piątek, 26 grudnia 2014

Lucía Puenzo, "Anioł Śmierci", Replika, Poznań 2014.

- […] Wiesz, dlaczego świecą?

Lilith powiedziała, że nie, nie odrywając wzroku od swojej zdobyczy.
- Żeby zwalić samce, które latają wyżej. Jeśli czują się zagrożone, zaczynają świecić. Odchyl odrobinę… (s. 156)

Gdzie tu logika? Z jednej strony świecą, ponieważ zapraszają partnerów, z drugiej świecą, gdy czują zagrożenie, jak gdyby nie mogły się w końcu zdecydować, czego chcą, wybrać jednej opcji, zamiast świecić jednym promieniem z dwojga sprzecznych powodów.   
Niemniej opisane wyżej działanie świetlików w pewien sposób staje się analogią do zachowania głównego bohatera Anioła śmierci, Josefa Menegele, który „świeci” żeby zyskać zaufanie, a także „świeci”, by zamroczyć nieczujących się jeszcze zagrożonymi, ale już stanowiących doskonałą ochronę przed nieprzyjaciółmi Niemca.
Josef specjalizujący się w eksperymentach na stworzeniach żywych, jeden z największych nazistowskich badaczy, a zarazem jeden z najbardziej poszukiwanych wojennych przestępców, zwinnie wymykający się psom gończym, wkrada się w łaski argentyńskiej rodziny, których członków obserwuje nie mniej dokładnie niż znawca much, delektujący się kolejnym napotkanym okazem, przydatnym do przeprowadzenia pomiarów niezbędnych dla dobra nauki likwidującej gatunki niższego rzędu dla ochrony gatunków rzędu wyższego, pomocnej w ustanowieniu tych drugich wyłącznymi obywatelami ziemskimi. Jednak Josefowi za króliki doświadczalne, znakomite dla rewolucyjnych odkryć, nie służą tylko zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie. W jego mniemaniu grupą homo sapiens przeznaczoną (a raczej wyróżnioną) dla zajmowania kuli ziemskiej jest rasa aryjska, która, jak mniema badacz, z pewnością stałaby się wyłącznym ludzkim gatunkiem posiadającym prawdo do dreptania po ziemskich ścieżkach, gdyby tylko „Führer najechał na Anglię, uwięził króla i posadził na nim swojego brata… Tu właśnie upatrywał przyczynę klęski drugiej wojny światowej […]" (s. 180).
O ile jednak główny bohater uwzględnił wspomnianą rodzinę jako doskonały materiał badawczy,  o tyle najbardziej przypadła mu do gustu 12-letnia Lilith, zbyt niska jak na swój wiek i z tego względu idealnie nadająca się do obserwacji, a raczej do eksperymentów, i nie tylko do nich… Dziewczynka zresztą przywiązuje się do nieznajomego o wiele bardziej, aniżeli powinna, i nawet nie zdaje sobie sprawy, że nie jest jedynym zwierzakiem doświadczalnym w pokaźnej (przede wszystkim przeszłej) armii Josefa, trzymającego już w zanadrzu ciekawszy plan rozgrywki na każdą niesprzyjającą mu okazję.
Dziwna atmosfera książki, trudna do ogarnięcia, powoduje twierdzenie, że lektura kryje przed czytelnikiem jakąś tajemnicę, powoli odsłaniając szpalty malowidła, aczkolwiek właściwie nie wiadomo, czy określenie "tajemnica" pasuje do niej jak ulał. W tym wypadku słowo "tajemnica" wydaje się co najmniej przejadłe. Coś dziwnego ewidentnie wyłania się podczas czytania książki. Nie zaznamy grozy, nie ma strachu z prawdziwego zdarzenia, może odrobinę przemykającego bokami i natychmiast w popłochu się ulatniającego. Jednak trzeba brnąć dalej, żeby sprawdzić, co jeszcze oferuje tekst, może coś gorszego, może coś mroczniejszego; to, czego szuka czytelnik, żeby najeść się trochę strachu i najlepiej uniknąć go w realu? A kiedy i to zawodzi, rodzi się absurdalna myśl, że na kartkach trzymanych w ręku istnieje niewyjaśnione bliżej poczucie straty - nie wiadomo czego; i  niewykluczone, że to najdziwniejsze, co oferuje powieść – mały-wielki brak.
Czego brakuje w powieści napisanej prostym językiem?
Może wzbudza ona chęć, żeby Josef okazał się kimś innym, a nie „tylko” świetnie prezentującym się zewnętrznie zbrodniarzem historii o niezbyt pogłębionej psychice, może chęć, by autorka inaczej rozegrała tę partię, i zamiast mordercy postawiła przed odbiorcą człowieka chowającego w swojej przeszłości dramat nie cudzego, lecz własnego istnienia. Tymczasem wszystko na nic, żadnego superbohatera w zanadrzu… (mało przekonujące byłoby uznanie za takiego, a właściwie za taką, wyłaniającą się z mroku Norę; może Lilith...), jedynie czarujący specjalista z dziedziny genetyki (i nie tylko genetyki), bez najmniejszego trudu przyciągający do siebie kogo zechce, podobny do lalek, jakimi w pewnym okresie zaczyna się interesować. Niewykluczone, że złą stroną powieści jest właśnie owo nadmienione niedomaganie głębszej myśli, nie tak nadmiernie oczywistej, nie tak jasnej w swoim znaczeniu, jak dwa plus dwa = cztery.
Koło Anioła Śmierci można przejść obojętnie, chociaż mnie się to chyba nie do końca udało. Nie stawiałabym jednak na to, że mamy do czynienia z książką z gatunku tych, o których się nie zapomina, i sytuacji nie uratowało nawet umieszczenie w powieści postaci historycznej, nazywanej zgodnie zresztą z tytułem Aniołem Śmierci.  




czwartek, 13 listopada 2014

Barbara Dmochowska, "Australia", Bernardinum, Pelplin 2014.

Dawno nie czytałam tak optymistycznej książki, optymistycznej - nie znaczy fascynującej, optymistycznej nie znaczy nawet – zarażającej optymizmem czytelnika. Barbara Dmochowska nie ukrywa swojego zachwytu nad wszelkimi, mniej i bardziej fascynującymi niespodziankami spotykanymi w drodze do Australii, przyjmuje z równym entuzjazmem zarówno widok pingwinów, kangurów, zachodzącego i wschodzącego słońca; choć coś mi się zdaje, że największą przyczyną owego optymizmu jest jednak towarzysz jej podróży. Nieco, lecz nie do końca, skojarzyło  mi się to z „Pożegnaniem z Afryką” (słowo daję, nie ma ku temu żadnych podstaw, więc nie wiem dlaczego), tyle tylko że tutaj mamy do czynienia z powitaniem, i nie Afryki, lecz Australii, z powitaniem niezwykle entuzjastycznym. Przeszkody w drodze do celu nie stanowi nawet rozpadające się auto, co chwila domagające się naprawy.

Przed nazwaniem książki Dmochowskiej „przewodnikiem” należałoby postawić znak STOP, ponieważ raczej przypomina ona pamiętnikowe wspomnienia dwojga młodych ludzi, wyruszających w nieznane. I mimo że nie można zaprzeczyć, iż w tekście występują pewne przydatne informacje, jednak niełatwe zadanie stanowiłoby dotarcie do Australii, obierając za GPS jedynie tę papierową wskazówkę, o wiele więcej miejsca niż wartościowe wiadomości zajmują w niej poczynania dwójki bohaterów, ich wrażenia, a ten aspekt książki z pewnością wzbudziłby największą ciekawość u samych Australijczyków, którzy dzięki lekturze mogliby obejrzeć swój kraj oczyma obcokrajowców.
Dla zainteresowanych podróżą do omawianego tu kraju, być może, ważną okaże się informacja zawarta na stronie 181., a konkretnie dotyczy ona tego, jak odróżnić mieszkańca Darwin od obcokrajowca.

„ – Jeśli przypadkiem, przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdarzy ci się trafić do Darwin i będziesz siedział w zaciemnionym barze, pijąc zmrożone piwo, jedno za drugim, bo tylko tak można tam przeżyć, a ktoś głupio uśmiechnięty zapyta: <<Jak leci? Przyjemna dziś pogoda, prawda?>> to znaczy, że to tubylec, mieszkaniec tego miasta”.

Wówczas, gdy już będziemy pewni, po głupim uśmiechu – jakkolwiek on wygląda, że mamy do czynienia z Darwińczykiem, albo rozważniej będzie jeśli użyję określenia „z mieszkańcem Darwin”, żeby uniknąć nieporozumień, to wypadałoby zachować ostrożność, ponieważ… jeśli oni tak ciągle nadużywają alkoholu, lepiej mieć się na baczności. Choć niewykluczone, że biesiady przy kuflach piwa dotyczą jedynie przyjezdnych.
W każdym razie zachęcająca anegdota (nieprawdaż?) informująca o tym, że Australijczycy, a w szczególności mieszkańcy Darwin, bywają głupio uśmiechnięci (trudno sobie to wyobrazić, ale zapewne uśmiech nie schodzi z ich twarzy z powodu nadmiaru procentów), a jeśli mam mówić za siebie, to powiem, albo napiszę, że na mur-beton nie przeżyłabym w Darwin ani jednego dnia. Zdaje się, że wody tam raczej się nie zoczy. W jaki sposób żyli ludzie w Darwin, kiedy jeszcze nie produkowano piwa, naprawdę nie mam pojęcia. Chociaż właściwie, skoro osiedlili się tam dopiero w latach 1824-1829, to może browary już istniały…
A wracając do książki gęsto obsianej ilustracjami, podróż obejmuje m.in. Sydney, Alice Springs, Tasmanię, wyspę Adelajdę (o rany, tam jest 40 stopni C) Canberrę, Melbourne.
Bohaterom towarzyszyło spanie w śpiworze, kąpiele pod gołym niebem, podziwianie kangurów, koali, emu, zjadanie kangurów i podziwianie, podziwianie, podziwianie…
Żeby tak ktoś Polskę wychwalał. Naprawdę chciałabym o tym przeczytać. A tam upał jak w piekarniku, dookoła żywej duszy, psy dingo, krokodyle i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli kogoś fascynują tego typu atrakcje, łącznie w nagminnym piciem piwa, to jak najbardziej polecam. Mnie interesują tylko po części, przynajmniej na razie.
Ale! Co ciekawe, jeśli już wyruszycie w podróż i znajdziecie się w Braidwood, nie zapomnijcie zaczepić o pomoc drogową. Prawdopodobnie, w przypadku gdy jesteście kobietami, pierwsze pytanie, jakie wam zadadzą, będzie brzmiało: "Czy bak jest pusty?". Ponieważ według panów pomocników ze wspomnianego miasta „kiedy kobieta dzwoni po pomoc drogową, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ma pusty bak”. Ciekawe o co chodzi w przypadku tego jednego pozostałego procenta. Tak… myślę, że faceci raczej po pomoc drogową dzwonić nie będą, bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich prędzej zadzwoni po myśliwego, żeby dobił kangura, jaszczurkę albo inne zwierzę, które właśnie wleciało im na/pod maskę (wziąwszy pod uwagę trunki wskazane do spożywania). Paliwo prawdopodobnie wożą w kanistrach, zamiast bagażu. Chociaż w tych 40 stopniach Celsjusza to może być niebezpieczne.
A co jest w Australii najlepszego, może wiedzieć chyba tylko ktoś, kto tam mieszka:

„Poza miastem człowiek ma spokój. Tak jak tutaj. Ja się tu urodziłem. Tu, w tym domu […] Wokoło pusto: łąki, wzgórza, niebo i gwiazdy. Ludzi niewiele, ale wystarczy. […] Wcześniej mieszkałem w Braidwood, potem na kilka lat przeniosłem się do Canberry. Ale wróciłem tu. Kto pozna bezludzie, zaraz je pokocha. Mój pradziad, na przykład, przyszedł tu z Sydney. Mieszkał w tym starym domu. Szukał złota. Dużo jednak nie znalazł. Ale wybudował dom i został. Nigdy już nie chciał wracać do miasta” (s. 53).

I to jest o wiele bardziej przekonywujące niż mniej czy bardziej udane przewodniki turystyczne.
Niestety istnieje też druga strona medalu:

„– Chłopie, tu nie Europa. Tu się rzeczy nie ogląda. Tu naprawdę nic nie ma. Kupa ziemi, nic do oglądania. Tu się leży, opala, pije piwo. Kupa rzeczy do roboty, ale nic do oglądania!” (s. 57)

Brzmi zachęcająco. Nie żartuję. Ziemia, ziemia i jeszcze raz ziemia; a u nas: budowle, budowle... i tak do znudzenia, coraz więcej, wszędzie wokoło.   
Szkoda, że nikt nie napisze „przewodnika” (raczej niewłaściwe słowo) z poglądami mieszkańców danego kraju. Na pewno wszyscy podeszliby do niego sceptycznie i na pewno mieliby odmienne zdania… do czasu aż sami by tam zamieszkali … gdyby zamieszkali.


Książkę Dmochowskiej przeznaczyłabym dla młodzieży; literatura prosta, co nieco mówiąca o Australii, może w sam raz tyle, ile potrzebuje nastolatek, żeby zrozumieć, co to za kraina kangurami i innymi niespotykanymi u nas stworzeniami obsiana, skoro seria wydawnicza, w jakiej ukazała się książka „powstaje pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego”…

czwartek, 16 października 2014

Marianne Fredriksson, "Simon i dęby", Replika, Poznań 2013.

„Simon i dęby” to jedna z piętnastu powieści Marianne Fredriksson – szwedzkiej pisarki i dziennikarki żyjącej w latach 1927-2007. Jak czytamy na okładce książki, tematem przewodnim pisarstwa Fredriksson jest przyjaźń, a tej nie braknie również w omawianej tu powieści, ponieważ więzi, jakie łączą tytułowego bohatera z poznanym pewnego dnia Izaakiem, z pewnością zaliczyć należy do wspomnianego wyżej rodzaju relacji, choć w okresie późniejszym doszukać można się w niej również zgrzytów.
Izaak pochodzi z rodziny żydowskiej, zaś Simona poza przyjaźnią z wytykanym palcami przez antysemitów chłopcem łączy jeszcze coś, mianowicie pochodzenie. Nieświadom go jednak chłopiec będzie musiał zmierzyć się z prawdą o samym sobie w późniejszym czasie, a ten mija zaskakująco szybko, akcja gna prędzej niż galopujący koń i zanim czytelnik zdąży się obejrzeć, jeden wątek zamienia się w kolejny, popychany już przez następny. Zdaje się, jakby autorka obawiała się, że nie starczy jej dni na opowiedzenie wszystkiego do końca i na schowanie swojego pisarskiego pióra do szuflady, ponieważ obok Simona pojawia się szereg innych, bliskich mu osób, a każda z nich kryje swoją własną historię naskrobaną szybciuteńko, toczącą się w okresie przedwojennym, wojennym i powojennym. Problem w tym, że żadna z tych historii nie jest nazbyt głęboka, w każdej zawadza jakaś powierzchowność, pośpiech wciąż wciskający się do książki, jak gdyby za dużo mieszczących się w niej bohaterów nie pozwalało na pominięcie którejś osoby i na całkowite, mocne zajęcie się co najwyżej dwoma lub trzema postaciami. Być może precyzyjniejsze nakreślenie psychiki jednego nawet bohatera i poświęcenie mu większej ilości miejsca wystarczyłoby, aby tekst zyskał na wartości, ale tak się nie dzieje. Nawet postać Simona, właściwie przebijająca się najczęściej, upomina się o pewne dopracowanie. Simon bardzo szybko staje się dorosły, a jego pragnienie życia innego od znanego mu dotąd, podobnie jak reszta nie mniej ważnych  problemów młodego człowieka, zmaganie się z nimi, pogłębia się w miarę czasu, identycznie jak nasilają się troski pozostałych bohaterów; nikt właściwie nie pozostaje nieruszony przez okrucieństwa życia i mimo że okrucieństwa niebłahe, to i tak natychmiast się o nich zapomina, bo już nadciągają troski kolejnego bohatera, o których czytelnik  t e ż  musi się dowiedzieć. Marianne Fredriksson chyba wolała nie tracić czasu i gnać do przodu, zamiast zając się jedną postacią raz, a dobrze, tak żeby nie zauważało się niedopowiedzeń. Tymczasem zdaje się, że tekst składa się z luk, które można by zapełnić, ale zabrakło miejsca.
Pomimo że powieść toczy się między innymi w czasie wojny, nie zauważa się tu nadmiaru jej obecności, nieprzychylny dla ludzi czas daje o sobie znać w paru miejscach, po czym znika jakby nigdy nic, choć jednak nadal przemyka tu i ówdzie między zdaniami, jak na przykład w tym jednym z nielicznych fragmentów, świadczących o tym, w jakim okresie żyje Simon i jego bliscy:

„Potwór nazywał się Hitler. Czasami można było przez radio usłyszeć, jak przemawia i jak Niemcy wykrzykiwali swoje <<Heil>>, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą […]” (s. 12).

Chciałoby się powiedzieć, że „Simon i dęby” to ogródek wypełniony zbyt wieloma gatunkami roślin, które, choć uporządkowane, doskonale nadają się na zupę jarzynową; każda się przyda, lecz żadna nie będzie wyjątkowa. Nie można narzekać na niedobór buntu, miłości, przyjaźni oraz nienawiści, nie można narzekać na nudę, ale…

Po powieści przetłumaczonej na 47 języków i uznanej przez szwedzkich krytyków za jedną ze stu najlepszych powieści świata oczekuje się jednak czegoś więcej.


Lecz… nie da się ukryć – świetna okładka. 

piątek, 15 sierpnia 2014

T. T. Thomas, "Ja - James Dean. Prawdziwa historia największego idola Ameryki lat 60.", Warszawa 1991.

Jego głębokie pragnienie sławy przemieniło go w ciągu niemal jednej nocy z prostego chłopaka z farmy w wytrawnego aktora i artystę. Jego nieustępliwe poszukiwanie miłości zjednało mu wielu przyjaciół, ale nie uwolniło od samotności. Jego gwałtowna natura pchała go od jednego szaleństwa do drugiego, aż w końcu doprowadziła do zguby – czytamy notę wydawcy. 


Życie Jamesa Deana było tak samo lakoniczne jak książka o nim, autorstwa T. T. Thomasa. Droga do sławy aktora, który zbyt wcześnie zakończył swoje życie, ginąc w wypadku samochodowym, nie wyglądała jednak wcale tak prosto, jak mogłoby się wydawać. Ciągłe wypatrywanie odpowiednich drzwi, które zaoferują mu drogę do kariery, stało się pasmem bolesnych doświadczeń, a niepowodzenia zwiększyły poczucie braku wiary w siebie i  przyczyniły się do depresji. Żaden odniesiony sukces nie stanowił dla Deana szczytu ambicji. Każde osiągnięcie, nieważne w jakiej dziedzinie, skreślał, zanim na dobre się rozpoczęło. Odwiecznym rywalem stała się dla niego przeszłość, dlatego wybierał strach, wychodząc mu naprzeciw. Bez ustanku gnał przed siebie, ponieważ wyłącznie taka taktyka pozwala zagłuszyć bolesne, wciąż na nowo roztrząsane uczucia. Szczęście innych wzbudzało w nim nienawiść, a okaleczona psychika dawała o sobie znać na każdym kroku.

W rzeczywistości to on sam ociągał się z nawiązaniem bliskiej znajomości z kimkolwiek, gdyż czuł, że za mało ma do zaoferowania. Bał  się też, że wyjawiając prawdę o sobie, co było nieuniknione przy bliższych kontaktach, ujawni swoje zepsucie i beztalencie (s. 93).

Kiedy w końcu, po wystąpieniu w filmie Buntownik bez powodu, został dostrzeżony i z dnia na dzień zaczęły otaczać go flesze fotoreporterskich aparatów, uzmysłowił sobie, że nawet ten sukces nie stanowi klucza do wolności, nawet sława nie ma mocy wypełnienia gnieżdżącej się wewnątrz pustki. Wszelkie okoliczności towarzyszące przełomowemu wydarzeniu w życiu Deana, zamiast do radości, doprowadzały go do irytacji. Oblegający tłum chciał wielkiego Jamesa, a mały Jimmy pragnął wyłącznie wyzwolenia, nie jedynie od publiki, lecz przede wszystkim od wszechogarniającej samotności i od ciągłego poczucia winy. Za agresywnym, niepokornym Deanem nieustannie ciągnęło się bolesne wspomnienie matki, natomiast sam artysta wciąż obwiniał się o jej śmierć. Niechciany przez ojca tłukł się w blasku kamer, zaś poznawane kobiety pogłębiały tylko jego niegojące się rany, ponieważ żadna z owych kobiet nie potrafiła obronić go „przed złem”, a tym bardziej ta, która była wiernym odbiciem pani Dean.
 „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść” – śpiewał Grzegorz Markowski. Dean zawsze schodził z niej przedwcześnie, a za ostatnim razem postarały się o to estradowe deski ulicy, stawiając przed nim znak STOP i spychając go do miejsca przeznaczonego dla widzów.
Kim był Jimmy Dean? Nie mam pojęcia. Obserwowanie człowieka za szybą ekranu to zbyt mało, żeby dowiedzieć się o nim wszystkiego, słuchanie informacji o nim to również zbyt mało, nawet przeczytanie powieści biograficznej wnosi niewiele więcej.

Kim w takim razie był James Dean, posiadający też drugie imię - Byron, nadane mu przez matkę w nadziei, że jej syn wyniesie choć trochę z artystycznego talentu wielkiego Byrona?

Nie sądźcie mnie jako Jamesa Byrona Deana. Jestem tym, kogo chcieliście we mnie zobaczyć, postaciami, które grałem. Jestem młody, samotny i zagubiony. Jestem częścią każdego z was, was, którzy mnie znacie (s. 137).     

Jeśli powołać się na Epilog książki, to nie życie, a śmierć przyniosła bohaterowi filmu Na wschód od Edenu popularność. Po wypadku szczątki samochodu, w którym zginął Dean, stały się obiektem kultu. Zaczęto tworzyć fankluby i wysyłać listy do nieboszczyka, a ich autorzy nierzadko byli przekonani, że idol, z którym się utożsamiali, wciąż żyje.

Biograficzna powieść poświęcona Deanowi mieni się kilkoma barwami. Jedna istotnie schyla się ku powieści biograficznej, druga zawiera w sobie suchy, dziennikarski ton, a trzecia dryfuje po psychologicznych falach, na których autor dokonuje analizy psychiki głównego bohatera. Naturalnie diagnoza Thomasa pozwala czytelnikowi lepiej poznać Deana, a ponadto całość jest upamiętnieniem wielkiego aktora. Jednak gatunkowa wielostronność przyczynia się do tego, że powieść traci bardzo dużo ze swej strony artystycznej. Zbyt wiele tu niedopełnienia; krótkie opisy sytuacji powodują pewien niedosyt, a narratorskie tłumaczenia uczuć Deana można by nazwać nadwyżką wprowadzoną w słusznej sprawie.


Książka została napisana dwa lata po śmierci Deana, a w Polsce ukazała się 34 lata później.  

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Ludwik Bohdan Grzeniewski, "drobiazgów duch wspaniały i powietrzny...", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973

Literatura - tu sprawdza się nawet stare prognozy pogody…


Tytuł książki Ludwika Bohdana Grzeniewskiego, „drobiazgów duch wspaniały i powietrzny…” może zmylić czytelnika i narzucić mu podejrzenie, że tych kilka tytułowych słów stanowi nawiązanie do poezji Michała Aleksiejewicza Kuźmina. Podtytuł: Szkice o  realiach literatury w pewnym stopniu rozjaśnia sprawę zawartości lektury, lecz wciąż niewystarczająco. Ostatecznym ratunkiem staje się zapoznanie się z treścią dzieła, po które, chcąc nie chcąc, byłam zmuszona sięgnąć, a właściwie zamówić, ponieważ teksty czytane z przymusu lub długo poszukiwane często drzemią sobie spokojnie w bibliotecznych magazynach do czasu, aż jakaś nawiedzona dusza zostanie skazana na zainteresowanie się nimi. A szkoda, ponieważ gdyby owe „archaiczne” księgi leżały zwyczajnie na półkach, niewykluczone, że byłyby częściej zauważane. Tymczasem tkwią w niedostępnym miejscu i człowiek nie znajduje sposobu, żeby się do nich dostać, a co więcej nie ma pojęcia o istnieniu większości z nich. Chociaż! Jedna, jedyna rada polega na zostaniu pracownikiem biblioteki i wtedy… hulaj duszo wśród starych szpargałów, wiecznie skrywanych przed światem, a niekiedy niezwykle interesujących. Może dobre wyjście stanowiłoby założenie Biblioteki Książek Nieczytanych/ Zapomnianych, w której wszelkie wydzielające dziwny zapach karty byłyby jawnie dostępne, zamiast skrywać się w nie wiadomo gdzie znajdującym się magazynach. A nuż trafiłaby się któremuś pasjonatowi książek jakaś fascynująca lektura, niczym ślepej kurze ziarno?

Jednak, jak to zwykle bywa, odbiegam od tematu… podczas gdy duch wspaniały i (nie wiem czemu) powietrzny (nie rozeznaję o jakim duchu mowa, ponieważ nie zabrałam się do interpretacji wiersza Kuźmina) czeka.
Szkice, jak wyjaśnia autor, pisane były w latach 1966-1972 (poza jednym, napisanym wcześniej). Dodam, że autor to znany poeta i prozaik, twórca wielu szkiców i esejów, m.in. Warszawy w „Lalce” Prusa czy Warszawy Aleksandra Gierymskiego.
Tym razem książkę napisałem szkicami, a nie szkice zebrałem w książkę. Stąd spójność obok tematycznej różnorodności. Stąd podział na części: cztery razy po dziewięć.

W tym momencie niemal wszystko wydaje się jasne, jednak podział na części ominę, ponieważ szkice zamiast w rozdziały rysują mi się tu w jedną wielką całość.
Początek książki traktuje o literackich omyłkach, choć nie brak mowy o nich również dalszych tekstach.

Gafy układają się w świecie literatury jak archipelagi wysp na ziemskich oceanach – czytamy na stronie ósmej – Wielkie i małe, ciągną się łańcuchami, formują w przedziwne konstelacje, implikują wzajemnie jak Mozambik z Madagaskarem. Ileż radości daje ich wykrycie. Oto John Smith, który może przyganić Szekspirowi; oto Jan Kowalski wykrywający gafy w dziełach wieszczów. Ogromna, jakże ludzka pociecha, że nawet słońca nie są bez plam.

Grzeniewski, który, zdaje mi się, sam specjalizował się w wykrywaniu pisarskich omyłek, może poszczycić się szeroką wiedzą na temat owego „archipelagu gaf literackich”. A trzeba przyznać, że niemało ich w literaturze i nie jedynie u mniej poczytnych twórców, ale także u pisarzy większego kalibru.
Na początek Grzeniewski wspomina o pomyłkach Homera, który np. w Iliadzie uśmierca podczas bitwy Pylajmenesa, a następnie w jednej ze scen wskrzesza go. Z kolei Szekspira raczej nie pasjonowała geografia, historia czy filozofia, jak przypuszcza autor, a dowodem na to jest chociażby umieszczenie w Juliuszu Cezarze zegara. Mickiewicz z kolei uczynił ze zjawisk przyrody istny kogel-mogel. W jego Panu Tadeuszu przyroda kpi sobie z pór roku i wyprawia, co jej się żywnie podoba, począwszy od szparagów występujących w czasie żniw. Natomiast Sienkiewicz nie zdawał sobie sprawy m.in. z tego, że w czasie oblężenia Jasnej Góry w 1655 r. obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej nie było w klasztorze. Niewybaczalnym dla niektórych może okazać się fakt, że kolejny powieściopisarz – Prus, umieścił w Faraonie (który bodajże zawiera największą ilość błędów) platynę i pomarańcze, odkryte dopiero w XVIII wieku, a z kolei Flaubert nie wiedział, że za czasów Hannibala wielbłądy nie spacerowały w Kartaginie.

Co poza tym?

Niegdyś – powiedziała Agata Christie na zakończenie obrad – pisanie i czytanie powieści kryminalnych było rozrywką. Dzisiaj dziedzina ta wymaga wszystkowiedzących autorów i czytelników nie nazbyt biegłych w nauce (cyt. za Grzeniewski, s. 16).  

Świetnie powiedziane. Nie zaszkodziłaby owym artystom, jak sugeruje Grzeniewski, również znajomość ptasich obyczajów. Ta dziedzina życia, mimo że w zasadzie tak  prosta, staje się niezwykle trudna, gdy dotknie jej człowiek z lichą wiedzą o stworzeniach latających. Grzeniewski poświęca dużo uwagi temu problemowi, ale nie stroni także od innych.
Pisze m.in. o „woltyżerkach publicystów”, w odniesieniu do Chłopca z Biblią Borowskiego, oraz o Oziminie Berenta, z której usunięto trzecią figę. Wspomina o własnym szkicu Krótki suplement do „Żywego wiązania”, zamieszczonym we „Współczesności”, a poświęconym pomyłkom znajdującym się w książce Igora Newerlego. Wyjaśnia, kto przejął od księcia Kazimierza Poniatowskiego pomysł z wanną – podarunkiem dla Agnieszki Truskolaskiej. Zastanawia się, co zostałoby jeszcze ze spuścizny Mickiewicza, gdyby nie pewien wrześniowy dzień roku 1855, podczas którego poeta puścił z dymem wiele swoich notatek. A ponadto mowa także o zwyczaju łuskania pestek słonecznika, o ulicach wysypanych jego łuskami oraz o słonecznikowych polach.    
Najwięcej miejsca zajmują jednak szkice poświęcone Lalce oraz jej, wspomnianemu już, autorowi. Mamy więc tekst o „niewłasnych” pomyłkach Prusa, dociekania nad pierwowzorem postaci Ochockiego, podrozdział o Chałubskim i Baranowskim – dwóch lekarzach z powieści, istotnie znanych autorowi Lalki. Dalej rozważania nad tym, czy Rzecki mógł jechać z Pragi do Warszawy zwiniętym mostem, któremu to problemowi Grzeniewski poświęcił zapewne niemało czasu, podobnie jak wiele godzin musiał stracić, by dowiedzieć się, jak wyglądał stan pogody w Wielką Środę 17 kwietnia 1878 r. Albowiem tego dnia:

[…] panna Izabela już siedziała w otwartym powozie wraz ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną Florentyną. Po Alei chodziły wiosenne powiewy roznosząc tę szczególną, surową woń, która poprzedza pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków; szare trawniki nabrały zielonkawego odcienia; słońce grzało tak mocno, że panie otworzyły parasolki. – Śliczny dzień – westchnęła panna Izabela patrząc na niebo, gdzieniegdzie poplamione białymi obłokami (cyt. za Grzeniewski, s. 100).

Tylko czy na pewno słońce grzało?
Badania sięgają zenitu (ale jeśli dla badacza literatury tego typu wiedza jest istotna, nie mam nic przeciwko…)
Mimo powieściowych błędów Grzeniewski przyznaje, że Lalkę czyta się wielokrotnie i nie należy w swym twierdzeniu do wyjątków.

Ilekroć był zaziębiony lub poboliwały go zęby, albo się kochał nieszczęśliwie, Jacek stosował przeciwko dolegliwościom ciała i duszy lekturę tej powieści. Lek nie zawodził. Arcyproza Prusa działała skuteczniej niż proszki aspiryny. Ostudzała gorączkę, uspokajała nerwy, regulowała bicie serca (Wokulski Stefan Godlewski)[i].

[…] książki jego towarzyszyły mojej młodości, a i dziś, gdy mi smutno lub nudno, najlepszym jest dla mnie lekarstwem zażycie paru rozdziałów "Lalki" (Antoni Słonimski)[ii].

A jak wspomina się bohatera głównego – literata zapewniającego lek na bolączki w postaci kolejnych części sztuki poskładanej ze słów? Aleksander Głowacki został zapamiętany jako miły pan w ciemnych okularach, rozdający dzieciom cukierki. „Taki niepozorny, zasuszony dziadek o wyglądzie zakrystianina…” , z poczuciem humoru i… ciętym językiem. Miły pan, którego pisarki pytały o zdanie odnoście do swoich tekstów, a pośród nich autorka Trędowatej.

Szkice Grzeniewskiego?
Hmm… Po tej lekturze zastanawiam się, jak się dostać do archiwum bez posiadania odpowiedniego wykształcenia.

A błędy literackie i inne? Nie ma człowieka, który ich nie popełnia.  





[i] cyt. za Grzeniewski, s. 174
[ii] tamże