyna drażnić, jak można tak spokojnie opowiadać o młodości, o sprawach błahych, o  wszystkich przeszłych ważniejszych i mniej istotnych, zarysowanych nawet w szczegółach, wydarzeniach, wracać do ludzi z notatnika, skreślać ich i na nowo próbować odnaleźć w przeszłości, i zarazem być na skraju przepaści, nie mieć albo skrywać się przed deską ratunkową, umiejętnie pomijać możliwość pochwycenia jej.
Strach przed światem wypływa już gdzieś na początku powieści, gdy bohater jakby mimochodem zastanawia się, czymże można być „wobec takiej kwitnącej ulęgałki” – rozkwitłej gruszy. Właściwie marność nadana swojemu życiu, a przede wszystkim bierność, bezradność już tutaj zaznaczyła swoje znamię.
„Zatopiony w jej kwitnieniu [gruszy] miałem wrażenie, że to ona wyznacza mi miejsce na strychu przy oknie, a może w ogóle w przestrzeni życia” (s. 40), bo przecież w tej przestrzeni można upaść, więc lepiej nie schodzić na dół. A tego bohater prawdopodobnie boi się najbardziej, że jego malarstwo będzie pomyłką, że miłość minie, a może po prostu uschnie… Choć powód skreślenia tych dwóch rzeczy w zasadzie tłumaczy inaczej: co do pierwszej sprawy, sprawy własnej sztuki: „chciałem uwierzyć, ale nie pozwolono mi”. Na co jego rozmówca daje ciętą odpowiedź:
„To pan nie wie, że wszystko służy temu, żeby nie pozwalać? Nawet wolność jest do tego wykorzystywana, żeby nie pozwalać. Wyobraźnia zawsze musiała mieć licencję od jakiejś władzy, takiej, innej. Nie tylko tej na szczytach, także tej maciupeńkiej władzy mikrobów. Niewykluczone zresztą, że w każdym człowieku siedzi taki mikrob i popiskuje, nie pozwalam” (380-381).
Co do drugiej, uznał, że nie jest wart Marii, choć sam zadaje sobie pytanie, właściwie retoryczne: „…czy da się czymkolwiek zapełnić życie, gdy nie stać człowieka na miłość”. Wie, że nie, ale go nie zapełnia; chowa po kieszeniach, szufladach listy od wciąż czekającej kobiety, nie odważa się nawet wejść do jej dawnego mieszkania, bo znów znajduje dla siebie co najmniej klika świetnych wyjaśnień, usprawiedliwień, jak gdyby obawa stanowiła usprawiedliwienie. Nazwalibyśmy to głupotą, łatwo wszystko nazywać po imieniu. A tych imion tysiące, z zatartymi już twarzami, z nie takimi jak dawniej budynkami, z zestarzałymi ludźmi, z pozmienianymi ulicami, samochodami, przyzwyczajeniami, może została jedna niezmieniona gra w karty z szewcem, choć też końcowa. Tymczasem narrator ucieka nie tylko od miłości, ucieka od kolejnych mieszkań, od kolejnych kobiet, ucieka pewnie najbardziej od siebie, a tym samym tragizm jego życia to coraz mocniej pogłębiająca się jama, której rany się nie zrastają. Ale skoro je ma, powinien dostać medal, wszak „rany wywyższają człowieka, bo to jakby medale, a któż by nie chciał mieć medalu?” (s 42). Nasz bohater może sobie go już przypiąć, choć nie za walkę w obronie ojczyzny.
„Gdy samo istnienie co dzień boli, obojętnieje człowiek i na ruiny. Postanowiłem się jednak zmierzyć ze swoją pamięcią, na ile zachowała jeszcze jakiś sentyment do dawnych lat […]” (152) – to jednak odwaga.
Istnienie boli, przeraża podobnie jak prawda Ostatniego rozdania, kiedy czytelnik uświadamia sobie, jak łatwo przegrać życie. I to jest niesamowite, i straszne.

Pewna analogia powieści rysuje się w prezentacji postaci drugoplanowych, niemal każda z nich prowadzi zawarty w którymś z dialogów, w którymś ze przytoczonych zdarzeń monolog, wygłasza stronicowe mowy: począwszy od konduktora, matki, szewca, poprzez sekretarkę czy samą Marię, jak gdyby wszyscy przyszli się wyżalić do najlepszego w świecie słuchacza, niespełnionego malarza, który nikogo nie obwini, nie oceni, otrzymuje za to rolę psychologa amatora, rolę kogoś, kto cierpliwie wysłucha każdej historii, przytaknie, aczkolwiek sam najczęściej nie spieszy z wielozdaniowymi odpowiedziami, nie rekompensuje się równie długimi wypowiedziami, chowa swoje cierpienie, a najczęściej milczy i zaznacza swoją obecność jedynie jako pierwszoosobowy narrator, cichy, nieoceniający, na pozór z niespotykanym opanowaniem przyglądający się własnej przeszłości poprzez wylewane na papier myśli.

piątek, 17 lipca 2015

Tadeusz Biedzki, "Dziesięć bram świata", Bernardinum, Pelplin 2014.

Pokazanie dziesięciu bram świata to stanowczo za mało, jeśli wziąć pod uwagę ogrom problemów zalegających kulę ziemską, ale z pewnością dostatecznie dużo dla zwyczajnego czytelnika, nieobeznanego z obcą historią, obyczajami czy kulturą. Mała wojna, o której śpiewa Lady Pank, toczy się jednak nie tylko tam, gdzie słychać spadające bomby, i  oczywiście Tadeusz Biedzki, autor Dziesięciu bram świata, o tym nie zapomina, wciska się do miejsc, za którymi raczej nie tęsknią wakacyjni turyści, choć niekoniecznie naznaczonych konfliktami.
Palestyńczycy toczą boje z Izraelitami, „niebiescy rycerze pustyni” z Sahary stawiają na wolność, co nie wszystkim się podoba; a w Indonezji ludzie pracujący przy wulkanie, walcząc o godny byt, codziennie narażają się na utratę życia, a co najgorsze, wielu z nich nie dożywa czterdziestu lat. Etiopia to już inna bajka, tutaj mężczyzna nie musi budować domu, sadzić drzewa i mieć syna, żeby coś udowodnić. Polski stereotyp być może nawet nie jest znany w tym egzotycznym kraju, skąd, wystarczy, że młody chłopak wskoczy na byka i przebiegnie po grzbietach kilku innych, w przeciwnym wypadku nie ma co liczyć na ożenek, natomiast rodzina uzna go za źródło nieszczęść, prawdopodobnie łącznie z kobietami, które są bezkarnie bite, a jedyny ratunek to dla nich bambusowa klatka. Niezbyt zachęcający styl życia, choć może odrobinę mniej upokarzający niż życie niektórych indyjskich dzieci, którym rodzice w okrutny sposób już od maleńkiego krępują ciała, byle nowy potomek rodziny przypadkiem nie wyglądał na całkiem zdrowego i nadawał się na pierwszorzędnego żebraka, zdatnego do wzbudzenia litości przechodniów i zarobienia tym sposobem na chleb. Jeżeli to się w Indiach nazywa miłością do dziecka, to może lepiej nie wiedzieć, co nazywa się tam nienawiścią. W każdym razie w tym miejscu chyba każda ludzka czynność, nawet poród, traktowana jest jako coś, co może dokonać się na brudnej ulicy. To jedynie kilka skrótowych historii zawartych w książce byłego reportera „Polityki” i „Przeglądu Tygodniowego”.
Tadeusz Biedzki zabiera czytelnika do miejsc, do których nie docierają inni, wchodzi do życia zwyczajnych ludzi, językiem raczej dziennikarskim kreśląc przed odbiorcą niezwykłe, ale i straszne obrazy. Tutaj konflikty, strach, bieda są na porządku dziennym, a obok nich spokojnie milczy natura, wśród której od czasu do czasu przewijają się głosy protestu, być może na co dzień niesłyszalne:

Wy, Europejczycy, nie zrozumiecie […] Macie na ustach piękne słowa o demokracji, hasła o równości ludzi i sprawiedliwości. Ale te słowa dotyczą tylko was i Amerykanów. Afrykanów, Arabów czy Azjatów postrzegacie jak ludzi drugiej kategorii. Pięciu zabitych Europejczyków – o, to jest wielki dramat. Ale kilkudziesięciu Palestyńczyków czy Azjatów zasługuje ledwo na wzmiankę. […] Kiedy jestem w Europie, zawsze czuję się człowiekiem gorszej kategorii, zawsze jestem podejrzany. W pewnym momencie zrozumiałem, że nigdy tego nie zmienimy, że potęga gospodarcza i militarna Zachodu decyduje o takim postrzeganiu świata. A przecież nie mamy szans w porównaniu z wami, jedyne co nam pozostało, żebyście nami całkowicie nie pogardzali, to wasz strach przed nami. Ta myśl zaprowadziła mnie do terrorystów (s. 25).


Ten cytat powinien być krótszy, ale nie mógł być, ponieważ to jest najważniejsza wypowiedź, jaką ostatnio przeczytałam. I w jej obliczu dalsze komentarze są absolutnie zbędne. Tak samo niepotrzebne w tym momencie wydają się pochwały pod adresem Dziesięciu bram świata – jako niezwykle ważnego dokumentu ukazującego życie ludzi, ich obyczaje, kulturę, przyczyny takiego, a nie innego postępowania. Dowód na to znajduje się powyżej. 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Jorge Bucay, "Listy do Klaudii", Replika, Poznań 2014


To już moje trzecie spotkanie na gruncie literackim z Jorge Bucayem, tym razem niezaliczone do nad wyraz udanych. Treść poprzednich książek, z jakimi miałam do czynienia, układała się w pewną logiczną całość, podczas gdy w Listach do [dawnej pacjentki] Klaudii dominuje niekonsekwencja w postaci zmian tematycznych, co bynajmniej nie stanowi niczego nadzwyczajnego, ponieważ cechą korespondencji jest zazwyczaj nieopieranie się o jedno zagadnienie, więc właściwie pretensje nieuzasadnione, a mimo to czytelnik może poczuć się rozczarowany. 
Wobec tego sytuacja Listów do Klaudii prezentuje się prawidłowo; każdy tekst oferuje odmienną, jak na listy przystało, problematykę, choć niekiedy powiązaną z poprzednimi, w skład których wchodzi m.in. psychoanaliza, neuroza, miłość, wspomnienia z przeszłości, życie osobiste czy nieprawidłowe używanie słów, do którego Bucay przywiązuje niesłychanie dużą wagę, nie tłumaczy jednak, z jakiego powodu staje się to tak ważne, a przynajmniej mnie nie udało się odnaleźć jasnego wyjaśnienia tej kwestii, co zresztą w pewien sposób obija się o działania językoznawcy, któremu powinno bardziej zależeć na tym, aby, co sugeruje Bucay, odróżniać słowa „chcę, muszę, powinienem, pragnę” itp., oraz by używać ich zgodnie z przyświecająca nam intencją. Owo rozdrabnianie rzeczy na czworo wydaje się lekkim nadwyrężeniem, choć w rozumieniu autora wiąże się to z uświadamianiem sobie własnych potrzeb, pragnień itp., a to z kolei łączy się poniekąd z psychoanalizą, która oferuje „zwrócenie osobie jej wolności, zdolności podejmowania decyzji, działania, życia…”. Lecz jednocześnie wolność wymusza odpowiedzialność za czyny oraz za to, co poczniemy z własnymi uczuciami, ale nigdy nie wymusza odpowiedzialności za ich zrodzenie się. I o ile po części zgadzam się z tym poglądem, to jednak wypisany ciemnymi literami na szarym tle cytat raczej nie zachęca do przytaknięcia psychologowi:

Szczęście polega na tym, że pozwala się, by zdarzyło się to wszystko, co ma się zdarzyć (List 11).

Być może świetne motto dla przeżywających właśnie arkadię, ale z pewnością nie dla będących jak najdalej od jej zdobycia. Przyjmując powyższe zdania dosłownie, a nawet niedosłowne, natychmiast przychodzi do głowy jakaś absurdalna sytuacja; weźmy pierwszą z brzegu. Facet zapala świeczki na choince, po chwili wybucha pożar, ale właściciel choinki stoi bezczynnie i podziwia niespotykany widok. Tego typu sytuacji znalazłoby się całe setki. Cytat Berry’ego Stevensa przytoczony przez autora Listów aż kusi, żeby dopisać do niego słowa piosenki Magdy Femme:

Wystarczy być
Nic więcej
Jak nieśmiertelność
I tak do końca trwać
Purpurą mieni się świat
Tak dotrwać tylko do końca […]


No ja rozumiem, że to pachnie metaforą, ale z drugiej strony przytoczone wersy bardziej proszą się o wzięcie ich na serio, a wówczas oznaczałyby, że siedzenie i patrzenie w sufit to najbardziej polecane przez piosenkarkę wyjście. Podobnego wrażenia doznaje się przy słowach Stevensa, oferujących zamiast działania postawę osła, czekającego w nieskończoność na kaszę spadającą z nieba. Wystarczy być... Kamień też jest, tylko co z tego? Jeśli ten słowny specyfik zaaplikować pacjentowi z np. depresją, to zakładam, że efekt gwarantowany, niestety raczej w kierunku przeciwnym do obranego. Oto pan Czesław z nawałem braku sensu życia udaje się do psychiatry, a ten sypie mu gadkę: „Panie Czesławie, niech pan pozwoli, żeby zdarzyło się, co ma się zdarzyć”. A że w umyśle Czesława śmierć wydaje się coraz bardziej zachęcającym rozwiązaniem, niewykluczone, że po wyjściu z gabinetu skorzysta z dobrej rady. To pesymistyczna wersja, jak zwykle przekraczająca pewne prawdopodobieństwo, ale jedynie taka mi się nasunęła.
Swoją drogą, to dziwne, jaką wagę Bucay przykłada do pojedynczych słów, które analizuje, rozpatruje, wprasza do dialogów z pacjentami, a jakby zapomniał o tym, żeby na czynniki pierwsze rozłożyć powyższy cytat, wart o wiele większej uwagi.
Po przeczytaniu listów Bucay'a, zresztą jednostronnych, ponieważ odpowiedzi na nie najwyraźniej odpoczywają w którejś z szuflad twórcy, odnosi się wrażenie, że jednym z celów autora jest pisanie ze zrozumieniem; Listy to jakby próba objaśnienia stosowanych metod, a może bardziej próba objaśnienia samego siebie, lecz trzeba przyznać, że jednocześnie znany psychoterapeuta dostarcza odbiorcy kilku interesujących sposobów postrzegania świata.

Za każdym razem, kiedy spotykamy kogoś, kto podchodzi do pewnych spraw inaczej niż my – niż ja czy Ty… - uważamy go za szaleńca. Jeśli nie myśli, nie działa jak wszyscy i nie wierzy w to, w co wierzą wszyscy, to jest jasne, że jest wariatem. Takim jak Kolumb, Galileusz, Kopernik, Jezus – i bardzo daleko za nimi wszystkimi – ja (List 22).

Nie przeczę, że te słowa wzbudziły moje największe zainteresowanie, podobnie jak List 40., a właściwie wiersz:

[…] Ale najbardziej mnie boli twe milczenie.
Czuć, że się przede mną ukrywasz,
Że się chowasz za swoimi <<nie wiem>>,
Że, jak w tangu:
                          szukam cię, a ciebie już nie ma.
Potrzeba ci jakiejś wymówki, żeby ode mnie odejść?
Mogę się wspiąć na najwyższe szczyty
                         z twoją pomocą,
A bez ciebie męczy mnie nawet przekomarzanie się,
męczy mnie pokonywanie trudności,
męczy mnie zmaganie się z twoją dumą,
męczy mnie walenie do drzwi […] (List 40)