wtorek, 9 lipca 2013

Erskine Caldwell, "Blisko domu", Książka i Wiedza, Warszawa 1988.

Blisko domu to powieść nieżyjącego już pisarza Erskine’a Caldwella, podejmującego w swej twórczości problemy nierówności społecznej, a przede wszystkim piętnującego rasizm, co zresztą można wynieść nie tylko z notatki zawartej na odwrocie okładki książki, ale przede wszystkim z samej powieści, pierwszej książki tego autora, jaka wpadła mi w ręce. Główny bohater Blisko domu to Native Hunnicutt, „biały człowiek” (jak nazwano by go w czasach, gdy niewolnictwo było na porządku dziennym), który zadaje się z Mulatką, aż pewnego dnia postanawia poślubić starszą od niego o kilkanaście lat, dysponującą pokaźnym majątkiem wdowę, co prawda nie ze względu na jakiekolwiek uczucie do niej, lecz przede wszystkim ze względu na „dobre żarcie”, jako że dotąd przyszło mu jeść pożywienie z puszek. Tak więc odbywa się ślub, ale Native – urodzony szczęściarz, ani myśli spędzać czasu przy boku małżonki, ponieważ woli towarzystwo Mulatki i polowania na oposy. Jednak kiedy Meabelle przyłapuje Native’a na gorącym uczynku, sprawy przybierają dramatyczny obrót. 
Komizm zauważalny przede wszystkim w postępowaniu Native’a łączy się tu z dramatyzmem, ale ten i tak pozostaje w tyle wobec osoby głównego bohatera. Na dowód wystarczy przytoczyć jedną z jego wypowiedzi:

Powiem ci, jak to jest […] Jak byłem jeszcze małym pędrakiem, tatuś mówił mi, że najlepiej się urządzi w życiu ten, kto śmiało wyprzedza o krok innych, choćby ryzykował, że od czasu do czasu wdepnie w krowi placek. […] Nigdy nie zapomniałem, co mówił mi tatuś, i trzymam się tego przez, powiedzmy, czterdzieści lat. (s. 9-10)

Sam wyraz „tatuś” każe czytelnikowi odbierać główną postać jako człowieka ekscentrycznego, niektórzy zapewne scharakteryzowaliby go jako prostaka, dla którego życie stanowi grę w karty – jeśli się powiedzie, będzie dobrze, jeśli nie, nie będzie gorzej. Native, bowiem, to postać niesłychanie opanowana. Nawet gdy sytuacja wymyka się spod kontroli,  trzyma nerwy na wodzy, co czasem być może bardziej denerwuje, niż śmieszy. Priorytetem dla głównej postaci jest dom, i nawet odejście Josene nie skłoni go do jego opuszczenia, stąd niewątpliwie tytuł: Blisko domu.    

Książka, mimo że od napisania tekstu minęło wiele lat, nie jest lekturą, którą oddaje się do biblioteki, nie doczytawszy jej do końca.  

piątek, 5 lipca 2013

Impresja słowna


Cytat z Wielkiej księga aforyzmów, Wydawnictwo Literat, Toruń 2008. (Niestety książka mi się zatrzasnęła, zanim zdążyłam spisać numer strony).

Tak, Agata Christie miała głowę nie od parady.
No, to teraz wiecie Panie Internautki, w którą stronę skierować wzrok w poszukiwaniach kandydata na męża. Proponuję najbliższy uniwersytet archeologiczny, jeśli taki w pobliżu istnieje. A jeśli w okolicy czegoś takiego brak, udajcie się do najbliższych ruin, tam z pewnością archeologów jak grzybów po deszczu, zresztą wiadomo, co fascynowało romantyków – ruiny właśnie.

Niestety, istnieje też druga opcja, mniej zachwycająca. Zawsze możecie trafić na jakiegoś bezdomnego, który również nie stroni od zabytkowych, rozwalonych upływem czasu miejsc.

czwartek, 4 lipca 2013

Roland Topor „Chimeryczny lokator”, Replika, Poznań 2012

Miałam zamiar napisać, że Roland Topor wali słowami jak toporem, ale nie napiszę, ponieważ Topor nie zalicza się do pisarzy, których mogłabym określić w taki sposób. Jedno jest pewne, imię autora Chimerycznego lokatora niewątpliwie kojarzy się z Pieśnią o Rolandzie, nie wiadomo jednak, ile w samym Toporze ze znanego bohatera, i zapewniam, że dochodzić tego nie będę. Ale mniejsza z tym. Przejdźmy do rzeczy.
Chimerycznego lokatora czyta się jednym tchem, mniej więcej, tj. do ostatniego rozdziału, bo to, co ma miejsce w rozdziale ostatnim, wydaje się czystym absurdem. Akcja pędzi jak lokomotywa po szynach, ale właśnie w końcowym fragmencie, tj. w Epilogu, dochodzi do wykolejenia, bo właściwie nie wiadomo, co to ma być, nagle bez żadnych wyjaśnień bohater główny znajduje się (o ile się nie mylę) w szpitalu psychiatrycznym. A o pozostałych bohaterach, czy też o motywach ich postępowania ani mru-mru. Ale od początku. Oto młody człowiek wprowadza się do kamienicy i odtąd jego życie zamienia się w koszmar. Co jest powodem? Poniekąd hałasy jakie wywołuje, a wiadomo, o co najbardziej blokowi mieszkańcy drą ze sobą koty. Jednak sytuacja Trelkovsky’ego nie wygląda tak, można powiedzieć, komfortowo jak sytuacja zwykłego mieszkańca bloku, ten bowiem ściszy głos i tym samym zamknie usta sąsiadom. W omawianej tu książce hasło „Wolnoć Tomku w swoim domku” nie ma absolutnie prawa bytu. Lokator Topora nie tylko swoją oczywistą, w takiej sytuacji, taktyką nie zamyka ust sąsiadom, lecz zwiększa tylko napięcie między nimi a sobą, powiększa ich agresję; właściwie to mało powiedziane; za pretensjami innych lokatorów domu kryje się coś więcej niż zwykłe niezadowolenie, a oni sami jawią się jako powiązana ze sobą grupa, gotowa wykończyć każdego, kto wprowadzi się do ich kamienicy, i tak też wykańczają Trelkovsky’ego - za pomocą środków trudnych do wyobrażenia.  
Cała sytuacja albo raczej ta właśnie kamienica przypomina mi w pewien sposób „kamienicę”, czyli państwo, komunistów; nie wiem dlaczego z tym właśnie mi się skojarzyła, być może dlatego, że każdy, kto się wyłamuje, tutaj może nie mieć łatwego życia lub też może nie mieć go w ogóle; po prostu zostaje zaszczuty. Aby przetrwać w kamienicy, trzeba być niesłyszalnym, choć i to niewiele pomoże.  
Oto plusy.
Minus postawiłam przy fragmencie, w którym autor za pomocą myśli Trelkovsky’ego zbezczeszcza sacrum, co uważam za absolutnie zbędne. I mimo że Trelkovsky ogólnie odbierany będzie jako postać pozytywna, to owo jedno zdanie może przedstawiać go w negatywnym świetle. Druga rzecz to instrumentalne traktowanie kobiet przez bohatera, co można zauważyć już w momencie, kiedy Trelkovsky poznaje Stellę (a i kobiety nie są tu „zaprezentowane” w lepszym świetle), jednak gdy po niedługim czasie życie naszego lokatora zamienia się w koszmar,  czytelnik właściwie nie ma już szans, by poznać tytułowego lokatora „w realu”.
Niemniej historia godna uwagi, tym bardziej że swoje wyobrażenia można skonfrontować z filmem Romana Polańskiego z 1976 r. - Lokator.


  

wtorek, 2 lipca 2013

Patrick Süskind, "Kontrabasista i inne utwory", Świat Książki, Warszawa 2007.

Bohaterowie opowiadań Patricka Süskinda to w głównej mierze ekscentrycy. Ich błahe z pozoru problemy urastają do diametralnych rozmiarów, a tym samym teksty Süskinda przybliżają się niejako do  opowiadania Antoniego Czechowa Śmierć urzędnika, w którym główny bohater traktuje zwyczajne kichnięcie niczym największą zbrodnię. Opowiadania napisane prostym językiem niektórym mogą wydawać się nużące, ponieważ ten, kto liczy na emocje i gwałtowne zwroty akcji, może się zawieść. Teksty, emanujące w znacznej mierze spokojem, nie gwarantują wartkiej akcji, ale być może ich zadanie polega na wyciągnięciu przez czytelnika pewnych wniosków, na zachęceniu do zastanowienia się nad daną historią.  

W opowiadaniu Obsesji głębi problem główny stanowi niedocenienie artysty za życia, a postawienie mu „piedestału” dopiero po śmierci. Jedna recenzja zyskała tutaj moc zniszczenia twórcy dzieła. Może więc warto polecić opowiadanie recenzentom nieprzebierającym w słowach.

W Walce opisany przez narratora pojedynek, toczący się na szachowym stole, można by porównać do bitwy pod Waterloo, i można powiedzieć, że dla obserwatorów rozrywającej się partyjki jest ona nie mniej ważna niż ta właśnie wspomniana historyczna walka. Choć należy również zaznaczyć, że widzów nie tyle interesuje sama gra, ile fakt, że w końcu znalazł się ktoś, kto stosowaną przez siebie strategią dorównuje najlepszemu szachiście w mieście.

Testament mistrza Mussarda niewątpliwie zaintryguje znawców ziemskiej powłoki, pierwszoosobowy narrator ujawnia bowiem przed słuchaczami odkrycie swojego życia, zakładające bliską zagładę kuli ziemskiej, której przyczyną będą muszle.

Mole książkowe z kolei powinny zapoznać się z Amnezją << in litteris>>, z którego to opowiadania wynika, że nadmiar czytania doprowadza do amnezji natychmiastowej, obejmującej treść właśnie przeczytanej książki.

(Zdaje mi się, że zauważyłam już u siebie pierwsze objawy, a dokładniej było to podczas czytania 100 lat samotności. Lat było tak dużo, a ludzi nie mniej, że w niektórych momentach zaczynałam się zastanawiać, czy dana postać już występowała, czy nie, a jeśli występowała, to z kim lub z czym ją powiązać. No i muszę powiedzieć, tj. napisać, że po skończeniu tej „rodzinnej sagi” nie mogłam pojąć, dlaczego ta właśnie książka zrobiła taką furorę, bo samotności jest w niej może i nadmiar,  i być może właśnie z powodu tego nadmiaru w końcu doszłam do wniosku, że nie ma jej tam wcale; a po latach stwierdziłam, że o wiele więcej samotności jest w książce Anny Tyler Obiad w restauracji dla samotnych, mimo że samo słowo „samotność” chyba nie pada tam ani razu, nie licząc tytułu, ale pomimo tego jest ona aż nazbyt widoczna.
A wracając do choroby in litteris:

Więc znów to samo, stara choroba, amnesia in litteris, całkowity zanik pamięci literackiej. Zalewa mnie fala rezygnacji w obliczu daremności wszelkich wysiłków poznawczych i wszelkich wysiłków w ogóle. Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład tę książkę, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co jeszcze w ogóle coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrzeć? […]
Wzrok zawisa u końca rzędu. Cóż to tam mamy? A prawda: trzy biografie Aleksandra Wielkiego. Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic (s. 61).

To prawie tak jak ja. Przeczytałam opowiadania Czechowa (np.) i pamiętam tylko to jedno: o kichnięciu.

Kontrabasista natomiast to istny majstersztyk, w wykonaniu znawcy muzyki poważnej, w pierwszej osobie liczby pojedynczej (co już z małymi wyjątkami jest tu regułą). Nikt nie mógłby zarzucić autorowi, że nie zna się na muzyce poważnej. Cały świetnie sklecony monolog tytułowego kontrabasisty, wystawiany zresztą, jak można się dowiedzieć z opisu redakcji, niejednokrotnie, także w Polsce, przesycony został informacjami na temat muzyki poważnej, zaczynając od kompozytorów, często kontrowersyjnych ciekawostek  ich dotyczących, psychoanalizy instrumentów muzycznych, a konkretnie kontrabasu, choć nie tylko, a kończąc na wzmiance o niespełnionych i z tego względu skazanych na depresję muzykach. Jednoaktówka przesycona goryczą, gdyż punkt główny stanowi tutaj niejaka Sara – sopranistka.

Na koniec Patrick Süskind raczy nas historią o gołębiu, który zakłócił spokojne życie głównego bohatera. A właściwie odwrotnie; historią o człowieku, którego życie zostało zakłócone przez głównego gołębia, to znaczy przez głównego bohatera, którym właściwie nie jest gołąb, bo głównym bohaterem nie jest główny bohater, tj człowiek o imieniu Jonathan, zdaje się. Tak, sprawdziłam. Z całą pewnością Jonathan i to jego życie zostało zakłócone.

No i tak to jest… amnestia in litteris.

Właśnie przypomniał mi się wierszyk wpisywany czasem do pamiętników: „Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”, i za nic nie mogę pojąć, czym jest ta potęga. W każdym razie im więcej kluczy się zdobywa, tym mniej się wie (jak wynika z opowiadania Patricka Süskinda). A wiadomo, kim można zostać, jak się ma dużo kluczy. Nie… nie woźnym, recepcjonistką hotelową raczej, oczywiście przy założeniu że ma się to szczęście.



sobota, 15 czerwca 2013

"Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny." Anna Maria Goławska, Grzegorz Lindenberg, Zysk i S-ka, Poznań 2013.


Po pierwsze, Włochów cechuje „hałaśliwość, otwartość i szczerość”; po drugie, należy uważać na przedmioty plastikowe, jako że latem temperatura dochodzi do 50 stopni C; po trzecie, w godzinach południowych i popołudniowych nie ma co liczyć na otwarty sklep, czynną stację benzynową czy inne miejsce „użytku publicznego”; po czwarte, miejsc noclegowych dla turystów z pewnością nie zabraknie; po piąte, w co niektórych restauracjach panują niecodzienne zwyczaje – kelnerzy nawet nie pytani wskażą, którędy do WC, a czasem zamiast wziąć napiwek, postawią coś gratis (zob. s. 55); po szóste, nie zapomnieć o wzięciu  rozgałęźników, tj. podwójnych wtyczek (zob. s. 76); po siódme, koniecznie kupić wino i koniecznie wypić je podczas posiłku (to w zasadzie tłumaczyłoby wesołość Włochów, powstaje tylko pytanie, ilu z nich i ilu turystów jest naprawdę trzeźwych, jak tak do każdego posiłku preferują coś na osłodę), choć oczywiście można też zamówić kawę, aczkolwiek po niej wskazana jest odrobina alkoholu; po ósme, podczas podróży polecam maluchy, ponieważ uliczki bardzo wąskie, ale za to nawierzchnie jezdni w drodze do Włoch są wprost idealnie gładkie; po dziewiąte, parkować tylko w miejscach oznaczonych kolorem niebieskim; po dziesiąte, na brak kotów, traktowanych w Toskanii i Umbrii jak panowie i władcy, narzekać nie można, tak więc gdyby ktoś chciał jednego z nich zatrzymać, z pewnością byłoby to możliwe, tym bardziej że kontrole na granicach rzadkie, więc nawet kota w worku dałoby się przewieźć (zob. s. 77). No… zmieściłam się w dziesięciu wskazaniach, wyniesionych z książki Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny.

I w zasadzie byłoby to wszystko, co mam do napisania, gdyby nie fakt, że książka zawiera o wiele więcej i o wiele precyzyjniejszych informacji, jak najbardziej przydatnych turystom zamierzającym zmierzyć się z pełnymi pofalowanych uliczek miastami wyżej wspomnianych terenów lub też tym, którzy chcieliby skonfrontować swoje własne wrażenia wyniesione z Toskanii czy Umbrii z wrażeniami autorów książki (w zasadzie autorów jest dwóch, ale tekst napisany jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej rodzaju żeńskiego). Poza praktycznymi radami dotyczącymi wyboru miejsca noclegowego, sposobu dojazdu, wysokości cen, prezentacji oferowanych potraw i innych cennych rad znajdziemy tu również opisy zabytków, kościołów, dzieł sztuki czy muzeów, których w omawianych krainach jest niezmiernie dużo. Ponadto autorzy raczą nas licznymi opowieściami dotyczącymi poszczególnych miejsc czy postaci z nimi związanych, jak np. historią o świętym Galgano, historią o krucyfiksie ukazującym prawdziwą twarz Chrystusa, wzmianką o budowie katedry florenckiej, o budowie Krzywej Wieży w Pizie, czy też opinią na temat fresków Filippa Lippkego. Książka zawiera także opisy mniej i bardziej ważnych miast toskańskich oraz umbryjskich; od Florencji, w której szukający miłości powinni udać się do kościółka Santa Margherita; poprzez Lukkę zwaną „grodem Zyty”; Arezzo, gdzie powstawały sceny do filmu Życie jest piękne, Prato zamieszkiwane przez Chińczyków; do Montalcino – miejsca, w którym wino można kupić na każdym kroku.
Przyznam, że mnie najbardziej zainteresował opis Florencji, która kojarzy mi się z Dantem niemogącym wrócić do swego ukochanego miasta, dlatego pozwolę sobie więc przytoczyć niezmiernie ciekawy fragment:

Miewam wrażenie, że Wenecja jedynie udaje, że jeszcze żyje. Sztucznym podnieceniem napełniają ją turyści przy Ponte Rialto czy na Piazza San Marco, dodają jej kolorów witryny sklepów z mieniącym się szkłem, maskami, udrapowanymi tkaninami i obrazami, targi staroci i stoiska z pamiątkami. Kiedy jednak wyjeżdżają jednodniowi przybysze, uliczki pustoszeją i miasto zamiera. Z ciemnych zaułków, nad którymi pochylają się wysokie kamienice, dobiega echo pośpiesznych kroków, w świetle latarni cienie rosną i przybierają fantastyczne kształty. Zdaje się, że za chwilę jakieś bogato ubrane duchy wynurzą się z bram i podążą w sobie tylko znanych kierunkach […] (s. 85-87).

ale też rozdział poświęcony Weronie, pewnie ze względu na wiersz noszący w tytule to miasto, śpiewany przez Wandę Warską.

Dodatkowym atutem Przewodnika są zamieszczone w nim cytaty z książek innych autorów, dotyczące Toskanii i Umbrii, m.in. Johana Huizingi, Zbigniewa Herberta, Michała Lityńskiego; ale także fotografie, obok których nie sposób przejść obojętnie. Szczególnie zaciekawiło mnie zdjęcie znajdujące się na stronie 48., zatytułowane Sprzedawca lodów, Cortona; zaczęłam się bowiem zastanawiać, czy ów sprzedawca to ten pan w mundurze, czy też ten drugi gestykulujący ręką; jeśli sprzedawcą jest gestykulujący, to prawdopodobnie ten w mundurze poucza gestykulującego, że czas sjesty się skończył i pora do roboty; jeśli jest odwrotnie, to znaczyłoby, że najpewniej sprzedawca trafił na namolnego klienta lub prowadzi z nim ożywioną dyskusję (jak na Włochów przystało). Co prawda najbardziej urzekającym (jeśli chodzi o krajobrazy) wydaje mi się zdjęcie starej drogi w Gropinie (s. 174) oraz zdjęcie płaskowyżu Piano Grande w Umbrii (s. 308), ale pomimo wspaniałych widoków za najciekawszą fotografię uznałam tę zamieszczoną na stronie 240., tj. dwóch starszych panów odpoczywających na ławeczce. I to jest prawdziwa Toskania, taka od wewnątrz, pokazująca zwyczajnych ludzi przy codziennych zajęciach (choć tutaj raczej przy codziennym odpoczynku). Owszem, można opisy czy anegdoty dotyczące pewnych osób i sytuacji znaleźć w książce, ale w minimalnej dawce, a szkoda, bo takie historie są bardzo ciekawe.

Podsumowując, propozycja książkowa jak najbardziej wskazana dla chcących lepiej poznać lub odwiedzić Umbrię i Toskanię. Dodam jeszcze tylko, że sami autorzy, czyli Anna Maria Goławska i Grzegorz Lindenberg, którzy od lat odwiedzają opisywane przez siebie rejony oraz prowadzą stronę internetową owym rejonom poświęconą (www.toskania.org.pl),  od razu skojarzyli mi się z Elżbietą Dzikowską i Tonym Halikiem (oczywiście nie mam tu na myśli wyglądu zewnętrznego autorów Toskanii i Umbrii…, ponieważ nawet go nie znam) ze względu na sposób, w jaki prezentują kraj, który (jak napisał Michał Lityński) każdy choć raz w życiu powinien odwiedzić[1].




[1] Zob. M. Lityński, Cztery tygodnie we Włoszech. Przewodnik podróży, Lwów 1906. (fragmenty książki cytują autorzy).