piątek, 1 listopada 2013

I jak tu żyć w Bezprzymiotnikowie?... Ryszard Kapuściński "autoportret reportera" Wydawnictwo Znak, Kraków 2003.


Od dzisiaj mam powód, żeby wierzyć, że dziennikarstwem parają się osoby, którym los szczęścia nie poskąpił, bowiem jak twierdził Marian Brandys „[…] zawód reportera to los wygrany na loterii” (cyt. za R. Kapuściński, s. 64.), mniemam, że na nie loterii fantowej, ale na loterii pomaturalnej, oferującej do wyboru kilka kierunków studiów. No i wybrał Brandys los na loterii, wygrał los Kapuściński (choć był wprawdzie historykiem), ponieważ owa wspaniała dola dotyczy jedynie reporterów z prawdziwego zdarzenia, nie osiadających na laurach, lecz kroczących do przodu, nie biorąc pod uwagę ewentualnych przyszłych skutków. Tak przynajmniej wygląda to z punktu widzenia Ryszarda Kapuścińskiego, pchającego się na te wszystkie wojny, rewolucje, gdzie kule oszczędzają co najwyżej nielicznych, po to tylko, by pokazać Europie wydarzenia, miejsca, ludzi, tj. rzeczy jakby nierealne, postrzegane przez np. przeciętnego Polaka niczym filmy science fiction, owszem istnieją, owszem usłyszy się raz czy dwa razy w życiu o tych walkach, o innych kulturach, o nie roniących łez nędzarzach, ponieważ „nędza nie płacze, nie ma głosu[…]” (s. 23), ale skoro nas to nie dotyczy… A Kapuścińskiego, próbującego wcisnąć się jeszcze do tego zakamarka, gdzie przedostać się za żadne skarby nie da rady, gdzie przejścia brak, bez względu na okoliczności, byle spełnić swoją „misję”, wszystko to dotyczyło aż za bardzo.
 Autoportret reżysera to długi na 137 stron wywiad z Kapuścińskim, poświęcony pracy dziennikarza właśnie, a w przypadku bohatera książki, należałoby uszczegółowić i powiedzieć: wywiad poświęcony pracy korespondenta, a może trafniej: podręcznik napisany przez korespondenta, który zapoznaje nas ze swoimi reporterskimi sekretami, wskazuje reguły warte by się im podporządkować, radzi kim się stawać, w jaki sposób być reporterem dobrym, albowiem złota dewiza Kapuścińskiego głosi, że człowiek zły nie może być dobrym dziennikarzem. W zasadzie niejednoznaczne to określenie, niezmiernie trudno dociec kogo dozwolone jest nazywać dobrym, a kogo złym człowiekiem (z mojego punktu widzenia). Sam  Kapuściński wskazywał natomiast na umiejętność rozumienia drugiego człowieka, na umiejętność słuchania go, umiejętność bezwzględnego wtopienia się w jego warunki bytowania, wskazywał na szacunek jakim należy darzyć każdego rozmówcę; a w takim wypadku podstawą owego dobra jest umiejętność wzbudzenia w sobie jakiejś pokory wobec innych. Summa summarum trzeba posiadać smykałkę do bycia dobrym  (dziennikarzem).
Nie uznaję swojego rozumowania za słuszne, i nawet jeśli rozumiem, co miał na myśli Kapuściński, nie zmienia to faktu, że nie podzieliłabym  ludzi na absolutnie złych i absolutnie dobrych, no… wyjąwszy z tej mojej osobistej klasyfikacji świętych, ale co począć, nie o tym mowa być powinna, bo za chwilę zacznę tutaj rozwlekłe filozoficzne wykłady. I natychmiast należałoby je skończyć, gdyby nie jeszcze jedna rzecz, a czepiam się jak zwykle. Otóż uważał Ryszard Kapuściński, że:

„Ten, kto mówi, że się nie boi kłamie. Boją się wszyscy, nawet jeśli tego nie okazują. Różnice są tylko takie, że jedni potrafią zapanować nad strachem i funkcjonują w miarę normalnie mimo ryzyka śmierci, a inni nie są w stanie tego zrobić.” (s. 34)

Zapewne racja leży po stronie autora cytowanych wyżej słów, tyle że ciągle obsesyjnie nachodzi mnie myśl, iż w wypadku kiedy człowiek zobojętnieje na wszystko, strach go już nie dotyczy i takie odstępstwo małe przyjęłam sobie za prawdopodobne w tym wypadku, choć nie twierdzę, że  słusznie.  Niedoświadczonym nie wypada w zasadzie głosu zabierać, ale zasady czasami trzeba łamać.

Ale ja nie o tym przecież, tylko  o najbardziej chyba w Polsce znanym korespondencie wojennym, zmarłym w 2007 r., który przez 45. lat (licząc od 2003 r.) udawał się do najniebezpieczniejszych rejonów świata, wpajał studentom 8 przykazań prawdziwego reportera,  uczył czym jest etyka dziennikarska, pisał prosto, „bezprzymiotnikowo” i… w tym miejscu nie dałabym sobie głowy uciąć, że nie korzystał Kapuściński w pewnym stopniu z rady Bolesława Prusa:

„W dobrym języku powinno być dużo rzeczowników konkretnych, takich jak: stół, kapelusz, słońce, chłop itd. Liczba czasowników powinna być mniejszą niż połowa rzeczowników. Innymi słowy: na 100 wyrazów powinno być około 35 rzeczowników, około 15 słów, około 10 przymiotników i około (niestety) 40 wyrazów bezwartościowych, tj. zaimków i części mowy nieodmiennych… W każdym razie duszą wszelkiego mówienia i pisania są rzeczowniki i jeszcze raz rzeczowniki – konkretne!”*

Bo 10 przymiotników dozwolonych, to tyle co nic. 

I co ja tu dużo będę pisać o autoportrecie reportera, którego nakłady pewnie już dawno się wyczerpały lub wyczerpują. W każdym razie, jeśli chcecie się uczyć dziennikarstwa, to od Ryszarda Kapuścińskiego, znającego jeden niezaprzeczalny fakt, zgodnie z którym media są w stanie albo człowieka zniszczyć albo wynieść go na piedestał.  

A wracając do tej bezprzymiotnikowości, z mojego punktu widzenia to jest zjawisko absolutnie niemożliwe w literaturze, i nawet gdyby się bardzo postarać, bez przymiotników się nie obędzie, one muszą tam zaistnieć, czy się to komuś podoba czy nie, a takie bezprzymiotnikowe to strasznie sztywne pisanie. (no i proszę – sztywne – już mamy przymiotnik, choć niezamierzony) 

*cyt. za S. Godlewski, L. B. Grzeniewski, H. Markiewicz, Śladami Wokulskiego. Przewodnik literacki po warszawskich realiach „Lalki”, Warszawa 1957, s. 139.

PS. Nie byłby ze mnie zadowolony Prus. Liczba czasowników w powyższym tekście najprawdopodobniej  przekracza dozwolone kryteria, nie lepiej z przymiotnikami, ale! Znalazłam jeden rzeczownik konkretny! pojawiający się kilkakrotnie: „Kapuściński”.
Niestety, Prus by się zmartwił, ale po mordędze, jaką okazało się liczenie wyrazów, uznałam, że nie zastosuję się do zacytowanego wyżej przepisu autora Lalki, dotyczącego stosowania dozwolonej ilości poszczególnych części mowy przez piszącego. Uwzględnianie zasad matematycznych w tekście pachnie nienaturalnością.   

niedziela, 27 października 2013

Z innej beczki / Kalendarz zdzierak (5) + wydarzenia aktualne



Sportu na wesoło (Wpadek  komentatorów) z Kalendarza zdzieraka 2012 ciąg dalszy, źródło pochodzenia wciąż nieznane.

Z 19 sierpnia:

„Czechosłowak, sądząc po sylwetce, lubi sobie wypić Pilsnerka”.

„Zawodnicy uzupełniają przy linii bocznej boiska pierwiastki śladowe”.


Z 21 lutego:

„Zawisza Bydgoszcz to klub, który już nie istnieje, występujący obecnie w IV lidze”.

„Popatrzmy wspólnie z telewizorami, jak koszykarze Zeptera zdobywali mistrzostwo Polski”.

Z 3 grudnia:

„Nie udało się najpierw Sosikowi, który nogą trafił w poprzeczkę, a następnie Nicińskiemu, który głową także trafił… w poprzeczkę”.

Z 5 czerwca:

"A teraz łączymy się z magnetowidem”.

„Jak państwo widzicie, nic nie widać w tej chwili”.

Z 29 maja:

„Bardzo sympatyczny ten Francuz. Kiedy widział, jak obserwuję jego przygotowania, pomachał do mnie”.

Z 8 czerwca:

"Siedzi koło mnie już od czterech lat trener Leszka Branika". 

    
A dziś, jak powszechnie wiadomo, zjawisko długo oczekiwane. Połowa albo i więcej Poznaniaków oraz duża część Polaków z innych regionów Polski pewnie już biegnie, jedzie, maszeruje, truchta, płynie lub leci  na Stadion Lecha (pozostało Wam, Szanowni Kibice, jeszcze około pięciu godzin), celem zobaczenia, czy Legia dołoży Lechowi, czy odwrotnie. R. Rumak uważa, że Lech jest "gotowy, by pokonać i zdominować Legię"; Cessay spodziewa się "twardej walki"; a R. Murawski chce dać "kibicom powody do radości"* (niestety nie potrafię powiedzieć, czy ma na myśli kibiców Lecha, czy kibiców Legii, ponieważ z mojej pozycji - tj. z pozycji osoby niezainteresowanej - każda opcja jest możliwa, jako że nie orientuję się kapitanem jakiego Klubu jest Murawski). 
Mam nadzieję, że tym razem do rękoczynów nie dojdzie i że środki uspokajające, jak i pocieszające okażą się zbędne. Wobec powyższego stawiam więc na remis. 

*informacje pochodzą z pierwszej strony "Głosu Wielkopolskiego" 26- 27.10.2013, nr 251.


wtorek, 22 października 2013

Grzegorz Kwiatkowski, "Radości", Biuro Literackie, Wrocław 2013.

Poezja Grzegorza Kwiatkowskiego stanowi odpowiednik treści ważnych, acz tutaj są to treści niedługie, ujęte w lakoniczne urywki myśli, prowokujące do niepoprzestawania na ich pobieżnym przejrzeniu i odprawieniu z kwitkiem zatytułowanym „na makulaturę”, ale do postawienia pytania z gatunku pytań niebanalnych, z rodzaju tych, przy formułowaniu których budzi się w nas nieznany instynkt wnikliwych obserwatorów pojedynczych ludzkich egzystencji, pytań na temat losu człowieka. Kwiatkowski stawia przed odbiorcą na pozór proste słowa, zwyczajne opowieści o nie mniej zwyczajnych ludziach, aczkolwiek też o ludziach niezwyczajnych, treści, przy których odbiorze kiełkuje jednak w czytelniku chęć krótkiego chociażby zatrzymania się i zastanowienia się nad losem niedobitków orkiestry narodowej grającej dla drobiu i dla żab (s. 12), nad panem Fryderykiem dostojnie stąpającym po rynku (s. 13), nad   Ernstem Beckerem-Lee – zmarłym tragicznie skoczkiem (s. 8), nad Dorą Drogoj, pozbawioną swojej głowy przez obcięcie.  
Gdzie schowała się pośród odcinanych głów radość, gdzie zapewniła sobie wygodne miejsce? A może ona gra drugie skrzypce, skrzypce szyderczo śmiejące się swoją muzykalnością z ojca odwiedzającego burdel, by nie wykorzystywać rodzonej córki; śmiejące się z okaleczonych, zamordowanych, nad którymi jednak wciąż postępująca jasność zwiastuje nadchodzący przecież zgodnie z harmonogramem dzień, innego harmonogramu wszak nie posiadamy.
Śmierć i ohyda życia, nad którą należy przejść z uniesioną głową, to motywy przewodnie tomiku Kwiatkowskiego, nie ma tu miejsca na egzystencję powitaną i pożegnaną ogromnym uśmiechem, jedynie ciemne sprawki, nie zawsze chowane po kątach, zmarnowani ludzie, ciągnący swoje obowiązkowe życie przemoknięte pesymizmem, i wciąż „trupy”. To słowo pojawia się tak często, aż odnosi się wrażenie, że ów nadmiar pora zastąpić innym, mniej oczywiście kojarzącym się z martwymi, wrzucanymi do piachu ciałami, wyrazem. Czy nie lepiej byłoby właśnie tak:

d e k r e t

prezydent państwa S.
po namowach tysięcy obywateli
wydał dekret
unieważniający śmierć

z dnia na dzień cmentarze zmieniono
w zieleniące się parki
zaś hospicja i szpitale
w przedszkola

stojąc na rynku
jednego z miast państwa S.
przyglądamy się
twarzom mieszkańców:
nie widać na nich strachu
ani śladów po nieprzespanej nocy

na pobliskim murze
ktoś napisał:
niegroźne zachody słońca (s. 11)


Podobnie jak podmiot liryczny w tytułowych Radościach wraca we wspomnieniach do dzieciństwa, by znów chować w czarnej ziemi zdechłe sarny, tak wracać trzeba będzie do tomiku Radości Grzegorza Kwiatkowskiego, bo jedna wizyta to stanowczo za mało. 

piątek, 18 października 2013

Politycy według Toma Blaira

Politycy są jak pieluchy. Powinni być zmieniani często i z tego samego powodu*. 

Tak Tom Blair sportretował słownie masy rządzące i zapewne doskonale pogląd Blaira (niestety nie wiem, kim jest Tom Blair, w Wikipedii człowiek o tym nazwisku to amerykański sportowiec, ale znanych jest jeszcze kilku Tomów Blairów, więc informacji na temat autora cytatu uzupełnić nie mogę)  wytłumaczyć można by jednym starym jak świat (albo i trochę młodszym) zdaniem: Jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził. Ale jeżeli ktokolwiek zna osobę, której nikt nie ma nic do zarzucenia, proszę o informację (osoby z grona rodzinnego nie są brane pod uwagę).





*Kalendarz z księdzem Twardowskim, Sandomierz 2012 (z 28 września).

wtorek, 8 października 2013

Jacek Dehnel "Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu", WAB, Warszawa 2013.

Zapewne zjechałby Jacek Dehnel moją nieprofesjonalną recenzję, gdybym ją rozpoczęła lub zakończyła w taki oto sposób: „myślę, że warto przeczytać tę książkę / nie warto przeczytać tej książki”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, bo to lektura lekka i przyjemna”, „myślę, że warto przeczytać tę książkę, choć nie jest to lektura łatwa”, „myślę, że nie warto przeczytać tej książki, bo sprawia wiele trudności” i „myślę, że nie warto czytać tej książki, chociaż łatwo ją przeczytać” (s. 272) /chociaż ostatnia propozycja jest najbardziej zaskakująca/, tak więc powstrzymam chęci i nie będę kierować się powyższym sposobem myślenia, chociaż… myślę, że słowo „warto” posiada niejedno znaczenia, bo „warto” dla jednego nie oznacza „warto” dla drugiego. Przykładowo, gdybym dowiedziała się o spotkaniu fascynatów broni palnej, dnia tego i tego o godzinie tej i tej w miejscu takim a takim, z pewnością natychmiast zapomniałabym o tej informacji, nawet gdyby w treści ogłoszenia znalazło się słowo „warto”.
W związku w powyższym nie użyję słowa „warto” poniżej.
A poniżej, czyli w tym właśnie miejscu, przyznać muszę, że dysponuje Jacek Dehnel talentem do „przyprawiania” ludzi dobrym humorem, nawet w momencie przypinania łatek temu i owemu (choć istnieje tylko minimalna szansa, że w ten sposób zostanie to odebrane i wcale mnie to nie dziwi), a znalazła się takich "owych" w książce niemała ilość, wobec czego podejrzewam, że polecą gromy na autora ze strony m.in. Tomasza Sobieraja, posłanki Jakubiak, posła Girzyńskiego, Witolda Gadowskiego, czy Wiesny Mond-Kozłowskiej, albo w wersji łagodniejszej - przybędzie pisarzowi wrogów; prześwieca bowiem sarkazm Dehnela na tej felietonowej ścianie, usłanej również innymi tendencjami, nieobijającymi się o krytykę, choć ta niewątpliwie wiedzie prym i podsuwa myśl, że posiada Dehnel predyspozycje do ukazywania rzeczywistości za pomocą karykatur. No i co tu począć, kiedy te błędy ludzkości parającej się czy mówiącej o literaturze tak uwypuklone zostały, że przyćmiły do pewnego stopnia pozostałe tematy zawarte w książce, a tych niemało, gdyż mowa i o starych, nieznanych księgach, i o nowych niemieszczących się już na półkach, i o recenzentach, o spotkaniach w autobusie i na wieczorkach autorskich, o psujących się laptopach, o pisarzach-podglądaczach, o starszych paniach podpierających się Dehnelem przy bezsenności, o poetach-debiutantach łasych na komplementy, o dworkach, w których znani pisarze tracą albo i pożytkują czas dyskutując, leniuchując, pracując, a ponad wszystko korzystając z atrakcyjnego zaproszenia, no i wyjeżdża sobie taki gość uwielbiany w świecie literackim na, nazwijmy to, darmowe wakacje, najczęściej na odległą farmę (nie, nic z tych rzeczy, to z pracą na roli nie  ma nic wspólnego), i mieszka sobie z kolegami po fachu, z koleżankami po fachu (przypomniała mi się piosenka Jesteśmy na wczasach i panna Krysia – ta z turnusu, bo to w istocie z turnusem się kojarzy), miło czas spędza, wielu nowinek ze świata pisarskiego się dowiaduje, tak więc żaden szmatławiec (choć takiego o pisarzach i tak raczej nie nabędzie) nie jest mu potrzebny, gdy plotki wprost z pierwszej ręki, jak np. nowinka o misery books, choć niewątpliwie to już nieco inny zakres tematyczny, niezbyt związany z rewelacjami ze sfery literatów; a poza tym nasz słynny pisarz pracuje i odpoczywa.

Jaka teza po zapoznaniu się z Młodszym księgowym? Otóż taka, że kiedy dobry felietonista nie ma o czym pisać, to pisze o byle czym, a i tak znajdą się zainteresowani, tym bardziej jeśli ów piszący jest znany w literackim światku.

Ale jako że „miarą jakości literatury jest częstotliwość występowania takich urywków, które zmuszają nas do porzucenia na chwilę lektury” (s. 248), przyznać muszę, że lekturę porzucałam kilkakrotnie, choć nie tyle z powodu wspomnianych urywków, ile raczej z powodu braku skupienia, do którego nie przyczyniła się nuda ziejąca z książki, bo takiej tu nie dostrzegłam (ale w rzeczy samej kilka tekstów nie wzbudziło mojego zainteresowania, a parę wręcz odwrotnie), lecz dlatego, że czytając felietony za jednym zamachem, niewiele się z nich wynosi, z tego względu że przytłoczenie informacjami strasznie męczy, dlatego radzę czytać książkę z przerwami, najlepiej przynajmniej jednodniowymi.

A co do tekstów, które znacznie poprawiają humor, polecam jeden z rozdziałów, tj. Wyznania amerykańskiego hodowcy drobiu, gdzie znajdziemy taki urywek:

Kurę zresztą wprowadza autor genealogicznie niemal od bram (zatrzaśniętych już) biblijnego raju, pisząc że <<najstarszy syn Janeta zwany był Gomer, co oznacza koguta i że ze sporą dozą prawdopodobieństwa można podnosić pogląd, że udomowienie kur zbiegło się z hodowlą owiec przez Abla.>> Czyli do Arki weszły już udomowione, uff  (s.164).


No tak, bardzo ciekawa informacja, fragmentu o reputacji kurnika cytować nie będę, ale przyznać trzeba, że przywołany w tekście amerykański hodowca drobiu znał się na rzeczy (z zakresu kur, kurników i kogutów oczywiście).